Marshall Paula - Maskarada mimo woli 03.pdf

(891 KB) Pobierz
Paula Marshall
Maskarada
mimo woli
PROLOG
Thomas Dilhorne, dumny i poważny mężczyzna, znany
niegdyś jako Młody Tom, do którego teraz - na jego wyraźne
życzenie - zwracano się „Thomas", wszedł do pokoju dzie­
cięcego w Villa Dilhorne, domu swoich rodziców. Matka
Thomasa, Hester, właśnie skończyła karmić jego synka, La¬
chlana. Kiedy usiadł obok niej, wręczyła pusty talerz niańce,
a chłopczyka podała ojcu.
Thomas niezgrabnie posadził sobie ruchliwe dziecko na
kolanach, bojąc się poplamić eleganckie ubranie. Hester z bó­
lem obserwowała, jak syn ostrożnie bierze Lachlana w ra­
miona i zdawkowo całuje, a wyraz chłodu nie znika z jego
twarzy.
Hester kochała syna, ale czasem jego przesadna trzeźwość
umysłu i niemal całkowity brak poczucia humoru, którego
nie pozbawiony był ani jego ojciec, ani brat bliźniak, Alan,
wzbudzały jej niepokój. Był dzieckiem poważnym, rzadko
okazującym uczucia, i podobnie zachowywał się jako męż­
czyzna. Równie inteligentny jak ojciec, wyglądem i tempe­
ramentem nie przypominał go wcale.
Jedynie Bethia - żona Thomasa - miała ten magiczny
urok, wobec którego powaga Thomasa okazywała się niekie­
dy bezsilna. Hester westchnęła znowu, bo surowa twarz zła­
godniała w nikłym uśmiechu, gdy chłopczyk lekko uderzył
ojca w policzek, ale i ten uśmiech zniknął. Thomas spo­
strzegł, że matka mu się przygląda.
- Czas na mnie - rzekł i wstał, oddając dziecko Hester.
- Mam dzisiaj jeszcze dużo roboty. Lachlan musi poczekać
do wieczora na dalszą zabawę.
Matka uśmiechnęła się, lekko zatroskana.
- Nie zapomnij, że mamy proszony obiad - powiedziała,
ale pomyślała z niechęcią: Zabawa, on to nazywa zabawą!
Dwie minuty i oddaje mi swego syna jak paczkę!
Thomas odwrócił się na chwilę w drzwiach, by zobaczyć,
jak Lachlan ku niemu raczkuje. Uśmiechnął się przelotnie,
ale zaraz spoważniał i wyprostowany wyszedł, aby zająć się
pracą, która wypełniała jego życie.
Jedenaście lat temu Thomas ożenił się z Bethią Kerr, w
której kochał się od dawna, niemal od dzieciństwa. Ojcowie
młodych przyjaźnili się od lat. Bethia była wrażliwą dziew­
czyną, Thomas stał się dla niej centrum wszechświata. Umia­
ła poprowadzić dom i ich piękną willę w najnowszej części
Sydney chętnie odwiedzali liczni przyjaciele. Do szczęścia
brakowało jedynie dzieci.
Na początku nie miało to znaczenia, ale z biegiem czasu
Thomas i Bethia czuli coraz większe rozczarowanie, że ich
miłość jest uboższa o miłość rodzicielską. Gdy już pogodzili
się z tym, że w ich domu nigdy nie będzie dzieci, wydarzył
się cud. Pewnego wieczoru, przy kolacji, Bethia oznajmiła
mężowi radosną nowinę: spodziewa się dziecka. Oboje wów­
czas łkali ze szczęścia, tuląc się do siebie i całując.
Ciąża przebiegła prawidłowo, bez komplikacji; poród nie
był ciężki i Bethia mogła osobiście podać Thomasowi ich
długo oczekiwanego syna.
Niestety, w niespełna dwadzieścia cztery godziny po po­
rodzie wystąpiła gorączka; dwa dni później Bethia już nie
żyła. Hester myślała czasem, że jej syn umarł wraz żoną. Za­
wsze pełen rezerwy, teraz stał się nieprzenikniony. Wszystkie
jego uczucia zeszły do grobu razem z ukochaną żoną. W dniu
jej pogrzebu stał sztywny wśród płaczących żałobników. Był
jedyną obecną osobą, która nie uroniła ani jednej łzy.
Dziadkowie sądzili, że tolerował Lachlana tylko dlatego,
iż był jego ostatnią więzią z Bethią. Upływ czasu nie przy­
niósł większej zmiany poza tym, że Thomas jeszcze bardziej
zamknął się w sobie. Dla dobra Lachlana przeniósł się do Vil­
la Dilhorne. Wziąwszy pod uwagę nikłe uczucia, jakie oka­
zywał, i to, jak zaniedbywał życie rodzinne, równie dobrze
mógłby być gościem lub lokatorem.
- Niepokoję się o niego - wyznała Hester tego popołud­
nia mężowi.
- Wiem - odrzekł Tom ze smutkiem - ale nie pozostaje
nam nic poza nadzieją. Starałem się go zainteresować czymś
poza pracą, lecz... - Z żalem wzruszył ramionami.
- Nie kocha też naprawdę Lachlana - powiedziała He­
ster. - Jest właściwie... obojętny, to jedyne określenie, które
oddaje jego stan.
- Tak, „obojętny" to dobre słowo. Wiem, że straszliwym
ciosem była dla niego utrata Bethii. Usiłuję wpłynąć na Tho­
masa, by stał się łagodniejszy wobec siebie, ale kiedy to ro­
bię, patrzy na mnie jak... jak na wroga.
Milczeli przez chwilę.
- Tu wszystko przypomina mu przeszłość. Może zmiana
otoczenia sprawiłaby, że otrząsnąłby się po śmierci Bethii -
odezwał się Tom po długim namyśle. - Mógłbym go wysłać
do Melbourne. Od czasu gorączki złota stało się metropolią.
Doglądałby tam naszych interesów, inwestował w linie kole­
jowe i zorientował się, do jakiej branży moglibyśmy jeszcze
wejść jako firma.
- Może istotnie to by coś dało - powiedziała Hester bez
entuzjazmu. Alan osiadł na stałe w dalekiej Anglii i nie
chciała, aby drugi syn zniknął jej z oczu. Jednak dobro Tho­
masa liczyło się przede wszystkim. Bethia odeszła i żal nie
mógł jej przywrócić.
Następnego dnia Thomas siedział sam przy stole w jadal­
ni, kiedy wszedł ojciec. Zajął miejsce naprzeciwko, mając za
plecami wielki japoński parawan. Thomas, patrząc na ojca,
widział atakującego tygrysa, namalowanego na cienkiej bi­
bułce.
Senior rodu nalał sobie herbatę.
- Starzeję się - stwierdził krótko.
- Nie zauważyłem - zaoponował syn.
- Dobiegłem siedemdziesiątki, jak sądzę - ciągnął Tom,
który nie znał dokładnej daty swoich urodzin. - Nie mam za­
miaru roztkliwiać się nad sobą i przeszłością. Trzeba patrzeć w
przyszłość. Uważam, że przedstawiciel firmy powinien poje­
chać do Melbourne ze względu na możliwości zrobienia do­
brych interesów. Mam na myśli pojawienie się złota w Victorii
i projekt nowej linii kolejowej oraz wzmożony ruch w żeglu­
dze. Jack wyjechał do Makao, pozostajesz więc tylko ty.
- Nie - zaoponował bez wahania Thomas. - Nie chcę
wyjeżdżać z Sydney.
- Stałeś się uparty jak stara baba - zauważył ojciec. - Wy­
jazd do Melbourne dobrze ci zrobi - dodał z troską w głosie.
- Nie potrzebuję niańki - odparł zimno Thomas. - Je-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin