Mariusz Wollny - Straceńcy.pdf

(1200 KB) Pobierz
Mariusz Wollny
Krwawa jutrznia II
Straceńcy
Moim wspaniałym córkom:
Zorce, Jance i Zuzce,
które są dla mnie pociechą i ogromnym wsparciem
ROK 1607 (7115)
Posiwiały kruk przeleciał tuż za kratą, łypiąc na nich jednym okiem i kracząc szyderczo.
– To koniec – szepnął z rozpaczą Pietrowski.
Fatalista, jak większość Moskwicinów, usiadł na kamieniach i zwiesił głowę. Bartek
kilkakrotnie z furią szarpnął kratę oddzielającą ich od wolności, a kiedy ani drgnęła, przylgnął
twarzą do prętów i patrzył w niebo tak intensywnie, jakby chciał przed śmiercią wyryć sobie
w pamięci ten widok na wieczność. Kłykcie zaciśniętych na prętach palców pobielały, tak silny
był to chwyt. Tylko Ryx jeszcze się nie poddawał. Jego chłodny, niepoddający się emocjom
umysł wymyślał kolejne sposoby ratunku i je odrzucał, czując, że coś mu umyka. Ponownie
sięgnął po holenderskie plany podziemnych kanałów i zaczął je pospiesznie przeglądać.
– Już wiem – odezwał się po chwili. – Kierunek obraliśmy dobry, tylko jesteśmy o jedną
kondygnację za wysoko. Spójrz – klepnął Juszkę w ramię i podsunął mu kartę przed oczy – tu
powinno być zejście na niższy poziom. To zaledwie kilka kroków stąd. Musimy się cofnąć.
– Niczego po drodze nie widziałem.
– Bośmy się nie rozglądali. Ruszamy.
Nadzieja dodała im energii i zapaliwszy świecę, raźno ruszyli za Ryksem, jednak kiedy
stanęli we wskazanym przez niego miejscu, do którego docierało jeszcze dzienne światło od
zamkniętego kratą wyjścia, spotkał ich tym większy zawód – w jednolitej ścianie z nowych
cegieł nie było nie tylko żadnego otworu, ale na oko również żadnej luki w wapiennym spoiwie.
– Zamurowano je, ale musi tu być! – Kacper z wściekłością walnął pięścią w mur.
– I co z tego? – Juszka machnął ręką z rezygnacją. – Ja mogę nawet walić łbem, bylebym
wiedział, że to coś da.
Bartek syknął, bo dopalająca się świeca oparzyła mu dłoń.
– Daj mi ją. – Ryx odebrał od chłopca świecę i zdmuchnął płomień.
Rozjarzony knot zaskwierczał i zaczął okropnie kopcić. Kacper przybliżył świecę do muru.
– Obserwujcie kurz! Jeżeli za tą ścianą jest przejście, on pokaże nam, gdzie go szukać.
Patrzyli w napięciu. Z początku dym rozpełzał się we wszystkich kierunkach, aż nagle
pomknął ku niewidocznej szparze i wniknął w mur. Chciało im się krzyczeć z ulgi i z trudem się
powstrzymali, tylko Pietrowski z rozmachem klepnął Turopońskiego w plecy.
– Skąd znałeś ten sposób?
– Gdzieś o nim czytałem.
Ryx podał Moskowicie ogarek, wyszarpnął zza pasa lewak i wbił solidne, graniaste ostrze we
wskazaną przez dym spoinę. Wystarczyły dwa uderzenia, by powstała spora dziura, a kiedy
z rozmachem uderzył głowicą sztyletu w cegłę, ta wypadła na zewnątrz ze stukotem.
– Dobra nasza! – ucieszył się Bartek, znów uwierzywszy, że nie ma takiej obieży, z której
jego pan nie potrafiłby znaleźć wyjścia.
Wstyd mu było za niedawny moment zwątpienia. Miał nadzieję, że Turopoński nie zauważył
tej jego chwili słabości.
– Ciii... – Ryx gestem nakazał mu milczenie i zaczął nasłuchiwać zwrócony w stronę, z której
spodziewał się nadejścia prześladowców.
– Spokój – szepnął Pietrowski po chwili.
– I to mi się właśnie nie podoba.
– Może stracili trop? – podsunął Bartek. – Albo pobłądzili?
– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Masz mój puginał i oddaj mi swój nóż. Ty też – zwrócił
się Kacper do Juszki. – Niech jeden powiększa otwór, a drugi mu przyświeca. Zaraz wracam.
Szybko ruszył tam, gdzie łączyły się dwa kanały. Ostrożnie wyjrzał za załom.
Prześladowcom albo też skończyło się światło, albo istotnie odbili gdzieś w bok. Ledwie zdążył
tak pomyśleć, usłyszał plusk, jakby ktoś pośliznął się i wpadł do wody, a potem stłumione
przekleństwo:
Job twoju mat’!
Łyknąłem jakieś gówno, tfu... Który skurwysyn mnie popchnął? Zapalcie
pochodnię, bo potopimy się w tej gnojowicy!
– Milcz, durniu – syknął ktoś, a Ryksowi wydało się, że rozpoznaje głos Hermokrata
Białoskórskiego. – Trza oszczędzać światło. Diabli wiedzą, ile czasu przyjdzie się sam błąkać,
zanim ich dopadniemy.
– Już niedługo. – Tym razem nie było wątpliwości: ten głos należał do Prochora
Białoskórskiego. – Mircea, przypal łuczywo i idziemy dalej.
Mizerne światło rzucane przez smolną drzazgę wystarczyło, by Ryx zorientował się, jaka
odległość dzieli go od pościgu. Zważył w dłoniach noże, nabrał tchu i wyskoczył zza węgła.
Błyskawicznie wyrzucił oba żelaza. Idący na przedzie gruchnął w ściek bez jęku, ale następny,
gorzej trafiony, zawył jak ranne zwierzę. Gruchnęła palba i pociski zaczęły z wizgiem
rykoszetować we wszystkich kierunkach. Jeden drasnął Ryksa, gdy szybko wracał do swoich,
licząc na to, że nowe straty znów na chwilę powstrzymają prześladowców.
Tymczasem Juszce i Bartkowi udało się uczynić dziurę na tyle dużą, że można było w nią
wsadzić głowę, lecz zbyt małą, by szybko przecisnąć się na drugą stronę.
– Odsuńcie się – zarządził Kacper.
Ugiął nogę i kopnął z całej siły, raz, drugi i trzeci. Bez skutku.
– Teraz ja – zaproponował Bartek.
Usiadł, oparł się mocno plecami o mur i całą powierzchnią podeszew podkutych butów
niczym taranem obunóż rąbnął w ścianę naprzeciwko. Może cegły były już obruszone, a może
uderzył w lepszy punkt, ale raczej po prostu jego kopnięcie miało większą moc, dość, że spory
kawał muru odpadł od reszty. Wciąż było wąsko, ale jakoś przepchnęli się na drugą stronę.
Przodem poszedł Juszka z dogasającą świecą, za nim Bartek, a na końcu Kacper. Wytarte od
częstego używania w przeszłości kamienne stopnie były śliskie od wszechobecnej wilgoci.
A ponieważ kręte schody wiodły stromo w dół, korytarz był ciasny, a strop niski, Ryx wyrżnął
weń w którymś momencie głową, pośliznął się, upadł na chłopca, ten na Pietrowskiego i razem
potoczyli się na łeb na szyję, na końcu wpadając w nurt raźno mknącej prawdziwej podziemnej
rzeki. Wartka woda porwała ich i poniosła naprzód.
– Dokąd płyniemy?! – zawołał Ryx do Pietrowskiego, gdy obaj wyłonili się z kipieli.
– Do Nieglinnej albo do Moskwy, nie ma innej możliwości!
– To dobrze!
W tej chwili obok Kacpra pojawiła się głowa Bartka z ustami łapczywie szukającymi
powietrza.
– Nie umiem pływać! – wrzasnął chłopak.
– Złap się mnie i nie puszczaj!
Kiedy rzeka wyrwała się na powierzchnię, jeszcze przyspieszyła zamiast zwolnić i rozlać się
szeroko, ponieważ ujście ocembrowano kamieniami, zarówno dno, jak i brzegi.
*
Luby Diariuszu, jedyny mój pocieszycielu,
nareszcie mogę skreślić te parę słów, bo do tej pory ani nie było sposobności, ani nie
dostawało mi sił ni ochoty. Nawet teraz, gdy wspomnę, co wydarzyło się w Moskwie owego
strasznego majowego poranka, mimo iż minęło od tego czasu pół roku z okładem, łzy cieczą mi
same do ócz i skapują na te karty, więc daj mi chwilę, mój Diariuszu, na ogarnięcie się...
Wieczorem tego feralnego dnia, kiedy bojarom udało się wreszcie zaprowadzić na ulicach
jaki taki ład, powiedziono Najjaśniejszą Panią razem z fraucymerem do dworu imć wojewody
sędomierskiego, obrawszy ją uprzednio z szat, że ostała w jednej sukni i z kilkoma zaledwie
koszulami. Mimo to nie skarżyła się. Rzekła jeno: „Wolałabym, żeby mi Murzynka wrócili,
którego mi wzięli, niż wszystkie klejnoty i ochędóstwa”. Trudno opisać, jak ciężko nam było na
sercach, gdyśmy się dowiedziały, ilu przyjaciół i drugich zacnych ludzi nie obaczymy już nigdy.
Tyle krwi niewinnej przelanej, tyle krzywdy ludzkiej... Dlaczego? Powiedziano mi wszak na
pociechę, że ojciec mój i macierz przeżyli tumult, chwalić Boga, bo już nachodziły mnie
najczarniejsze myśli.
W niewiele dni potem, przy czym znów wiele było płaczu, Jej Wysokość (razem z ojcem)
wyrzucono z dworu na zamku i przeniesiono do miasta, do dworu Własiewa, który po nią
posłował do Polski, pozwalając zatrzymać przy sobie niewiele sług i ledwie kilka dwórek.
Pozostałe z nas rozdzielono. Nie wiem, co się stało z drugimi, ale miało to tę dobrą stronę, że
nareszcie połączyłam się z rodzicielami. Wciąż o wielu z naszych nie było wieści i to oraz
niepewność jutra doskwierało nam bardziej niźli niedostatek.
W sierpniu dowiedzieliśmy się, że prostych żołnierzy i większość czeladzi już odesłano ku
granicy, zaś reszta pójdzie na zesłanie daleko za Moskwę, ale nie wszyscy razem, lecz partiami i
w różne strony. Najjaśniejszą Panią z wojewodą sędomierskim i drugimi znacznymi panami
wysyłano do Jarosławla, panów Wiśniowieckich do Kostromy (ponoć 300 wiorst od Moskwy), zaś
nas razem z Ewką Świerzbistą dołączono do panów Adama Wolskiego, Stanisława
Niemojewskiego, Stanisława Korytki, Michała Ratomskiego, pana Tyzenhauza, pana Kosieckiego
z żoną, dwóch panów Stadnickich, Marcina i Jędrzeja oraz bezpańskiej czeladzi panów
Kazanowskich i tych panów, co poginęli z rąk rebelizantów. Wpierw zebrawszy naszą gromadę
społem (130 ludzi) za Moskwą, w wilię Wniebowzięcia Najświętszej Panienki, to jest 14 sierpnia,
powiedziono na północ w asystencji kilkorga przystawów (bardziej dozorców niż opiekunów),
w tym dwóch głównych tudzież diaka (wyższego urzędnika), i dwóch rot strzelców pod setnikami.
Celem naszym miał być Rostow leżący 150 wiorst od Moskwy.
Nie będę szczegółowo opisywała tej podróży, bo pan Niemojewski, który łaskawie odstąpił mi
kilka swoich kart i odróbkę inkaustu, sam pisze diariusz i na pewno robi to o wiele lepiej
i dokładniej ode mnie. Droga do Rostowa zajęła nam dwie niedziele. 1 września, w samo tutejsze
Nowe Lato, gdy miejscowi weselili się i świętowali, widzieliśmy z dala żałosny orszak
Najjaśniejszej Pani i towarzyszących jej naszych ludzi wiedzionych pod strażą do Jarosławla,
obrzucanych grubymi słowy przez gawiedź, ale okrom machania rękami i nawoływania się
z oddali nie mogliśmy nic więcej uczynić, bo nam nie dozwolono. Przykry był to widok tylu
znacznych person tak pognębionych i złachmanionych, kiedy miało się jeszcze w pamięci, jak
niedawno szumnie i strojnie wszyscyśmy wjeżdżali do Moskwy do wtóru wiwatów gawiedzi
podobnej do tej, która teraz lżyła nas i opluwała. Cóż, niezbadane są wyroki Boże... Zaprawdę
jako rzecze Pismo: nie znacie dnia ani godziny.
Niedługo potem do naszej kompanii dołączono dwóch panów Świrskich i trzydzieścioro
czeladzi, za to pana Jędrzeja Stadnickiego zawrócono do Moskwy. Oprócz ciasnoty
i niedojadania doszła nowa uciążliwość: przejmujące zimno, gdyż 21 września spadł pierwszy
śnieg i zaczęła się zima, a my nie mieliśmy ciepłych szat ani żadnych okryć. Zaraz wielu naszych
pochorowało się z wyziębienia, a tydzień później umarło na płuca trzech czeladników, w tym
Paweł, wierny sługa ojcowy, który gdy byłam mała, huśtał mnie na kolanie. Stłoczono nas
w czterech dworach, ale dozwolono nam wychodzić, choć w asystencji przystawa. Jednak i to się
skończyło, gdy pan Niemojewski, idąc na targ, by kupić coś do jedzenia, zaczepiony przez
Zgłoś jeśli naruszono regulamin