Brock Andie - Kim jest moja żona.pdf

(931 KB) Pobierz
Andie Brock
Kim jest moja żona?
Tłu​ma​cze​nie:
Agniesz​ka Wą​sow​ska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nad​ia mia​ła na​dzie​ję, że nie przy​je​cha​ła za póź​no. Kie​dy zbli​ży​ła się do bram pa​-
ła​cu, uj​rza​ła gru​py mło​dych ko​biet, któ​re wła​śnie z nie​go wy​cho​dzi​ły.
Wbie​gła do bu​dyn​ku, prze​ci​ska​jąc się przez zgro​ma​dzo​ny we​wnątrz tłum. Naj​-
pięk​niej​sze ko​bie​ty w kra​ju ze​bra​ły się, by zo​stać przed​sta​wio​ne szej​ko​wi Zay​edo​-
wi Al Afza​lo​wi, któ​ry zo​stał ko​ro​no​wa​ny na gło​wę pań​stwa. Naj​wy​raź​niej żad​na
z nich nie speł​nia​ła jego wy​so​kich wy​ma​gań, gdyż, jak do​tąd, wszyst​kie zo​sta​ły ode​-
sła​ne.
Cóż, bę​dzie się mu​sia​ła po​sta​rać. Nad​ia ze​bra​ła w rękę ma​te​riał spód​ni​cy i za​-
czę​ła prze​my​kać po​mię​dzy wy​cho​dzą​cy​mi w stro​nę drzwi go​ść​mi. Mia​ła szczę​ście,
bo strze​gą​cy ich ochro​niarz aku​rat wdał się w roz​mo​wę z jed​ną z wy​cho​dzą​cych
ko​biet.
To była jej szan​sa. Za​czę​ła biec przez roz​le​gły hol, stu​ka​jąc ob​ca​sa​mi po mar​mu​-
ro​wej po​sadz​ce. Bran​so​let​ki na jej prze​gu​bach i ozdob​ny pa​sek po​dzwa​nia​ły przy
tym jak mała per​ku​sja.
Skie​ro​wa​ła się pro​sto do otwar​tych drzwi, nie ma​jąc po​ję​cia, do​kąd one pro​wa​-
dzą. Za wszel​ką cenę mu​sia​ła zo​ba​czyć się z szej​kiem Zay​edem Al Afza​lem.
Wbie​gła do prze​stron​nej kom​na​ty i, ku swe​mu za​sko​cze​niu, uj​rza​ła sie​dzą​ce​go na
ozdob​nym tro​nie szej​ka.
Przez chwi​lę obo​je pa​trzy​li na sie​bie w mil​cze​niu. Nad​ia po​czu​ła, jak ob​ci​sły top
wci​ska się w jej cia​ło, a ozdob​ny pas uwie​ra w ta​lię.
Przy​naj​mniej zwró​ci​ła na sie​bie jego uwa​gę. Czu​ła, że wzrok szej​ka obej​mu​je jej
pół​na​gie cia​ło i ten fakt wpra​wił ją w zmie​sza​nie.
Wie​dzia​ła, że to jej je​dy​na szan​sa, mimo to trwa​ła w bez​ru​chu, jak​by ją ktoś za​-
uro​czył. Szejk Zay​ed wy​glą​dał zu​peł​nie ina​czej, niż go so​bie wy​obra​ża​ła. Wy​so​ki,
przy​stoj​ny, wy​cią​gnął przed sie​bie dłu​gie nogi, krzy​żu​jąc je w kost​kach. Był ubra​ny
w bia​łą ko​szu​lę, eu​ro​pej​ski gar​ni​tur i kra​wat, któ​ry te​raz był roz​luź​nio​ny i lek​ko
prze​krzy​wio​ny na bok. Choć spra​wiał wra​że​nie zre​lak​so​wa​ne​go, jego ręce były
kur​czo​wo za​ci​śnię​te na gło​wach lwów zdo​bią​cych po​rę​cze tro​nu.
Nad​ia spoj​rza​ła szej​ko​wi pro​sto w oczy. To, co w nich zo​ba​czy​ła prze​ra​zi​ło ją.
Spo​dzie​wa​ła się uj​rzeć zim​ne, okrut​ne oczy za​bój​cy, tym​cza​sem pa​trzy​ła w pięk​ne,
ła​god​ne, wszyst​ko​wi​dzą​ce oczy ko​lo​ru ciem​niej cze​ko​la​dy. To były oczy, któ​rych
spoj​rze​nie bez tru​du mo​gło​by usi​dlić każ​dą ko​bie​tę.
Usły​sza​ła za sobą cięż​ki od​dech ochro​nia​rza i po chwi​li po​czu​ła na ra​mie​niu
uchwyt jego dło​ni.
– Pro​szę wy​ba​czyć, wa​sza wy​so​kość, ale tej uda​ło się prze​mknąć obok nas.
Tej? Jak śmiał się tak o niej wy​ra​żać?
– Będę wdzięcz​na, je​śli za​bie​rze pan ręce.
Ochro​niarz za​wa​hał się.
– Sły​sza​łeś, co po​wie​dzia​ła ta pani. – Zay​ed wstał. – Puść ją.
Ochro​niarz na​tych​miast wy​peł​nił po​le​ce​nie i cof​nął się krok z lek​kim ski​nie​niem
gło​wy.
– Dla two​jej in​for​ma​cji, ży​czę so​bie, aby moje po​le​ce​nia były wy​peł​nia​ne w cy​wi​li​-
zo​wa​ny spo​sób. Nie będę to​le​ro​wał żad​nej bru​tal​no​ści i prze​mo​cy.
– Tak jest, wa​sza wy​so​kość.
Nad​ia spoj​rza​ła na ochro​nia​rza z lek​ką na​ga​ną, ce​lo​wo po​cie​ra​jąc ręką miej​sce,
któ​re przed chwi​lą ści​skał.
– A więc, mło​da damo – Zay​ed zwró​cił się w jej stro​nę – jak ma pani na imię?
– Nad​ia – po​wie​dzia​ła gło​śno i wy​raź​nie.
– Cóż, Nad​io, oba​wiam się, że będę zmu​szo​ny po​in​for​mo​wać pa​nią, że od​by​ła
pani tę po​dróż na próż​no. – Stał przed nią wy​pro​sto​wa​ny, z rę​ka​mi skrzy​żo​wa​ny​mi
na pier​siach. – Nie mam zwy​cza​ju wy​bie​rać so​bie to​wa​rzy​stwa w spo​sób, w jaki zo​-
sta​ło to dziś zor​ga​ni​zo​wa​ne. Je​stem zmu​szo​ny prze​pro​sić pa​nią za nie​do​god​no​ści,
ja​kie mu​sia​ła pani z tego po​wo​du po​nieść.
Nie wie​dzieć cze​mu, za​brzmia​ło to bar​dziej jak re​pry​men​da niż prze​pro​si​ny.
– Ale, wa​sza wy​so​kość… – Otwo​rzy​ła sze​ro​ko oczy, po czym spu​ści​ła wzrok, z na​-
dzie​ją, że wy​glą​da​ło to ku​szą​co. – Sko​ro już tu je​stem, dla​cze​go nie mia​ła​bym urzą​-
dzić dla wa​szej wy​so​ko​ści ma​łe​go po​ka​zu?
Nie cze​ka​jąc na od​po​wiedź, za​czę​ła wol​no i z pew​nym wa​ha​niem krę​cić bio​dra​mi
w spo​sób, w jaki ro​bi​ły to tan​cer​ki w jej wła​snym pa​ła​cu, kie​dy chcia​ły do​star​czyć
roz​ryw​ki ojcu i bra​tu.
Nie​jed​no​krot​nie przy​glą​da​ła się im z ukry​cia, a po​tem na​śla​do​wa​ła ich ru​chy
w swo​im po​ko​ju. Te​raz mu​sia​ła so​bie tyl​ko przy​po​mnieć to, cze​go się wów​czas na​-
uczy​ła.
Unio​sła ra​mio​na nad gło​wę, splo​tła dło​nie w ku​szą​cym ge​ście, po​ru​sza​jąc jed​no​-
cze​śnie pro​wo​ka​cyj​nie bio​dra​mi. Bran​so​le​ty i pa​sek lek​ko przy tym po​dzwa​nia​ły,
a sto​py drep​ta​ły w miej​scu.
– Mło​da damo. – Zay​ed zszedł z po​de​stu i ru​szył w jej stro​nę. Ta​niec Nad​ii z każ​-
dą chwi​lą sta​wał się co​raz bar​dziej śmia​ły. Nie mia​ła już nic do stra​ce​nia. Czu​ła się
upo​ko​rzo​na i tym śmie​lej po​ru​sza​ła przed nim brzu​chem i bio​dra​mi.
Zay​ed sta​nął tuż przed nią. Wy​so​ki, ciem​ny, tro​chę prze​ra​ża​ją​cy.
Mimo to nie prze​sta​ła. Ze wzro​kiem wbi​tym w jego pierś kre​śli​ła dłoń​mi w po​wie​-
trzu skom​pli​ko​wa​ne wzo​ry.
– Chy​ba nie wy​ra​zi​łem się do​sta​tecz​nie ja​sno. – Sil​ne dło​nie chwy​ci​ły ją za nad​-
garst​ki, po czym opu​ści​ły jej ręce wzdłuż tu​ło​wia. De​li​kat​nie, ale sta​now​czo od​wró​-
cił ją o sto osiem​dzie​siąt stop​ni. – Drzwi są tam.
Zay​ed po​pa​trzył za mło​dą ku​si​ciel​ką, któ​ra, od​pro​wa​dza​na przez ochro​nia​rza, po​-
spiesz​nie szła w stro​nę drzwi. Spra​wia​ła wra​że​nie oso​by, któ​ra jak naj​szyb​ciej chce
opu​ścić miej​sce, w któ​rym się znaj​du​je. Tro​chę go to zdzi​wi​ło, zwa​żyw​szy na fakt,
że jesz​cze przed chwi​lą tak ku​szą​co przed nim tań​czy​ła.
Mu​siał przy​znać, że zro​bi​ła na nim wra​że​nie. Była pięk​ną ko​bie​tą i wi​dok jej ja​-
sne​go cia​ła za​dzia​łał na jego zmy​sły sil​niej, niż​by chciał to przed sobą przy​znać.
W in​nych oko​licz​no​ściach za​pew​ne z przy​jem​no​ścią za​warł​by z nią bliż​szą zna​jo​-
mość. Ale nie tu​taj i nie tak. Być może miał opi​nię ko​bie​cia​rza, ale miał też swo​je
za​sa​dy. Wy​bie​ra​nie spo​śród ko​biet, któ​re były mu pre​zen​to​wa​ne ni​czym by​dło na
tar​gu, zu​peł​nie go nie ba​wi​ło. Za​sta​na​wiał się, skąd taka ko​bie​ta jak Nad​ia zna​la​zła
się po​śród nich.
Zdjął ma​ry​nar​kę i prze​rzu​cił ją przez ra​mię. Co się sta​ło z jego ży​ciem? Jesz​cze
kil​ka mie​się​cy temu pro​wa​dził fir​mę, po​dró​żo​wał po świe​cie, za​ra​biał pie​nią​dze,
przej​mu​jąc upa​da​ją​ce fir​my i sta​wia​jąc je na nogi.
Tym​cza​sem mat​ka na​ka​za​ła mu po​wrót do domu, do kró​le​stwa Ga​zbiy​aa. Do​wie​-
dział się, że to on, a nie jego star​szy brat Aze​ed ma zo​stać szej​kiem. Ta de​cy​zja
była ogrom​nym za​sko​cze​niem dla nich oboj​ga. Zay​ed zu​peł​nie nie był przy​go​to​wa​ny
do tej roli, pod​czas gdy Aze​ed przez całe ży​cie był wy​cho​wy​wa​ny w świa​do​mo​ści,
że przej​mie wła​dzę po ojcu.
Świe​żo ko​ro​no​wa​ny szejk Zay​ed Al Afzal, ofi​cjal​ny wład​ca kró​le​stwa Ga​zbiy​aa,
ro​zej​rzał się po pu​stej sali. Bę​dzie mu​siał wpro​wa​dzić tu spo​ro zmian. Za​mie​rzał
czym prę​dzej wpro​wa​dzić tu swo​je rzą​dy, by ni​g
dy wię​cej nie uczest​ni​czyć w czymś
ta​kim jak dzi​siej​sza szop​ka. Ha​rem. Skąd w ogó​le taki po​mysł?
Nie​ste​ty zbyt póź​no do​wie​dział się o ca​łej im​pre​zie, żeby ją od​wo​łać. Więk​szość
ko​biet była już na miej​scu i nie po​zo​sta​wa​ło mu nic in​ne​go, jak je przy​jąć. Przed
jego ocza​mi prze​wi​nął się cały ko​ro​wód pięk​nych ko​biet, pa​ra​du​ją​cych przed nim
i wdzię​czą​cych się ni​czym ła​bę​dzi​ce. W koń​cu jego cier​pli​wość się wy​czer​pa​ła i ka​-
zał je wszyst​kie od​pra​wić. Kie​dy pod​nie​sio​nym gło​sem wy​dał po​le​ce​nia, aby na​tych​-
miast opu​ści​ły pa​łac, na ich twa​rzach od​ma​lo​wa​ło się prze​ra​że​nie. Był zły na sie​bie,
nie na nie, ale one oczy​wi​ście nie mo​gły o tym wie​dzieć. Był wście​kły na to, że musi
pro​wa​dzić ży​cie, któ​re​go wca​le nie pra​gnął.
Tyl​ko ta ostat​nia, Nad​ia, róż​ni​ła się od po​zo​sta​łych. W jej oczach nie do​strzegł
stra​chu. Wy​szła po​spiesz​nie, ale wy​pro​sto​wa​na, dum​na i by​naj​mniej nie​spe​szo​na.
Na​gle zła​pał się na tym, że usi​łu​je so​bie przy​po​mnieć ko​lor jej oczu. Były nie​bie​-
skie? Sza​re? A może fioł​ko​we?
Zay​ed po​trzą​snął gło​wą i wy​szedł z po​ko​ju. O czym on w ogó​le my​śli? Czyż​by nie
miał te​raz więk​szych zmar​twień?
Kie​dy chłod​ne po​wie​trze owia​ło jej roz​grza​ne cia​ło, Nad​ia mi​mo​wol​nie za​drża​ła.
Co te​raz? Ochro​niarz od​pro​wa​dził ją do sa​mej bra​my i za​mknął ją za nią z gło​śnym
trza​skiem. Pa​trzy​ła, jak sta​nął w drzwiach pa​ła​cu, upew​nia​jąc się, że nie prze​mknie
obok nie​go jak po​przed​nio.
Cóż, bę​dzie mu​sia​ła przejść do pla​nu B. Jed​no było pew​ne: nie za​mie​rza​ła się
pod​dać. Nie te​raz, kie​dy na wła​sne oczy zo​ba​czy​ła szej​ka Zay​eda Al Afza​la. I to
nie​za​leż​nie od wy​ra​zu nie​sma​ku, jaki do​strze​gła na jego twa​rzy po tym, jak urzą​dzi​-
ła dla nie​go to małe przed​sta​wie​nie.
Ow​szem, czu​ła się upo​ko​rzo​na, ale nie mo​gła za​prze​czyć, że jego oso​ba zro​bi​ła
na niej ogrom​ne wra​że​nie. Wy​so​ki, do​sko​na​le zbu​do​wa​ny, był nie​zwy​kle przy​stoj​-
nym męż​czy​zną. Ale było w nim coś wię​cej: nie​wąt​pli​wa in​te​li​gen​cja, oby​cie i pew​-
ność sie​bie, któ​re, wraz z jego po​cią​ga​ją​cym wy​glą​dem, two​rzy​ły pio​ru​nu​ją​cą mie​-
szan​kę. Nad​ia ni​g
dy wcze​śniej nie po​zna​ła ko​goś ta​kie​go jak on. Ten czło​wiek bu​-
dził w niej zu​peł​nie nowe uczu​cia, któ​rych na​wet nie po​tra​fi​ła na​zwać.
Skrzy​żo​wa​ła ra​mio​na na pier​siach i za​czę​ła roz​cie​rać zzięb​nię​tą skó​rę. Po​pa​trzy​-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin