Bidwell George - Admirał i kochanek (Horacy Nelson).pdf

(2300 KB) Pobierz
 
Anna i George Bidwellowie
 
ADMIRAŁI KOCHANEK
„W kilka krótkich lat zrewolucjonizował nie strategię lub taktykę morskiej wojny, lecz samo pojęcie zwycięstwa. I...I
Z bohaterstwa uczynił obowiązek. Jest zaprawdę przodkiem przerażającym.”
Joseph Conrad
Zwierciadło morza Wiek bohaterski
PROLOG
 
 
Ambicją jego było walczyć, na morzu czy na lądzie, zawsze w samym sercu bitwy; przekształcać każdą zbrojną akcję
w gwałtowne starcie, wprowadzające nieład w szyki wroga; zdobywać chwałę dla swego kraju, Anglii, a dla siebie
honory i sławę raczej, niż zyski materialne.
Na pierwszy rzut oka postać jego dziwnie mało się nadawała do osiągnięcia tych ambitnych celów: niewielki
wzrostem, szczupłej postawy, nic w nim nie zdradzało woli walki. Często niedomagał, często ulegał zmęczeniu i fizycznej
słabości; cierpiał nawet na morską chorobę, jeżeli znalazł się w mniejszej łodzi albo na okręcie po długim pobycie na
lądzie. Był zapewne po trosze hipochondrykiem.
A jednak...
Kiedy w grudniu roku 1805 jego ciało - a żył tylko czterdzieści siedem lat - umieszczone w spirytusie, przewieziono
do Anglii w dwa miesiące po jego największym i najsłynniejszym zwycięstwie, w którym oddał życie, w porcie Dover
czekały nieprzejrzane tłumy żałobne. Ludzie wiedzieli, że ta wiktoria raz na zawsze uchroniła Anglię od zaborczej
chciwości Napoleona, choć jeszcze nie mogli wiedzieć, że zapewniła Anglii jej wyspiarską niepodległość na ponad sto lat.
W każdej wiosce, przez którą przeciągał kondukt, po obu stronach gościńca zbierały się rzesze płaczących. Dzieci
odbiegały od zabawy, starcy opuścili ciepłe kąciki przy kominkach. Kiedy zwłoki spoczywały na katafalku w Greenwich,
dalsze tysiące przechodziły przed nim, a mało kto o suchym oku.
Ceremonia pogrzebowa, rozpoczęta w gmachu Admiralicji, do którego kondukt przypłynął Tamizą, wielkimi barkami,
wyróżniała się taką okazałością i przepychem, jakiej dotąd nie widziano. Dzwony z wież wszystkich kościołów miasta biły
bezustannie, bębny rytmicznymi uderzeniami regulowały powolny takt żałobnego konduktu, w którym szli książę
regent, późniejszy król Jerzy IV, ministrowie, generałowie, admiralicja, i zwykli podwładni zmarłego. Kapitan okrętu
flagowego, Thomas Hardy, niósł „sztandar emblematów”, na którym widniała symboliczna Brytania, jak - odrzuciwszy
swą dzidę i tarczę - płacze pod flagami, reprezentującymi kolejne zwycięskie bitwy morskie bohatera, a w tle - jego okręt
flagowy, „Victory”. I znowu po obu stronach ulic tłoczyli się ludzie, z każdego okna wychylały się zapłakane twarze.
Zaobserwowano, że nawet żebracy opuścili zwykle zajmowane stanowiska, by przecisnąć się do przodu, a tu i ówdzie
stary wilk morski, o kulach, potrząsał głową z boleścią.
Trumnę umieszczono w czarnym marmurowym sarkofagu, który przygotował dla siebie za czasów króla Karola VIII
kardynał Wolsey, lecz jego szczątki nigdy w nim nie spoczęły, bo utraciwszy łaskę królewską, kardynał zmarł w hrabstwie
Leicester i tam go pogrzebano. Sarkofag do dziś istniejący, umieszczono na życzenie zmarłego bohatera w katedrze Św.
Pawła, gdzie, podczas ceremonii pogrzebowej, tuż za krzesłem tronowym, zajętym przez księcia regenta, stał jako
główny żałobnik - bo wdowa demonstracyjnie odmówiła przybycia - kapitan Hardy ze „sztandarem emblematów”.
Wdowa od dawna żyła w separacji z człowiekiem, który uniemożliwił Napoleonowi inwazję na Anglię i we
wcześniejszych bitwach poświęcił dla kraju jedno ramię i oko. Przyznano jej rentę w wysokości dwóch tysięcy funtów
szterlingów rocznie. Wprawdzie za życia niezbyt szczodrze wynagradzano zmarłego w porównaniu z innymi, o
mniejszych zasługach i sławie, ale teraz nadano jego starszemu bratu tytuł hrabiowski wraz z pensją, wynoszącą pięć
tysięcy funtów rocznie - co było dużą sumą w owych czasach - i jednorazowo sto tysięcy na zakup majątku,
odpowiedniego do godności tytułu. Dwie siostry dostały każda po piętnaście tysięcy.
Natomiast najdroższa ze wszystkich zmarłemu bohaterowi, matka jego jedynego dziecka, kobieta, która
pielęgnowała jego delikatny organizm i okaleczone ciało w ciągu tych niewielu wolnych od czynnej służby miesięcy tak,
by był w stanie nadal służyć i zwyciężać; kobieta, która ~go pobłogosławiła, gdy się wyprawiał, by oddać życie za kraj;
kobieta, o którą błagał króla i rząd w ostatnich godzinach swego życia: „...by zapewniono jej możliwość egzystencji na
poziomie, odpowiadającym jej randze” - nie otrzymała żadnego dowodu pamięci. Córka kowala, wdowa po dyplomacie,
jako nieoficjalna żona zmarłego nie miała nawet prawa uczestniczyć w ceremoniach pogrzebowych. Mogła tylko,
siedząc samotnie, z twarzą zalaną łzami, piersią wstrząsaną płaczem, drżącą ręką dopisać na ostatnim liście od
ukochanego - liście, skreślonym na parę godzin przed tym, nim kula celnym strzałem przeszyła mu kręgosłup - te słowa:
„O, tragiczna, opuszczona Emma, O, sławny, szczęśliwy Nelson!”
 
I CHŁOPIĘCA BRAWURA
 
 
-Czy nie widział pan, panie kapitanie, młodego Nelsona? - pytał oficer średniej wachty na pokładzie HMS (okrętu
jego królewskiej mości) „Carcass” dowódcę, kapitana Skeffingtona Lutwidge.
-Czemu miałbym go widzieć, o tej porze? Chyba śpi w swoim hamaku.
-Nie ma go tam, panie kapitanie. Właśnie robiłem obchód okrętu. Nie jest na służbie, ale hamaka nawet nie spuścił. I
jeszcze jednego z chłopców brak...
-A gdzież oni się podzieli?
-Niepokoję się, panie kapitanie. Nelson to przedsiębiorczy młokos.
-Tak. I dlatego więcej sobie po nim obiecuję, niż po wielu innych.
-Ale zarazem więcej kłopotów przyczynia. Jeśli tych dwóch wplątało się w jakąś eskapadę, to założyłbym się o
miedziany guzik przeciw naszemu okrętowi, że z podniety Nelsona...
„Carcass” i jego bliźniaczy okręt, HMS „Racehorse” stały w okowach zlodowaciałej kry. Była to skromna ekspedycja
naukowa pod patronatem rządu brytyjskiego, w celu dokonania pomiarów i obserwacji arktycznego brzegu polarnego.
Piętnastoletni Horatio Nelson, już po trzyletniej praktyce na morzu, dzięki protekcji wpływowego wuja dostał się na
„Carcass”. Oficjalnie nie wolno było na tę wyprawę zabierać nikogo poniżej lat osiemnastu, ale w XVIII wieku
kapitanowie często na własną rękę werbowali załogę i władze przymykały oczy, jeśli przy sposobności dokonywano
drobnych przekroczeń regulaminu.
Gdy znaleźli się o jakieś dziesięć stopni od bieguna północnego, okręty nie mogły dalej żeglować, nie mogły też się
cofnąć. Utknęły w lodach. W ciągu długich tygodni widok z pokładów przerażał monotonią; bezkresna biel śniegów
dookoła, czasem stado fok, czasem niedźwiedź polarny. Młodsi członkowie załogi zachowywali się, jak zwykle chłopcy:
zjeżdżali ze wzniesień, ślizgali się, dokazywali, obrzucali się śnieżkami, lepili bałwany. Parokrotnie rozważano
ewentualność opuszczenia okrę-tów i przygotowywano łodzie, by je naładować i pociągnąć po śnieżnej równinie. Młody
kadet miał później z dumą wspominać, że pomimo jego wieku wyznaczono go na dowódcę jednej z łodzi, gdyby doszło
do porzucenia „Carcass”.
W chwili, gdy odkryto nieobecność Nelsona i jego towarzysza, noc już zapadła, a pogoda była mglista. Kapitan i
oficer wachtowy, wychyleni za burtę, wpatrywali się w biały mrok. Nic nie było widać. Wystawiono warty obserwacyjne
ze wszystkich stron okrętu. Wreszcie, między trzecią a czwartą nad ranem, mgła zaczęła rzednąć, wstał blady dzień.
-Widzę ich, panie kapitanie! - krzyknął z masztu marynarz. Lutwidge, który niespokojny o chłopców, wcale nie
położył się spać, spiesznie nastawił lunetę. W dość dużej odległości można było dostrzec dwie drobne sylwetki,
najwyraźniej atakujące polarnego niedźwiedzia, oddzielone od niego tylko szczeliną w lodzie.
-Przesygnalizować, żeby natychmiast wracali na pokład - wydał rozkaz kapitan. Flagi sygnałowe wybiegły w górę.
Dwaj winowajcy nie spostrzegli sygnału. A może nie chcieli go widzieć; nie byłby to jedyny raz, kiedy Nelson
zignorował sygnał zaprzestania akcji. Chłopiec na lodzie podniósł muszkiet i wystrzelił. Musiał chybić, bo zwierzę nie
zareagowało, a Horatio chwycił muszkiet za lufę i zamachnął się nim na niedźwiedzia poprzez czarną szczelinę.
-Rozdrażnią bestię, panie kapitanie - mruknął oficer. - Stracimy obu chłopców.
-Wystrzelić z działa - rozkazał Lutwidge.
Rozkaz wykonano i niedźwiedź, obejrzawszy się w stronę huku i dymu, odbiegł ciężkim kłusem. Dwaj mocno
zawstydzeni chłopcy stanęli przed obliczem kapitana. Rozgniewany wagarami, nieposłuszeństwem i głupotą ataku na
niedźwiedzia, Lutwidge zwymyślał obu młodzików iście po żeglarsku.
- A w ogóle, czegoście chcieli od tego niedźwiedzia? - spytał, gdy się już trochę wysapał. - Co byście z nim zrobili,
gdyby jakimś cudem udało się wam go zabić?
Młody Nelson wysunął do przodu dolną wargę: ten grymas często później u niego obserwowano w chwilach
trudnych i niebezpiecznych.
- Panie kapitanie, chciałem zabić niedźwiedzia, by jego skórę zawieźć memu ojcu.
Wkrótce po tym incydencie lody ruszyły. Oba okręty, zdoławszy się wyswobodzić z ich groźnego uścisku, wyszły na
pełne morze i powróciły do Anglii z bardzo skromnym dorobkiem obserwacji naukowych.
Każdy, kto znał krótki do tej pory życiorys młodego Horatia Nelsona, nie dziwił się zapewne ani jego ucieczką z
okrętu, ani napaścią na nie-bezpieczne zwierzę. Ojciec, dla którego chciał zdobyć ową niedźwiedzią skórę, był pastorem
kościoła w Burnham Thorpe, wsi w hrabstwie Norfolk, u wschodnich wybrzeży Anglii. O tym zapadłym zakątku, cichym i
spokojnym, prócz periodycznie nawiedzających go silnych wichrów od Morza Północnego wielebny Edmund Nelson
pisał, że „w południe tak samo tu pusto i cicho, jak o północy”. Probostwo - wielki dom o stromym czerwonym dachu i
weneckich oknach, wychodzących z jednej strony na uroczy ogród i rzeczułkę, zwaną Burn - szczyciło się pięknym-
drzewostanem i ozdobną sadzawką.
Pastor z Burnham Thorpe ukończył studia uniwersyteckie i na całe życie pozostał rozmiłowany w klasykach. Ale
pochodził ze skromnej rodziny: matka była córką piekarza w Cambridge, ojciec także pastorem ubożuchnej parafii. Z
drugiej strony, matka Horatia liczyła do swych przodków Sir Roberta Walpole, męża stanu i ministra pierwszych
monarchów z dynastii hanowerskiej, Jerzego I i Jerzego II. Również inni z jej krewnych mogli być użyteczni synowi,
ambitnie marzącemu o karierze na morzu. Sucklingowie, na przykład, od pokoleń byli żeglarzami, a jeden z nich,
Maurycy, za czasów młodości Horatia dowodził okrętem wojennym.
Urodzony dnia 29 września 1758 roku, Horatio, chłopiec drobnego wzrostu, a przy bladej cerze i jasnych włosach
sprawiający wrażenie słabowitego, był piątym synem swoich rodziców, którzy mieli wszystkiego jedenaścioro dzieci; z
tego troje zmarło w niemowlęctwie, a jeszcze troje - w dzieciństwie.
Pastor nie wyróżniał się szczególną surowością, jaka cechowała wielu ówczesnych ojców, natomiast wierzył w zalety
„świeżego powietrza, hartownych ćwiczeń, ciepła, czystości i liberalnej edukacji”. Między innymi zabraniał dzieciom
opierać się plecami o krzesło, na którym siedziały, a dziewczynkom o słabym wzroku nosić okulary, ponieważ uważał to
za pobłażanie własnym ułomnościom. Wiele lat później Horatio często czytywał gazety ojcu, którego oczy bez pomocy
okularów nie mogły sprostać zadaniu.
Nelsonowie żyli bardzo^ skromnie. Były to czasy, kiedy pastorzy w Anglii, o ile nie pochodzili z zamożnej rodziny,
albo nie zyskali sobie bogatego patrona, przeważnie klepali biedę. Natomiast ci, którzy mieli osobiste dochody, zwykle
angażowali za skąpą pensję wikarego, by pełnił ich obowiązki, a sami spędzali długie wakacje na polowaniach w Szkocji,
na kuracjach w modnych uzdrowiskach, w kompanii arystokracji i szlachty. Nie zajmowali się kwestiami wiary i
moralności parafian, więcej obchodziły ich dochody z posiadłości wypuszczonych w dzierżawę. Jeśli którys raczył wstąpić
na ambonę, to rzadko kiedy wygłaszał własne kazania, a zazwyczaj posługiwał się tekstem, napisanym przez jakiegoś
zdolniejszego kleryka. Wyższe duchowieństwo - jak biskupi - pochodziło prawie wyłącznie z możnych rodów.
Przeciętnym pastorom, na poziomie mniej więcej Edmunda Nelsona, dochód czterdziestu funtów szterlingów,
według oceny ówczesnego pisarza Oliviera Goldsmitha, umożliwiał życie „ledwo dostatnie”; a bywały wypadki, że
niektórzy utrzymywali rodziny z siedemnastu funtów rocznie, oprócz dziesięcin, bardzo nieregularnie wpływających.
Młodzi Nelsonowie - ich matka zmarła, gdy Horatio miał pięć lat - wiedzieli więc od dzieciństwa, że będą musieli
polegać na własnych zdolnościach, by zarabiać na życie, tym bardziej że wielebny Edmund Nelson często chorował i
musiał wyjeżdżać do uzdrowiska w Bath, którego lecznicze wody już wtedy były znane. Z pozostałego przy życiu
rodzeństwa, Maurycy, dzięki protekcji „żeglarskiego” wuja Sucklinga, po którym nosił imię, dostał posadę w Urzędzie
Marynarki Wojennej; drugi z braci założył sklep we wsi, ale zbankrutował, po czym rozpił się i umarł. Zuzanna i
Katarzyna początkowo pracowały w sklepie, później, odziedziczywszy na szczęście niewielki spadek po jakimś krewnym,
zgromadziły skromne posagi i wyszły za mąż, William zaś, o rok starszy od Horatia - i próżniak - został duchownym.
Formalne wykształcenie Horatia było oczywiście krótkie i pobieżne, zaszczepiło mu jednakże zamiłowanie do lektury.
Czytał największych autorów stulecia - Samuela Richardsona, Henryka Fieldinga, Tobiasza Smolletta, Oliviera
Goldsmitha, Samuela Johnsona i innych - a także związał się na całe życie z Biblią i Szekspirem. Tego ostatniego lubił
cytować, nie zawsze dokładnie. Jeden z jego szkolnych kolegów wspominał, gdy Horatio już stał się sławny, jak to kiedyś
przyszły żeglarz zaprzęgnął swoich rówieśników do pompowania wody na ulicę Downham Market, gdzie mieściła się
szkoła, aby on mógł w tym strumieniu puszczać papierowe łódki.
Zanotowano parę charakterystycznych incydentów z dzieciństwa i wczesnej młodości Horatia. Kiedyś, jako małe
dziecko, zawędrował w towarzystwie pastucha daleko od domu. Nie wrócił na obiad, nie było go przy podwieczorku.
Zaniepokojono się. Jego babka lamentowała:
- Na pewno go Cyganie uprowadzili!
Zaczęto poszukiwania i w końcu właśnie babka odnalazła malca, jak siedział nad brzegiem strumienia, zbyt
głębokiego, by mógł się przeprawić.
-Doprawdy, moje dziecko - rzekła babka - dziwię się, że głód i strach- nie sprowadziły ciebie do domu.
-Strach! - zawołał Horatio. - Babciu, co to jest? Ja nigdy nie widziałem stracha.
Inny incydent dotyczy wyrażenia, którym Horatio miał się często posługiwać w przyszłości.
Razem z bratem Williamem wyprawili się kiedyś konno z domu do internatu. Spadł obfity śnieg i William, który
niechętnie znosił niewygody, powiedział:
- Śnieg jest coraz głębszy. Lepiej zawróćmy do domu. Konie nam ugrzęzną i nie będziemy mogli przejechać.
Wielebny Edmund Nelson nie był zachwycony ponownym pojawieniem się synów. Nalegał:
- Spróbujcie jeszcze raz. I pozostawiam to waszemu honorowi: jeśli droga naprawdę jest niebezpieczna, możecie
wrócić, ale pamiętajcie, zawierzam waszemu honorowi.
Śnieg wciąż padał, coraz trudniej było jechać. William rzekł:
- Nie ma co, wracamy. Nie można od nas wymagać, byśmy w taką pogodę jechali.
Na co Horatio odparł:
- Musimy. Pamiętaj, że zawierzono naszemu honorowi. Dojechali wreszcie, zaśnieżeni i zmoknięci, ale z
nienaruszonymhonorem, do internatu szkolnego w Downham Market.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin