Bartlomiej Rychter - Ostatni dzien lipca.pdf

(648 KB) Pobierz
Bartłomiej Rychter
Ostatni dzień lipca
Fiat iustitia, pereat mundus.
Sprawiedliwości musi się stać zadość, choćby miał zginąć świat.
NIEDZIELA, 30 LIPCA 1944
Warszawa pachniała lipcowym skwarem, świeżo wypastowaną podłogą, nadchodzącym
wieczorem i kwitnącą lawendą. Anna często powtarzała, że to prawdziwy cud: w szóstym roku
okupacji mieszkańcy stolicy zamienili każdy wolny od bruku skrawek ziemi w poletko ziemniaków
lub warzywny inspekt, a tuż pod oknami ich kamienicy, na rogu Długiej i Bielańskiej, niespełna
dwieście metrów od budynku Banku Polskiego ocalał całkiem spory, choć nieco zapuszczony
trawnik, obsiany lawendą, maciejką i nagietkami.
Antoni Chlebowski zamknął oczy i spojrzał na żonę.
Anna stała w otwartym oknie, jasnowłosa, uśmiechnięta. Wokół niej powiewały kołysane
wiatrem firany. Wyglądała jak anioł z rozpostartymi skrzydłami. Gotowa do lotu.
- Powinieneś bardziej na siebie uważać.
Chlebowski uśmiechnął się, poprawił okulary o grubych szkłach, rozsiadł się wygodniej na
krześle, nogi wyciągnął przed siebie. Nie mógł oderwać oczu od żony, wyglądała tak samo
dziewczęco jak w dniu, kiedy się poznali. Wydawało się, że upływające lata w żaden sposób nie
naruszyły jej urody, że ciężkie okupacyjne zimy, brak opału i niedostatek pożywienia, groza
łapanek, aresztowań, donosów i ulicznych egzekucji przeszły gdzieś obok niezauważone.
- Powinieneś bardziej na siebie uważać - powtórzyła. - Musisz się lepiej odżywiać. Pani
Waleria tak bardzo się stara, nawet nie wiesz, jakich sztuczek musi używać każdego dnia, aby
zdobyć warzywa na obiad. Powinieneś częściej wychodzić na spacery, zażywać ruchu. Wiem, masz
tu wszystko, czego potrzebujesz - Anna spojrzała na równe rzędy książek ułożonych za szybą
zajmującej całą ścianę biblioteczki - nie możesz jednak spędzać całych dni przy biurku. Cieszę się,
że wciąż wertujesz kodeksy, niedługo to wszystko się skończy i będziesz mógł wrócić do swojej
praktyki, ale co komu z przygarbionego i wychudzonego adwokata, który nie będzie w stanie
wypowiedzieć trzech zdań bez ataku kaszlu?
Umilkła. Podeszła do biurka, poprawiła kryształowy abażur lampki, przez chwilę bawiła się
nożykiem do papieru, końcem ostrza przesuwając równo ułożone akta starych spraw sądowych.
- Sam zobaczysz, już niedługo to się skończy.
Chlebowski znów uśmiechnął się do żony, przytaknął ruchem głowy. Nie przestawał
przyglądać się jej biodrom opiętym sięgającą kolan spódnicą. Nie chciał jej martwić uwagami, że
kamienica, w której mieściła się jego kancelaria, spłonęła w trzydziestym dziewiątym, że jego
partner, przez którego nie został dopuszczony przez Niemców do wykonywania zawodu adwokata,
Izaak Stock, został wywieziony do obozu w czterdziestym pierwszym, a większość klientów
zginęła w getcie. Nie chciał jej niczym martwić. Chciał tylko na nią patrzeć i słuchać jej głosu.
Ciche pukanie sprawiło, że oderwał wzrok od Anny i spojrzał przez ramię w stronę drzwi.
Postanowił nie reagować, w nadziei, że natręt znajdzie sobie inne mieszkanie, ale pukanie rozległo
się po raz kolejny, tym razem dłuższe i mocniejsze. Chlebowski z westchnieniem podniósł się z
krzesła. Przekręcił klucz i nacisnął klamkę.
W korytarzu, przysłonięta półmrokiem, stała młoda kobieta o gładko zaczesanych do tyłu
włosach, z torebką przewieszoną przez ramię. Otworzył szerzej drzwi i niechętnie wpuścił ją do
środka.
Kobieta przekroczyła próg mieszkania, rozejrzała się po ścianach, z których zwisały strzępy
tapety, spojrzała na samotnie stojące pośrodku pokoju krzesło i stłuczoną szybę biblioteczki.
Skrzywiła się, wciągnąwszy w płuca zapach stęchlizny i ostrożnie chwytając lepką od brudu
framugę, uchyliła okno. Wyjrzała na zewnątrz, wprost na ciasne i ciemne podwórko. Z otwartego
okna na parterze unosił się zapach duszonej cebuli i starej koniny.
- Znów z nią rozmawiałeś.
Chlebowski skrzywił się, poprawił okulary. Był zmęczony. Czuł, że w jednej chwili przybyło
mu dziesięć lat. Nie chciał z nikim rozmawiać, nie chciał, aby ktokolwiek na niego patrzył.
- Antoni, ona odeszła. Nie możesz wciąż rozmawiać sam ze sobą. Jej już nie ma.
Spojrzała na przygaszonego mężczyznę o smutnych oczach schowanych za grubymi szkłami
okularów. Wiedziała, że ma nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczony, nieco melancholijny wyraz
twarzy, odwykłe od uśmiechu usta i gładko ogolona, wychudzona twarz sprawiały, że wyglądał,
jakby był o dekadę starszy. Od samego początku, kiedy otrzymała rozkaz nawiązania i utrzymania
kontaktu z Chlebowskim, musiała się nim opiekować: to ona znalazła mu ciche i czyste
mieszkanie, odpowiednie do pracy, którą miał wykonywać. To ona wciągnęła go na listę
pracowników Zakładu Przetwórstwa Warzywnego Loska i Synowie, to ona odbierała jego
wynagrodzenie, opłacała komorne u pani Walerii, kwitowała i realizowała przydział kartek
żywnościowych. Początkowo myślała, że niepraktykujący już adwokat jest zbyt nieporadny, by
samemu odnaleźć się w okupacyjnej rzeczywistości. Po kilku miesiącach odkryła, że Chlebowski
po prostu jest już gdzieś indziej, że jego myśli uciekają daleko, że rzeczywistość zupełnie go nie
interesuje. Nie zwracał uwagi na warunki, w których mieszkał, na chłód czy brak jedzenia, po
prostu siadał w ciemności i spędzał kolejne godziny sam na sam ze swoimi wspomnieniami.
Nie chciała się do tego przyznać, ale miała pewną słabość do tego wysokiego, melancholijnego
mężczyzny, lubiła jego milczące towarzystwo, lubiła patrzeć na jego smukłe, silne dłonie, kiedy
pisał na swojej starej maszynie, lubiła patrzeć na jego mądrą, skupioną twarz i wysokie czoło,
otoczone niedbale zaczesaną falą pszenicznych włosów. Uważała, aby uczucia, jakie żywi do
Chlebowskiego, pozostały tajemnicą dla pani Walerii, choć obawiała się, iż energiczna gospodyni
odkryła już, że jej wizyty w kamienicy na Długiej są zbyt częste, nawet jeśli wynikające z
charakteru jej służby.
Przychodziła co kilka dni. Chlebowski nie mówił zbyt wiele, najchętniej przebywał w swoim
własnym towarzystwie, przez długie godziny potrafił patrzeć w dal, na coś, co tylko on sam potrafił
dostrzec, ale nie stracił nic ze swojej lekkości pióra i precyzji wypowiedzi przedwojennego
adwokata. Jako podoficer rezerwy zaraz po klęsce wrześniowej rozpoczął poszukiwania kontaktu z
tworzącym się ruchem oporu. Udało mu się to po kilku miesiącach, dzięki wstawiennictwu
znajomego z warszawskiej palestry, podobnie jak on sam wykluczonemu z grona praktykujących
adwokatów z powodu przedwojennej współpracy z żydowskimi prawnikami. Poważna wada
wzroku, efekt wybuchu bomby zapalającej zrzuconej na stolicę we wrześniu, wykluczyła
Chlebowskiego z walki zbrojnej, jednak umiejętność swobodnego pisania oraz jasny i przejrzysty
styl uczyniły go przydatnym na innym froncie. Co kilka dni, czasem co kilka tygodni, kobieta
przynosiła mu nowe zadanie: strzępy materiałów do zredagowania w jeden spójny artykuł
poświęcony niemieckim klęskom na froncie wschodnim, sformułowanie odezwy do robotników
kolejowych, czy napisanie felietonu podtrzymującego na duchu ludność okupowanego miasta.
Czasem to on proponował tekst, wręczał go jej, a kiedy znalazł uznanie przełożonych, publikowano
go w „Biuletynie Informacyjnym” bądź w którymś z niemieckojęzycznych tytułów podrzucanych
w miejsca, gdzie bywali żołnierze Wehrmachtu. Odwiedzała go w podchodzącej wilgocią klitce na
tyłach kamienicy przy ulicy Zbożowej, w końcu - mając dość wszechobecnej stęchlizny, którą za
każdym razem długo jeszcze czuła na swoim płaszczu - zdecydowała się znaleźć mu inne lokum.
Przypadek sprawił, że u znajomej gospodyni zwolniło się poddasze, małe pomieszczenie z oknem
wychodzącym na podwórko.
Nie było wielu chętnych na ten pokój. Wszyscy w okolicy pamiętali historię sprzed dwóch lat,
kiedy to na Długiej Niemcy urządzili obławę na Żydów. Pokój na poddaszu zajmował
przedwojenny kupiec tytoniowy, mieszkający pod przybranym nazwiskiem i na fałszywych
papierach, z dwiema córkami i żoną. Żyd, obawiający się obozu i tortur, pozbawił życia obie córki,
wieszając je na sznurze umocowanym pod żyrandolem. Po córkach podciągnął pod sam sufit swoją
żonę, a w końcu sam nałożył na szyję pętlę. Niestety, żyrandol nie wytrzymał jego ciężaru i
mężczyzna runął na podłogę wraz ze sporym kawałkiem tynku, czego śladem była niedokładnie
zaszpachlowana blizna na suficie. Słysząc kroki na schodach, Żyd przywiązał sznur do klamki,
przerzucił go ponad drzwiami i zanim gestapo wdarło się na poddasze, zawisł w wejściu, mając u
stóp zwłoki żony i dwóch córek. Chlebowski nie zastanawiał się długo, po prostu skinął głową i
wzruszył ramionami, jakby sprawa, gdzie będzie mieszkał i pracował, zupełnie go nie dotyczyła.
Odtąd nie musiała wybierać się po teksty na Zbożową, tylko wychodziła na znajomą klatkę
schodową i wspinała się na poddasze.
- Antoni, musisz wziąć się w garść. Tak nie można.
- Tekst jest już skończony - cichym głosem odpowiedział Chlebowski. - Leży na biurku.
Przepisałem go na maszynie, po polsku i niemiecku.
- Antoni, nie możesz wciąż żyć wspomnieniami o niej...
- Irenko, tekst jest gotowy. Jeżeli nie masz nic przeciwko, zakończmy naszą rozmowę.
Irena podeszła do biurka, sięgnęła po dwa arkusze papieru, leżące wśród resztek suchego
chleba i starych egzemplarzy „Kuriera Warszawskiego”. Przebiegła wzrokiem po równych
linijkach maszynopisu. Jak zawsze tekst był zwięzły i zrozumiały, przekazywał ważne treści
językiem przystępnym dla prostego odbiorcy.
- Świetnie. Już daję ci święty spokój. Zobaczymy się na kolacji u pani Walerii lub za kilka
tygodni, przy jakiejś okazji, jeżeli nadal nie będziesz chciał opuszczać swojej celi. Biorąc pod
uwagę twój stan, myślę, że potrzebujesz samotności i odpoczynku. Niepotrzebnie wspominałam
Czarnemu, że może na ciebie liczyć w sprawach niekoniecznie związanych z pisaniem.
Chlebowski drgnął, co nie uszło uwadze Ireny, ale nie dała po sobie poznać, że dostrzegła jego
reakcję. Schowała maszynopis do torebki i odwróciła się w stronę drzwi.
- Zaczekaj chwilę! Rozmawiałaś w mojej sprawie z Czarnym?
Skinęła głową.
- Zgodził się?
- Antoni. - Irena uśmiechnęła się smutnym, pozbawionym radości uśmiechem. - To wcale się
nie kończy. To się dopiero zaczyna. Niemcy wstrzymali ewakuację wojsk na zachód. Cywile wciąż
uciekają w stronę Łodzi, ale urzędy podjęły pracę. Znów zaczęły się aresztowania i łapanki.
Podobno wczoraj gestapo wpadło na nasze składy broni. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale faktem
jest, że aresztowania dosięgły też kilku z naszej grupy. Każda para rąk jest nam potrzebna. Jutro
planujemy akcję, brakuje nam ludzi do zabezpieczenia, Czarny poprosił mnie o kontakt z kimś
zaufanym.
- Wiesz, że możecie na mnie liczyć.
- Nie, Antoni, nie wiem. Siedzisz tu i całymi dniami rozmawiasz sam ze sobą lub... Bóg raczy
wiedzieć z kim. Świetnie piszesz, i to jest twoja rola, robisz to, w czym jesteś dobry, ale na ulicy...
Nie wiem, czy w twoim stanie można na ciebie liczyć.
Chlebowski zerwał się z krzesła.
- Daj mi szansę, Irenko! Zobaczysz, nadaję się do czegoś więcej niż pisanie! Udowodnię, że
może jeszcze być ze mnie pożytek.
Irena uśmiechnęła się, tym razem w jej oczach malowało się rozbawienie.
- Antoni, z ciebie wciąż jest pożytek. Twoje pisanie jest ważne, to twój wkład w naszą
walkę, wcale nie mniejszy niż tych, co walczą z bronią w ręku. Narażasz swoje życie każdego dnia,
tak samo jak każdy z nas.
Chlebowski złapał ją za rękę.
- Proszę, pozwól mi udowodnić samemu sobie, że jeszcze się do czegoś nadaję.
Westchnęła cicho i skinęła głową.
- Dobrze. Masz się umyć i ogolić. Zejdziesz na dół, do pani Walerii, przeprosisz ją, że od
dwóch dni nie wychodzisz. Ja muszę już iść. Od dziś obowiązuje nowa pora godziny policyjnej, a
do dwudziestej muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Jutro spotkamy się tutaj, w bramie, o ósmej.
Rozumiemy się?
Skinął głową na potwierdzenie.
- Antoni, nie zawiedź mnie - poprosiła Irena cichym głosem. - Nie zawiedź nas wszystkich.
Piskliwy dźwięk gwizdka rozniósł się wśród nagich ścian korytarzy, wibrował wysoko pod
sufitem, skutecznie zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Klaus Enkel dopiął pasek, sprawdził
mocowanie ładownicy, chwycił mauzera i szarpiąc się z paskiem hełmu, pobiegł w stronę schodów.
Korytarz rozbrzmiewał pokrzykiwaniami kaprala Borówki i odgłosem ciężkich wojskowych butów.
W ostatnich tygodniach, wraz z przesuwaniem się frontu na zachód, do linii Wisły, pojawiła się
konieczność rozlokowania w Warszawie kolejnych wycofujących się oddziałów. Wszystkie
pracownie i gabinety dawnego gimnazjum, od początku wojny zaadaptowanego na koszary,
przeznaczone były na potrzeby wojska, teraz naprędce sklecone prycze wstawiono nawet do
magazynów. Półpiętro i parter zagracone były starymi sprzętami, które usunięto z zajmowanych
pomieszczeń: drewniany kościotrup z pracowni biologicznej, który ostatnie kilka lat spędził w
magazynie, patrzył pustymi oczodołami na przeskakujących po dwa stopnie żołnierzy, pędzących
przy dźwięku gwizdka w stronę holu.
Starszy strzelec Klaus Enkel dopiął ostatni guzik kurtki, przewiesił mauzera przez ramię i
wybiegł z budynku. Po chwili cała kompania stała w przepisowym dwuszeregu. Sierżanci podzielili
ich na kilkunastoosobowe sekcje dowodzone przez kaprali. Znów zabrzmiały gwizdki i żołnierze
biegiem ruszyli w stronę dawnego boiska szkolnego, teraz pełniącego funkcję placu manewrowego,
gdzie z zapalonymi silnikami stało kilka półciężarówek. Enkel wskoczył do pierwszej z nich,
odwrócił się, wyciągnął rękę i pomógł wdrapać się pod plandekę Frinkowi. Usiedli obok siebie na
wąskiej drewnianej ławce. Kapral Borówka poczekał, aż wszyscy zajmą miejsca na platformie,
przeszedł do przodu i uderzył dłonią w tył kabiny, dając kierowcy sygnał do odjazdu.
- Sprawdzić broń - nakazał Borówka, z głową pochyloną pod plandeką samochodu, ledwo
utrzymując równowagę na ugiętych nogach. Borówka był doświadczonym żołnierzem, walczył w
lasach Białorusi, na stepach Ukrainy i ulicach Stalingradu. Zawsze troszczył się o swoich żołnierzy,
robił wszystko, aby cali wychodzili spod ognia nieprzyjaciela, traktowali wojnę jak rzemieślnik
swój zawód. - Sytuacja w mieście robi się coraz bardziej napięta. Nie wahajcie się strzelać, wróg
może być w każdej bramie, w każdym oknie, może czaić się za najbliższym rogiem. Strzelajcie
celnie, ale zawsze na rozkaz.
Enkel zerknął ukradkiem na Frinka, ten odwzajemnił spojrzenie przyjaciela. Zrozumieli się bez
słów. To, czego obawiali się najbardziej, stawało się właśnie faktem. Rosjanie. Po raz kolejny.
Cofali się od wielu tygodni, coraz szybciej, coraz mniej składnie, oddawali kolejne linie umocnień,
kolejne miasta i miasteczka, aż dotarli do Warszawy. Wyglądało na to, że tu przyjdzie im stawić
czoła nacierającej z coraz większym impetem Armii Czerwonej. Nocami od strony rzeki słychać
było armatnie wystrzały, nad miastem zupełnie bezkarnie w biały dzień krążyły radzieckie
samoloty rozpoznawcze. Starcie o linię Wisły było nieuniknione.
Stłoczeni w ciężarówce żołnierze w milczeniu czekali na rozwój wydarzeń. W połowie
czterdziestego czwartego, w szóstym roku wojny, roku walk, rozłąki, wschodniego zimna,
głodowych racji żywnościowych, wielokilometrowych przemarszów i frontowych nocy, w
niemieckiej armii nie było już faszystów. Żaden ze zwykłych żołnierzy nie wierzył już w słowa o
historycznym posłannictwie i dziejowej misji zdobywania przestrzeni życiowej należnej narodowi
niemieckiemu. Nie wierzyli w swojego wodza, w swój kraj, w generałów, którzy wysyłali ich pod
ogień rosyjskich dział. Front wschodni wyleczył ich z faszyzmu. Ciężarówka jechała powoli
ulicami, żołnierze patrzyli tępo przed siebie, ze spokojem czekając na to, co będzie. Front wschodni
wyleczył ich również ze strachu. Widzieli wokół siebie tak wiele śmierci, że już żadna śmierć,
własna lub czyjakolwiek, nie robiła na nich wrażenia. Nie było już strachu, był tylko zwierzęcy
instynkt przetrwania.
- Akcją dowodzi kapitan Rainer z gestapo - mówił dalej Borówka. - Mamy za zadanie
zatrzymać wszystkich mężczyzn w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat, przebywających w
wyznaczonym kwartale. W razie jakiegokolwiek oporu macie prawo do użycia siły...
Enkel z Frinkiem znów wymienili spojrzenia. Mieli szczęście, to jeszcze nie Rosjanie, ale
kolejna akcja pacyfikacyjna prowadzona bardziej dla utrzymania gotowości bojowej Wehrmachtu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin