SMIERC W MROKU - Nora Roberts.rtf

(362 KB) Pobierz
NORA ROBERTS
ŚMIERĆ W MROKU
Brzeg słońca znikł; rój wzeszedł gwiazd;
W mig pada ćma wieczorna;
Colendge, przeł. Stanisław Kryński
Skąd i czym jesteś, ty plugawy kształcie
John Milton, przeł. Maciej Słomczyński
Prolog
Śmierć to koniec balu. Gorsze od śmierci, zdaniem Tiary, było
to, co ją poprzedza. Starość. Utrata młodości, urody, figury i
popularności to prawdziwy horror. Kto chciałby rżnąć starą,
pomarszczoną kobietę? Kogo interesuje, co miała na sobie jakaś
stara baba z obwisłymi cyckami w jakimś nowym, modnym klubie
albo czego na sobie nie miała na plaży na Lazurowym Wybrzeżu?
Absolutnie nikogo, ot co.
Więc kiedy jej powiedział, że śmierć może oznaczać początek -
prawdziwy początek - była zafascynowana. Była podkręcona.
Uznała za oczywiste, że ci, których na to stać, mogą sobie kupić
nieśmiertelność. Przez całe swoje życie kupowała wszystko, czego
tylko chciała, pragnęła, pożądała, a przecież właściwie nie ma
różnicy między życiem wiecznym a mieszkaniem w Nowym Jorku
czy willą we Francji.
Ale nieśmiertelność, w przeciwieństwie do dwupoziomowego
apartamentu czy kolczyków, nigdy się jej nie znudzi.
Miała dwadzieścia trzy lata, była naprawdę w kwiecie wieku.
Wszystko w niej było takie jak trzeba, w czym się utwierdziła,
patrząc na swoje odbicie w lustrze w garderobie. Uznała, że jej
figura jest bez zarzutu, i odrzuciła długie blond włosy
wystudiowanym i świetnie opanowanym gestem, z którego była
znana.
Teraz dzięki niemu na zawsze pozostanie kobietą idealną.
Zostawiła podwójne drzwi z lustrami otwarte, żeby móc
podziwiać samą siebie podczas ubierania się. Zdecydowała się na
obcisłą, czerwoną sukienkę z niemal przejrzystej tkaniny,
ozdobionej u dołu pawimi okami, które połyskiwały i migotały
przy każdym ruchu. W uszach miała długie kolczyki z szafirami i
szmaragdami, w tych samych kolorach, jak barwne akcenty rąbka
krótkiej, dopasowanej kreacji. Do tego wisiorek z niebieskim
brylantem i szerokie bransoletki na obu nadgarstkach.
Wyraziste usta pomalowała czerwoną szminką w odcieniu
sukienki.
Wydęła je teraz, zadowolona z siebie.
Później, pomyślała, kiedy będzie po wszystkim, przebierze się w
coś wygodniejszego, w coś do tańca, do świętowania.
Żałowała jedynie, że musi się obudzić bez świadków, a nie w
klubie.
Lecz kochanek zapewnił ją, że wszystkie te odrażające historie o
grzebaniu, a potem wydostawaniu się z jakiejś obrzydliwej trumny
to wymysł autorów książek w złym guście i reżyserów kiepskich
filmów. W rzeczywistości odbywało się to znacznie bardziej
kulturalnie.
Godzinę po rytuale - który był tak cholernie seksowny - obudzi
się w swoim własnym łóżku, by już zawsze pozostać młodą, silną,
piękną kobietą.
Narodzi się ponownie 20 kwietnia 2060 roku.
A będzie ją to kosztowało wyłącznie duszę. Jakby jej na niej
zależało.
Przeszła z garderoby do sypialni, którą całkiem niedawno kazała
urządzić w jej ulubionych ostatnio odcieniach błękitów i zieleni.
W swoim łóżeczku z takim samym baldachimem, jak łóżko jego
pani, chrapał buldożek francuski.
Chciałaby obudzić Biddy'ego wtedy, kiedy sama zostanie
obudzona.
Było to jedyne stworzenie na świecie, które prawdziwie kochała,
niemal tak mocno, jak siebie samą.
Ale dala pieskowi środek nasenny, tak jak jej nakazano. Nie
wolno było dopuścić, by jej słodkie maleństwo zakłóciło przebieg
rytuału.
Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami wyłączyła alarm, a potem
zapaliła trzynaście białych świec, które on kazał jej rozmieścić w
pokoju, wybranym przez nią na własne przebudzenie.
Następnie wlała do kryształowego kieliszka miksturę, którą
dostała od niego. Wypiła wszystko, do ostatniej kropelki. Prawie
już czas, pomyślała, starannie układając się na łóżku. Wślizgnie się
cichutko, odszuka ją. I posiądzie.
Pożądanie sprawiło, że zrobiło jej się gorąco i zaczęła drżeć.
Rozpali ją tak, że nie będzie mogła się powstrzymać od krzyku.
Doprowadzi ją do orgazmu. A kiedy będzie krzyczała z rozkoszy,
złoży na jej ustach ten ostatni pocałunek.
Tiara dotknęła palcami szyi, niemal czując pieszczotę na swojej
skórze.
Umrze, pomyślała, przesuwając dłońmi po piersiach i brzuchu w
oczekiwaniu na niego. Czyż to nie szaleństwo? Umrze, a potem się
obudzi. I będzie żyła wiecznie.
Rozdział 1
W pokoju unosił się zapach wosku i śmierci. Świece w
masywnych, błyszczących lichtarzach przemieniły się w ogarki z
kaskadami zakrzepłego wosku. Ciało spoczywało na ogromnym
łożu zarzuconym mnóstwem poduszek, a teraz upstrzonym też
plamami krwi, pod jedwabnym baldachimem.
Młoda blondynka ubrana była w jaskrawoczerwoną sukienkę o
wymiętej spódnicy. Kryształowozielone oczy miała otwarte.
Przyglądając się zwłokom jasnowłosej Tiary Kent, porucznik
Eve Dallas zastanawiała się, czy ta kobieta, konając, spoglądała w
oczy zabójcy.
Znała go, niemal na pewno go znała. Nie było śladów włamania,
nawet więcej: alarm wyłączyła sama właścicielka apartamentu.
Nie widać było śladów walki. I chociaż Eve nie miała cienia
wątpliwości, że okaże się, iż ofiara odbyła stosunek płciowy, nie
przypuszczała, by doszło do gwałtu.
Nie stawiała oporu, pomyślała Eve, nachylając się nad
zwłokami.
Nawet kiedy pozbawiał ją krwi, nie opierała się.
- Dwie rany kłute po lewej stronie szyi - powiedziała Eve do
dyktafonu. - Jedyne widoczne obrażenia. - Uniosła jedną rękę
Tiary i przyjrzała się uważnie idealnie spiłowanym, starannie
umalowanym paznokciom. - Zabezpiecz dłonie denatki - poleciła
swojej partnerce. - Może podrapała napastnika.
- Wcale nie tak dużo krwi, jak wydawałoby się, że powinno być.
- Detektyw Peabody odchrząknęła. - Nawet jakby za mało tej krwi.
Wiesz, co przypominają te rany na szyi? Ślady ugryzienia. Ślady
ukąszenia.
Eve spojrzała na swoją współpracownicę.
- Przypuszczasz, że ugryzł ją w szyję ten brzydki piesek, którego
służąca tuli teraz w kuchni?
- Nie. - Peabody przechyliła głowę i utkwiła w Eve swoje ciemne
oczy, w tej chwili wielkie i błyszczące. - Nie udawaj, Dallas.
Dobrze wiesz, co to przypomina.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin