Strandberg Mats - Przeklęty prom.pdf

(1581 KB) Pobierz
MARIANNE
Do wypłynięcia promu ma prawie godzinę. Ciągle jeszcze może się
rozmyślić. Ciągle jeszcze może chwycić walizkę i pociągnąć ją najpierw przez
terminal, a potem wzdłuż wybrzeża, zjechać do metra, wysiąść na Centralen
i wrócić do domu, do Enköping. Spróbować zapomnieć o całym tym
idiotycznym pomyśle. Być może kiedyś będzie się nawet potrafiła śmiać na
wspomnienie wczorajszego wieczoru, kiedy to siedziała w kuchni, a głosy
z radia nie były w stanie zagłuszyć tykania zegara na ścianie. Wypiła o jeden
kieliszek riojy za dużo i stwierdziła, że ma dosyć. Wypiła jeszcze jeden
i postanowiła, że musi coś zmienić. Chwytać chwilę. Przeżyć przygodę.
Być może kiedyś będzie się z tego śmiać, choć w tej chwili nie jest tego taka
pewna. Trudno w samotności śmiać się z samej siebie.
Skąd w ogóle ten pomysł przyszedł jej do głowy? Tamtego wieczoru
zobaczyła reklamę w telewizji – elegancko ubranych ludzi, którzy wyglądali
zupełnie zwyczajnie, tylko jakby bardziej radośnie niż inni. Ale to przecież
żaden powód. To nie w jej stylu.
Bilet zarezerwowała szybko, żeby się nie rozmyślić. Była tak
podekscytowana, że ledwo udało jej się zasnąć, chociaż piła wino. To uczucie
utrzymywało się przez całe przedpołudnie, kiedy farbowała włosy, i przez całe
popołudnie, kiedy się pakowała, i jeszcze przez całą drogę tutaj. Tak jakby
przygoda już się rozpoczęła. Tak jakby ona mogła uciec przed samą sobą,
uciekając przed codziennością. Teraz patrzy na swoje odbicie w lustrze, głowa
jej ciąży, jakby była z ołowiu, dogonił ją niepokój jak zwielokrotniony kac.
Pochyla się i wyciera resztki rozmazanego tuszu do rzęs. W niebieskawym
świetle jarzeniówek damskiej toalety w terminalu worki pod jej oczami
wyglądają okropnie. Robi krok do tyłu. Przeczesuje palcami ścięte na
praktycznego pazia włosy. Ciągle jeszcze czuje zapach farby do włosów. Sięga
do torebki po szminkę i wprawnym ruchem poprawia usta. Na koniec cmoka do
swojego odbicia w lustrze. Odpycha ciemny obłok, który próbuje ją wypełnić
i pochłonąć.
W jednej z kabin za jej plecami ktoś spuszcza wodę, otwierają się drzwi.
Marianne prostuje się, wygładza bluzkę. Musi wziąć się w garść. Z kabiny
wychodzi młoda ciemnowłosa kobieta w jaskraworóżowej bluzce bez rękawów
i staje przy umywalce obok. Kobieta ma gładkie ramiona, mięśnie zarysowują
się lekko pod skórą, kiedy myje ręce i sięga po papierowy ręcznik. Jest za
chuda. Rysy twarzy są kanciaste, mało kobiece. Mimo to wiele osób
prawdopodobnie powiedziałoby o niej, że jest piękna. Lub przynajmniej
seksowna. Na jej przednim zębie połyskuje diamencik. Różowe cekiny mienią
się na tylnych kieszeniach dżinsów. Marianne przyłapuje się na tym, że się gapi,
i szybko odwraca wzrok, ale dziewczyna wychodzi z łazienki, nawet na nią nie
spojrzawszy.
Zrobiła się niewidzialna. Zastanawia się, jak to możliwe, że ona też kiedyś
była taka młoda.
Wiele, wiele lat temu. W innym czasie, w innym mieście. Była wtedy
mężatką, miała męża, który kochał ją, najlepiej jak potrafił. Dzieci były jeszcze
małe i wciąż wydawało im się, że matka jest kimś w rodzaju półbogini. Miała
pracę, w której codziennie dostawała potwierdzenie, że jest potrzebna. I zawsze
mogła wpaść do jednego z sąsiadów na kawę.
Może trudno w to uwierzyć, ale czasem Marianne marzyła tylko o tym, żeby
pobyć sama. Kilka godzin spędzonych w samotności, by móc usłyszeć własne
myśli, wydawało jej się szczytem luksusu.
W takim razie teraz pławi się w luksusie. Luksus to właściwie jedyne, co
ma.
Sprawdza, czy na zębach nie widać śladów szminki. Spogląda na stojącą
obok niewielką walizkę, podarunek od klubu książki, do którego należy.
Zarzuca na ramię puchowy płaszcz, chwyta mocno rączkę walizki
i wychodzi z toalety.
W terminalu panuje gwar. Niektórzy ustawili się już w kolejce przy
barierkach; czekają, by wpuszczono ich na pokład. Marianne się rozgląda.
Cielista bluzka i sięgająca kolan spódnica, które ma dziś na sobie, są chyba zbyt
sztywne na tę okazję. Większość kobiet koło sześćdziesiątki ubrała się albo jak
nastolatki – w dżinsy, bluzy z kapturem, sukienki z głębokim dekoltem – albo
schowała w bezkształtnych tunikach i sukienkach przypominających namiot.
Ona nie należy do żadnej z tych grup. Wygląda jak sztywna emerytowana
sekretarka medyczna, którą zresztą jest. Próbuje dostrzec, że wiele z tych kobiet
jest starszych i brzydszych od niej. Ona też ma prawo tu być.
Zauważa bar na końcu korytarza. Kółka walizki hałasują, jakby prowadziła
walec po brukowanej nawierzchni.
Przy barze przebiega wzrokiem po błyszczących butelkach i kranach do
piwa. Na czarnych tablicach wypisano kredą ceny. Zamawia kawę z baileysem.
Na promie ceny chyba będą niższe. Czy bary są również w strefie wolnocłowej?
Powinna była to sprawdzić. Dlaczego tego nie zrobiła? Dziewczyna
z połyskującymi kawałkami metalu w wargach i brwiach nie patrzy na nią,
podając jej wysoką szklankę z duralexu. Dlatego Marianne bez większych
wyrzutów sumienia odchodzi, nie zostawiwszy napiwku.
Zauważa wolny stolik w głębi pomieszczenia pod krótszą ścianą jego
przeszklonej części. Przechodzi ostrożnie między stolikami, ciągnąc za sobą
walizkę i niosąc płaszcz podobny do wielkiej puchowej kołdry. Szkło parzy ją
w palce. Torebka zsuwa się z ramienia i zatrzymuje na wysokości łokcia.
Wreszcie dociera do stolika. Odstawia szklankę. Naciąga torebkę z powrotem na
ramię i jakimś cudem zajmuje miejsce, niczego nie strąciwszy. Opada
wycieńczona na oparcie krzesła. Ostrożnie wypija pierwszy łyk – kawa nie jest
wcale aż tak gorąca jak szklanka, więc Marianne pije łapczywie. Czuje, jak
alkohol, cukier i kofeina rozchodzą się powoli po jej ciele.
Podnosi wzrok na wyłożony lustrami sufit. Lekko się prostuje.
Z perspektywy ptaka nie widać fałd na szyi, skóra na żuchwie naciąga się,
dzięki czemu podbródek staje się mniej obwisły. W odbiciu w barwionym na
czerwono szkle jej spojrzenie wydaje się żywsze, a twarz niemal opalona.
Marianne przesuwa palcami po kości szczękowej i dopiero po chwili dociera do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin