Niemojewski Andrzej - LISTY CZŁOWIEKA SZALONEGO.doc

(590 KB) Pobierz

 

Niemojewski Andrzej

LISTY

CZŁOWIEKA SZALONEGO

             

 

 

Słówko wyjaśnienia.

Siedzę sobie najspokojniej w domu. Dzwonek. Otwierają się drzwi.

— Jak się kochany pan miewa! Nareszcie pana odnalazłem!

Podnoszę rękę do czoła, bo mi lampa przeszkadza. Z otwartemi ramionami stoi Ludwiś Kołakowski.

— Jak się też kochany pan miewa ? — zawołałem podnosząc się od biurka.

Wyściskaliśmy się. Siadamy. Kołakowski wyciąga z pod pachy jakiś brzydko gruby zeszyt.

— Bo to widzi pan — maleńki interesik.

— Zawsze do usług — odpowiadam a w duchu dodaję: masz tobie!

Kołakowski drapie się za uchem i poczyna:

— Miałem przyjaciela — trochę waryata — tak, tak... waryata. Zdarza się, że

i przyjaciele warjują, najlepsi przyjaciele... Owóż ten mój nieszczęśliwy przyjaciel miał manię pisywania do mnie długich listów. Odpisywałem mu czasem, ale rzadko a listy jego rzucałem w piec. Ale cóż się pokazało! Jegomość miał bruliony. Niechno kochany pan przeczyta i powie, jak to tam z tem... Gdyby się to nadawało do druku, to i owszem, bo widzi pan, ten biedny bzik już umarł... Tak, umarł... I zapisał mi testamentem te bruliony. Jednakowoż w testamencie była mała klauzula. Żądało nieboraczysko odemnie, ażebym czemś uszczęśliwił ludzkość... No, niech kochany pan sobie wyobrazi... ja — i uszczęśliwiać ludzkość!.. Tak tedy sobie rozważam, coby tu takiego wspaniałego zrobić i nagle strzela mi do głowy: wydam to!... Jeżeli pomysł waryacki, to nie całkiem moja wina, boć zawsze wpływ wpływem pozostaje... A to był dobry chłop... tylko niecałkiem tego... tu...

Wręczył mi manuskrypt. Położył mi rękę na kolanie i zapytał:

— Pani dobrodzika zdrowa ?

— Zdrowa — odparłem.

— A dzieciaki zdrowe ?

— Jakoś tam dzięki Bogu...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— I jest co jeść ?

— At, niby jest...

— To bądźże pan zdrów, kochany Panie, bo mi się śpieszy...

— Moje uszanowanie!

— Moje uszanowanie! A proszę się pani dobrodzice kłaniać!

Wyszedł.

Nałożyłem okulary, wziąłem rękopis do ręki. Otwieram. Patrzę na pierwszą stronicę. Czytam — czytam — —

             

               

 

 

  

 

             

             

 

LIST I.

 

Czytaliście, kochany panie Ludwiku, książkę Nordaua "Kłamstwa konwenansu" ? Wicher dmie, śniegi topnieją, klimat przemawia do nas jak zgorzkniały pesymista. Weźcie do ręki tę książkę. Czytajcie ją przy wtórze wichru, przy szumie ulewy.

Kłamstwa, kłamstwa!...

Aż strach dotknąć palcem logiki jakiejkolwiek sprawy, jakiegokolwiek zagadnienia, jeżeli zrodziło się w głowie podejrzenie, że kłamstwo jest podszewką istnienia.

Tak — podszewką istnienia. Wierzchem jest prawda. Po niej, jak po płaszczu gumowym, spływa deszcz zarzutów; ale grzeje tylko podszewka.

Są to zaiste myśli człowieka szalonego. Słuchano wszakże głosu tylu mędrców, tylu głupców; czemu nie mianoby posłuchać lub bodaj wysłuchać głosu człowieka szalonego ?!...

             

               

 

 

  

 

             

             

 

O szalonych powiadają, że są bardziej logiczni, niż ludzie normalni. I zaiste, wszystko można im zarzucić, prócz wadliwego wnioskowania. Rzeczą ludzi normalnych jest wnioskować wadliwie z dobrego założenia; natomiast ludzie szaleni wychodzą wprawdzie z założenia fałszywego, ale wnioskują znakomicie.

Exemplum.

Człowiek normalny modli się rano do Boga: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom" — a powstawszy z klęczek zapytuje swego adwokata, czy położył już areszt na ruchomościach bliźniego za dług nieuiszczony.

Człowiek szalony oświadcza swej żonie, że jest ze szkła. Oświadczenie to jest co prawda fałszywe, ale wnioski i dalsze postępowanie niezmiernie ścisłe i logiczne. Taki człowiek boi się ruszyć z miejsca, aby się nie stłukł, nie dotknie się żadnego przedmiotu, aby się o niego nie utrącił, mniema, że nikomu nie może zasłonić widoku, gdyż jest przejrzysty; uczyni to dopiero wtedy, jeśli mu ktoś udowodni, że jest ze szkła matowego. Wtedy usunie się, aczkolwiek z wielką

             

               

 

 

  

 

             

             

 

ostrożnością. W każdym razie nie łatwo mu udowodnić, że jest ze szkła nieprzejrzystego.

Ludzie szaleni mają jeszcze wiele różnych zalet, których nie posiadają ludzie normalni. Są niezmiernie sumienni, sprawiedliwi, wygłaszają nieraz głębokie myśli i uważają, że czyn powinien być bezpośredniem następstwem postanowienia.

Exemplum.

Człowiek normalny fałszuje artykuły spożywcze, księgi handlowe, rachunki, karty, opinię, wąsy, brwi, cnotę, podlega bezwładowi moralnemu, stwarza sobie teorye na usprawiedliwienie swego lenistwa, swej chciwości, wygłasza wreszcie co chwila zdania, z których się w duszy sam śmieje.

Inaczej człowiek szalony. Jeżeli wygłosi tak nienormalne zdanie, iż należy odpuszczać w imię miłości Bożej winy winowajcom, to zwołuje wszystkich swoich dłużników, drze weksle i rewersy, wykreśla z hypoteki ich zobowiązania i błogosławi na dalszą drogę żywota. Ale ludzie normalni biorą go wtedy w kuratelę.

Jednem słowem człowiek szalony jest ciągle sobą a człowiek normalny, widziany w perspektywie, składa się z dwóch ludzi.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Trzeba mieć tylko odpowiednio rozszczepiający pryzmat logiki i pod kątem egoizmu ustawić dwa ekrany a na każdym z nich zobaczymy widziadło ludzkie.

Ktoś powiedział, że gdziekolwiek zbierze się dwóch polaków, tam są trzy zdania. Nieprawda. Tam są wtedy cztery zdania i dlatego nigdy niema tak zwanej prostej większości.

I dlatego niema prawie u nas ludzi szalonych, ludzi choćby o zdaniu fałszywem, ale jednem. Niema ludzi szalonych, bo postanowienia nie stoją w żadnym związku z czynami, bo w każdym polaku siedzi dwóch ludzi a nie jeden. Wyjątek stanowią dekadenci, którzy mniemają, że składają się nawet z kilku ludzi. I trzeba dopiero człowieka szalonego z jego logiką opaczną, aby wysnuć wniosek, iż kilku tych ludzi w żaden żywy sposób nie może się złożyć w jednego człowieka.

Mniemamy przeto, że nasze społeczeństwo, które jednem i tem samem uchem umie cierpliwie wysłuchać do końca wywodów Chrystusa o powinności bliźniego i adwokata o konieczności położenia aresztu na ruchomościach niewypłacalnego dłużnika, Im

             

               

 

 

  

 

             

             

 

prowizacyi Mickiewicza i monologów Zawadzkiego, zechce choćby przez samą ciekawość dowiedzieć się, co myśli o sztuce człowiek szalony, który wychodzi może z fałszywego założenia, ale wnioskuje logicznie.

A zresztą — jakie założenie jest fałszywe a jakie prawdziwe ?

Byliśmy zupełnie szczęśliwi i zadowoleni z naszych założeń, aż tu nagle zjawił się Nordau i zdmuchnął nasze szczęście jak świecę.

Dolał on jakiegoś gryzącego kwasu do naszych założeń i dziwnie prędko się rozłożyły...

Skąd ten człowiek wziął ów kwas gryzący?... A może kwas ten nazywa się "kwasem szaleństwa"?...

Wynikałoby z tego, że moralność nasza nie jest tem, co się w chemii nazywa żywiołem. Że można ją rozkładać na pierwiastki. Ba, ten szalony człowiek idzie dalej. Twierdzi, że cnoty nasze nie są czemś jednolitem, lecz są podobne do tego, co się w metalurgii nazywa "kompozycyą". Wyraz kompozycya — to fatalny wyraz! Zastrzegamy się wyraźnie, że nie przenosimy go tutaj z muzyki, lecz z metalurgii i że ani nam

             

               

 

 

  

 

             

             

 

przez myśl nie przeszło wygłosić mniemanie, iż pokomponowaliśmy sobie cnoty!

Tego nie mógłby twierdzić najszaleńszy człowiek!

Z całem oburzeniem odtrącamy podobną myśl. Cnota jest cnotą i koniec, choć według Nordaua bywa aliażem. Aliaż jest znowu aliażem, nie fikcyą; trzeba być istotnie szaleńcem, aby aliaż nazywać fikcyą!

Wprawdzie ktoś twierdzi i to zdaje się, znowu ów Nordau, że płacimy za aliaż a kupujemy cnotę i że aliaż, za który stosunkowo drogo płacimy, zawiera zaledwie % cnoty a natomiast % przymieszek.

Czyżby tak było ?...

Ha, wypadałoby zatem w chemicznem laboratoryum logiki przeprowadzić dokładną analizę owych przymieszek i to pod względem ich reakcyi na wszystkie możliwe odczynniki.

Ale — czy podejmie się tego człowiek normalny ?!

Wątpimy.

Pracę taką podjąć może tylko człowiek szalony, obdarzony, jak wykazaliśmy wyżej, nieulękłą logiką, człowiek, który chce i umie być konsekwentnym,

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Bo szalony człowiek musi być konsekwentnym. Człowiek normalny nie jest do tego obowiązany. Życie udziela mu przywileju prowadzenia ksiąg duszy według podwójnej buchalteryi; sumy stronic "Winien" i "Ma" zgadzają się, a że dusza prowadzi osobno rachunek "moję" i "twoje", to na tem właśnie jej moralność polega.

Tylko — trzeba znowu człowieka szalonego, aby to zobaczył.

Wynika zatem z tego, iż człowiek szalony widzi wiele rzeczy, których nie widzą ludzie normalni. Posłuchajcie tedy człowieka szalonego — a przekląć go, wygnać lub spalić — na to macie zawsze jeszcze czas!

 

 

LIST II.

 

Panie Ludwiku! Za pozwoleniem...

Wszystko ma swoje granice i wolne są od tego przykrego warunku tylko takie rzeczy, jak przestrzeń, czas etc. Oburzenie Wasze nie jest ani czasem, ani przestrzenią, przeto musi podlegać jakiemuś ograniczeniu.

List Wasz wywarł na mnie wrażenie przygnębiające. Widzę teraz dopiero z przeraźliwą jasnością, do jakiego stopnia jesteście

             

               

 

 

  

 

             

             

 

człowiekiem normalnym. Oburzacie się, że zamierzam pisać o sztuce i podajecie następujące powody:

) że się na sztuce nie znam,

) że jestem człowiekiem szalonym i

) że nie byłem zagranicą.

Na zarzuty powyższe zamierzam Wam odpowiedzieć w sposób wyczerpujący.

Powiadacie, że się na sztuce nie znam, a zamierzam pisać o niej. Zarzut ten nie zawiera w sobie jeszcze nic anormalnego, gdyż u nas przeważnie się tak dzieje, iż o sztuce piszą tylko tacy, którzy się na niej nie znają. Nie chełpiłbym się tem! To potrafi czynić człowiek zupełnie normalny i reszta ludzi normalnych niema zazwyczaj nic przeciw temu. Gała nowość, cała oryginalność stanowiska przyjaciela Waszego polega na tem, iż trzeba aż być szalonym człowiekiem, aby nie znając się na sztuce, dojrzeć takie rzeczy, jakie znawcy przeoczyli.

Jasne ?...

Idźmy dalej.

Powiadacie, że nie powinienem pisać o sztuce, bo jestem człowiekiem szalonym a ludzi szalonych nie słucha się, tylko wysyła do Tworek. Zarzut ten pragnę zdmu

             

               

 

 

  

 

             

             

 

chnąć jednem zdaniem. U nas słuchają dopiero wtedy człowieka, kiedy oszaleje...

Może nie?...

Kończmy.

Powiadacie, że nie byłem zagranicą. Byłem, kochany Panie Ludwiku, byłem wielokrotnie, tylko nie byłem w Paryżu a u ludzi normalnych nazywa się to nie być wcale zagranicą, na co ludzie szaleni zapatrują się zgoła inaczej. I póki nie zrobię kreski pod ostatnim listem, nie pojadę do Paryża, panie Ludwiku! I dlatego, jeżeli nie chcecie, aby Was irytacya rozniosła po bezmiernym wszechświecie, ograniczcie Wasze oburzenie, gdyż jestem człowiekiem szalonym, zatem upartym. Powinniście jeszcze z innych powodów ograniczyć wylewy Waszego normalnego oburzenia, gdyż koniecznem jest, abyście się uzbroili w cierpliwość; zamierzam bowiem, nie bywszy w Paryżu, pisać o nim. Czynili to wprawdzie autorzy normalni, ale ja to czynić będę z innych pobudek. Jak człowiek doprowadzony do szaleństwa...

Z argumentów waszych pozostało zatem smutne rumowisko, w którem to rumowisku nie powinniście grzebać, bo wygrzebiecie tylko Waszą hańbę.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Swoją drogą zazdroszczę Wam czasem...

Czemu ??

Bo i ja byłem niegdyś człowiekiem normalnym i było mi w duszy cicho. Sumienie moje toczyło się niby kareta na gumach po wybojach wszystkich zagadnień. Życie było dla mnie jak talerz zupy pomidorowej; talerz ten stał przedemną a los dał mi do ręki łyżkę. Uważałem, że jedynym moim obowiązkiem było i mogło być: jeść ten talerz zupy, dopóki śmierć nie otrze mi ust całunem i nie powie "dość"!

Gdy noc zapuszczała ciemną zasłonę na księgę moich dziennych czynności, sen bilansował aktywa i pasywa a leniwe sumienie nie wysyłało żadnych komisyi rewizyjnych dla sprawdzenia rachunków. Następny dzień był jak gdyby nowem życiem; brałem nową księgę, do ostatniej zaglądałem rzadko, do przedostatniej nigdy. Żyłem tak z dnia na dzień, od bilansu do bilansu, podobnie jak nasze akcyjne towarzystwa, którym się jednak to wybacza ze względu na ową "normalność".

W umyśle moim istniały lądy i morza, rozpościerały się ogromne kontynenty, które się jeszcze wzajemnie nie poodkrywały. I tak:

             

               

 

 

  

 

             

             

 

był kontynent ludzkości i znałem go doskonale. Był kontynent etyki — odbywałem po nim liczne podróże. Był wreszcie kontynent sztuki, lubiłem na nim spędzać zimowe miesiące. Jak rzekłem wyżej, te kontynenty istniały niezależnie od siebie i nie utrzymywały ze sobą żadnych stosunków. Nie było jeszcze wtedy w mózgu moim Kolumba, któryby im wskazał drogi do siebie. O jakże byłem wtedy szczęśliwy!

Kiedy rozglądam się dziś po świecie za utraconem szczęściem, widzę z bólem całe legie twarzy, z których bije radość. Wywierają na mnie wrażenie jasnych płócien, przed któremi nie stanęło jeszcze Zastanowienie z pędzlem w ręku. Zaglądam do mózgu tych ludzi i widzę z przerażeniem, że w nich glob myśli rozdarty na takież same lądy i morza, na takież same kontynenty, że pojawiali się tam wprawdzie Kolumbowie, ale ogłoszono ich za ludzi szalonych i wygnano z mózgu...

Sunę, człowiek szalony, do domu, a za mną płyną armie widm i upiorów, tłoczą się po schodach, popychają w sieni; chcę przed niemi drzwi zamknąć: nie dają mi, grożą, wciskają się za mną. Siadam do wieczerzy: wyrywają chleb z ręki, odtrącają stół.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Kładę się znużony na spoczynek: opadają mnie, zwlekają z łóżka i wciąż grożą, grożą!

Domownicy poglądają na mnie, kiwając znacząco głowami. Przyjaciele ściskają mi na ulicy niesłychanie czule rękę i odszedłszy, ruszają ramionami. Znajomi unikają mnie.

Przecież wiem doskonale, że jestem człowiekiem szalonym! Tego mi nikt nie wyperswaduje....

A jednak niegdyś, niegdyś nie byłem nim! Ile cichego, lubego szczęścia gnieździło się w mojej duszy!

Gdyby zatem stać się jakimś cudem znowu człowiekiem normalnym? Byłożby mi lepiej?

Przenigdy! Nie chcę! Nie chcę! Nie!

Teraz byłoby mi już stokroć gorzej...

Kto uszczknął owoc z drzewa wiadomości złego i dobrego, tego mogą wypędzić z raju, mogą mu kazać w bólu poczynać i w cierpieniu rodzić, mogą mu kazać drżeć z głodu, chłodu i obawy zgonu, mogą mu wreszcie kazać umierać — ale on mimo to nie zechce nigdy zostać znowu — człowiekiem normalnym!...

 

 

LIST III.

 

Ale, ale!

W rozmachu myśli zapomniałem Wam odpo

             

               

 

 

  

 

             

             

 

wiedzieć na jeden z najważniejszych zarzutów.

Coście Wy, panie Ludwiku, powiedzieli o książce Nordaua? Że to starzyzna?

Panie Ludwiku!...

Przypomniało mi się, to dopiero w chwili, kiedy list wpuszczałem do skrzynki pocztowej. Już palec wskazujący otrzymał z mózgu rozkaz wstrzymania, ale knykieć drgnął i list zniknął w otworze. W pierwszej chwili chciałem biedz na pocztę, aby zrobić zastrzeżenie zwrotu; ale powiedziałem sobie, że daleko praktyczniej będzie poprostu wrócić do domu, siąść i napisać dalszy ciąg, dopełnienie. Paliło mnie. Szedłem dość żwawo, potrącając przechodniów, układając sobie w głowie cały plan ataku na Was. Szykowałem argumenty jak wojska, maskowałem po napoleoński artyleryę, która w zupełności zastąpiła miażdżące szarże naszej skrzydlatej husaryi, — kiedy nagle zetknąłem się oko w oko z Bronką. To ta modelka, o której Wam już raz wspominałem. Byłem na nią wściekły, że mi zaszła drogę; lękałem się bowiem, że mi jaki argument uleci z głowy, albo że uronię wątek rozumowania. Ale szelma dziewczyna schwyciła mnie za rękaw i zatrzymała.

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— Dokąd to tak spieszno człowiekowi szalonemu?

Widzicie, już nawet modelki wymyślają mi od szalonych!

Odrazu poprawił mi się humor i powiedziałem sobie, że do następnej poczty mam około pięciu godzin czasu.

Bronka wyglądała wspaniale. Miała na sobie burkę od Hersego, taką dyablo miękką; jak się człowiek o nią otrze, to doznaje wrażenia, że na niego z tej burki przeskoczyła iskra elektryczna. Deszcz zacinał, a wiatr dął gwałtownie. Kasztanowate włosy Bronki były przemoczone. Po raz pierwszy zauważyłem, że dziewczyna ma oczy całkiem zielone, niby dwa szmaragdy w kształcie migdałów. Dalibóg, oczy jak u kota! Tylko kot ma okrągłe. Widywałem ją zazwyczaj wieczorem, a wtedy miewała oczy piwne, niekiedy czarne. Ale zielone!?...

Szalone oczy!

Powiedziałem jej to. Będzie z jaki tydzień szczęśliwa! Te modelki gardzą właściwie każdym, kto nie maluje lub nie rzeźbi. W okresach wolnych przyjmują posady konkubin u nieżonatych fabrykantów; ale komplementy przyjmują tylko z ust literatów.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Razu pewnego spytałem się jej: dlaczego? Odpowiedziała z uśmiechem figlarnym: Bo oni to umieją powiedzieć!

Więc i ty, rybko, wiesz już, co to znaczy "umieć powiedzieć"? —

Szliśmy obok siebie żartując. Czasem wskutek żywej rozmowy potrąciliśmy się, a wtedy humor mój leciał w górę jak słupek rtęci w barometrze.

— Wstąpmy do Gucia — rzekła Bronka, skręcając w bramę.

Pisałem Wam już dawniej o Gustawie Szaniawskim. Przeziębił się znowu i leży.

Strasznie wysoko do tych orlich gniazd! Windowaliśmy się z Bronką jakie dziesięć minut, przystając na każdem półpiętrze. Sięgam w górę okiem: potop schodów! Jeszcze schody, jeszcze jedne i jeszcze...

Z każdej kuchni wyzierała służąca. Stare na widok Bronki trzaskały drzwiami, młode uśmiechały się, obrzucając nas spojrzeniem, i nucąc pod nosem, zamykały drzwi bardzo wolno.

Dobiliśmy wreszcie do siedzib "sfer najwyższych".

Sfery te są istotnie najwyższe z dwóch powodów. Najpierw ze względów wertykalnych, a następnie z powodów przekonaniowych.

 

             

               

 

 

  

 

             

             

 

W sferach handlowoprzemysłowych zaczyna się człowiek na dyrektorze i kończy się człowiek na dyrektorze.

Wedle pojęć, które zagnieździły się w tych "orlich gniazdach", człowiek, homo sapiens, to tłum, to ludzkość. Od artysty rozpoczyna się dopiero Nadczłowiek.

Fryderyk Nietsche gatunkiem tym wypełnił ważną lukę w hierarchii stworzenia i szczepił niejako ziemię z niebem. Pomiędzy człowiekiem, a aniołem płci męskiej istniała przepaść. Teraz ogniwa gatunków idą nieprzerwanym łańcuchem aż do tronu Stwórcy: bydlę, człowiek, artysta (nadczłowiek), anioł — Bóg!

Bronka biegnie odrazu do drugiego pokoju, gdzie rzęży Szaniawski. Zdejmuję paltot i rozglądam się po pracowni.

Trzy zaczęte obrazy, dwa niedokończone, kilka szkiców na podłodze opartych...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin