Sudan, współcześnie
to już? To wszystko? - nie dowierzał pan Czarnolaski. - O to całe te mecyj... khem, o to tyle zachodu?
Przed nim na drewnianych paletach stał prosty kamienny sarkofag. Wykuty w pospolitym kamieniu, pozbawiony ornamentów nie prezento
wał się imponująco. Zwłaszcza dla kogoś, kto spodziewał się co najmniej skarbu króla Salomona.
Czarnolaski delikatnie przetarł spocone czoło - wciąż miał na nim rany po odparzeniach od skórzanego kapelusza - i podciągnął obciążone skórzanym batem spodnie. Potem odwrócił się, posyłając wciśniętemu w kąt namiotu szefowi ekspedycji najgniewniejsze ze swych spojrzeń.
- Co to, kurwa, właściwie jest, panie Wiesiu?
Archeolog wziął głęboki oddech. Był chudym, wysuszonym mężczyzną o uśmiechu jak z butelek denaturatu, a skórę na twarzy miał tak naciągniętą, że zdawała się trzeszczeć z każdym grymasem. Z takim wyglądem musiał albo mówić przekonująco, szybko i składnie, albo
5
zapomnieć o wszelkich grantach i sponsorach. Profesor Wiesław Tutka szczęśliwie dla siebie z dobrą gadką nigdy nie miał problemów.
- To, panie Janie, sarkofag świętego Eustachego z drugiego wieku - powiedział, podchodząc i kładąc rękę na kamiennej płycie - zwanego Eustachym Rzymskim ze względu na miejsce pochodzenia. Zanim został katolickim świętym, nazywał się Placyd i był rzymskim żołnierzem odznaczającym się walecznością i odwagą. Cesarz za zasługi mianował go dowódcą legionu w Azji Mniejszej. Legenda mówi...
- Że odkrył jakieś wspaniałe skarby? Bo inaczej w ogóle nie chcę o tym słuchać - przerwał mu Czarno-laski, drapiąc się po opasłym brzuchu. Krople potu wykwitały mu pod nosem iw zagłębieniach pod oczami. Jego nalane policzki przybrały różową barwę i wyglądał teraz jak gniewna wersja prosiaczka Porky. - Nie musi być złoto. Może być święty Graal na przykład albo inne tego typu cholerstwo.
Przejechał palcem po płycie i z obrzydzeniem przyjrzał się zabrudzonemu opuszkowi.
- Wpłaciłem na tę ekspedycję dwadzieścia tysięcy dolarów, panie Wiesiu - dorzucił, wciąż zezując na palec. - Gdy powiedział mi pan, że coś odkrył, przyleciałem pierwszym samolotem pomimo ważnego zebrania i faktu, że każdy dzień mojej nieobecności kosztuje firmę grube pieniądze. A pan mi daje kamienną skrzynkę z umarlakiem?!
- Właściwie nawet nie daję - zawahał się archeolog, przebierając splecionymi palcami. - Przepisy władz Su-
danu dotyczące wywozu zabytków są bardzo restrykcyjne i...
Umilkł pod ciężarem spojrzenia biznesmena.
Do namiotu zajrzało kilku studentów, ale widząc awanturę, zaraz się wycofywali. Tutka nie miał im tego za złe. W końcu każdy z nich marzył w przyszłości
0 własnych wykopaliskach i grantach. A ich przyszłość zależała w równej mierze od ocen i opinii profesora, jak
1 od dobrych relacji ze sponsorami, takimi jak Czarno-laski.
Wyglądało na to, że archeolog nie mógł liczyć na nikogo prócz samego siebie i własnej głowy wypchanej po brzegi mitami, podaniami i zwykłymi ogniskowymi opowiastkami. Czasami Tutka miał wrażenie, że jest ich tam więcej niż prawdziwej wiedzy.
- Niech pan posłucha - podjął po namyśle. - Legenda mówi, że kiedyś podczas polowania Placyd trafił na jelenia, w którego porożu lśnił złotem krzyż Pański. To był moment nawrócenia i żołnierz od tej pory podążał drogą Chrystusa, mimo że tym samym stracił wszystkie przywileje. Był najemnym chłopem gdzieś w Egipcie, aż cesarz, nie radząc sobie z najazdami barbarzyńców, kazał go odszukać i znowu postawić na czele legionów. Placyd, już jako Eustachy, wrócił i, jak mówi legenda, wspomagany łaską odniósł wiele wielkich zwycięstw. W międzyczasie miał też objawienia, które zaowocowały ewangelią zaliczaną obecnie do apokryfów.
Podczas gdy archeolog mówił, Czarnolaski cały czas kiwał głową. Ledwie jednak Tutka skończył, na twarzy biznesmena znowu pojawił się grymas zniesmaczenia.
- No i? - zapytał.
Profesor westchnął zrezygnowany. Bóg mu świadkiem, że próbował powiedzieć prawdę. Teraz nie pozostało już nic innego jak dobrze znany całemu światu nauki klasyczny blef pod sponsora.
- Istnieje spora szansa, że przy jego grobie znajdziemy wskazówki dotyczące miejsca ukrycia pokaźnego majątku Placyda - powiedział jednym tchem. Wykrzywił się w swym grymasie a la Jolly Roger i dodał: - Wartego dziś pewnie grube miliony.
- A restrykcyjne przepisy Sudanu?
- Chrzanić, zrobimy to po cichu.
Czarnolaski rozpogodził się, wyszczerzył nawet idealnie równe zęby. Profesor Tutka - który tak naprawdę nigdy dotąd nie słyszał o skarbach świętego Eustachego -doskonale wiedział, ile wart jest ten uśmiech. Po odliczeniu podatków i innych takich stanowił równowartość kolejnych dwóch tygodni w Sudanie, w namiotach pośród piasków, kolejnych czternastu dni wytrzepywania skorpionów z butów i gardła oblepionego piaskiem jak wnętrze ozdobnej butelki. Słowem - przedłużony czas badań.
- To może przejdziemy teraz do mnie i opowiem panu o tych skarbach - zaproponował wyraźnie rozochocony. - Pan przodem, jeśli można.
Zbliżył się do poły namiotu i odchylił ją, wpuszczając do środka oślepiające promienie słońca. Przepuścił biznesmena, a potem patrzył, jak tamten idzie wzdłuż obozu, próbując odpiąć od paska telefon satelitarny, w czym wyraźnie przeszkadzał mu opasły brzuch.
- Dupek - burknął pod nosem.
Raz jeszcze spojrzał na swoje wspaniałe odkrycie, wciąż jeszcze ukrywające swą zawartość, z brązowymi klamrami mocującymi kamienną płytę do reszty sarkofagu. Spojrzał... i zamarł.
Ciemność gęsta jak mgła, mroczna jak muzyka Black Sabbath zalegała wokół sarkofagu. I tylko tam.
- Nie trzeba się denerwować - przemówił nagle miły męski głos na lewo od Tutki.
Archeolog obejrzał się i zobaczył ubranego na czarno mężczyznę o śniadej twarzy, czarnych, równo przystrzyżonych włosach i sylwetce godnej sportowca czy modela. Garnitur, który ów człowiek miał na sobie, elegancki, ze stójką, z całą pewnością nie należał do najtańszych. Właściwie Tutka mógł się założyć, że na sam czarny golf mężczyzny poszłaby pewnie cała jego wypłata.
- Kim pan jest?
- Spełnieniem marzeń każdego archeologa - odparł tamten. - Milionerem z archeologiczną pasją. Przyszedłem kupić od pana pańskie odkrycie.
Tutka rzucił ukradkowe spojrzenie na sarkofag, który teraz niemal tonął w mroku. Widać było ledwie krawędzie.
Co to za cholerna sztuczka? - myślał. - I co to właściwie za człowiek?
- Sarkofag nie jest na...
Mężczyzna podniósł rękę i nagle Tutka zorientował się, że nie może mówić. Przerażony sięgnął ręką do twarzy i przejechał palcami po miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą miał usta. Teraz była tam jedynie gładka skóra. Zapragnął krzyknąć, czuł, że oszaleje, jeśli zaraz tego nie zrobi.
Przecież ty już oszalałeś - odezwał się głos w jego głowie. - Potrzebne ci jeszcze jakieś inne dowody?
Raz jeszcze przejechał dłonią po skórze w poszukiwaniu ust, ale im bardziej sprawdzał, tym bardziej ich tam nie było.
Tajemniczy mężczyzna w czerni dał archeologowi chwilę na oswojenie się z nową sytuacją, po czym podjął przerwaną rozmowę.
- Nie zamierzam pana oszukać, panie profesorze -powiedział. - Za chwilę zabierzemy stąd sarkofag, ale w jego miejsce zostawimy walizkę. Będzie w niej tyle pieniędzy, że starczy panu na badania do cholernej Apokalipsy. Jeżeli uważa pan, że to uczciwy układ, proszę skinąć głową.
Tutka skinął.
- I świetnie! - mężczyzna rozpromienił się. Dosłownie. Z jego ust, nozdrzy i oczu trysnęło nagle światło tak mocne, że archeolog zmuszony był zacisnąć powieki, a i tak blask palił, jakby patrzył prosto w stuwatową żarówkę, jak kiedyś, gdy po nielegalnej demonstracji studenckiej zamiast do akademika trafił na komisariat.
Gdy ponownie otworzył oczy, mężczyzny w czerni już nie było. Podobnie zresztą jak sarkofagu. I ust profesora, które jakoś nie wróciły na swoje miejsce.
Była za to otwarta czarna walizka stojąca na drewnianych paletach. Wewnątrz na wymoszczonej aksamitem wyściółce leżały dwa pliki banknotów. Nieduże, raptem kilka tysięcy dolarów.
I to ma starczyć do Apokalipsy? - przemknęło Tutce przez głowę.
część 1
PO-PROSTU TEDDY
rozdział 1
Nowy Jork
o-prostu Teddy uwielbiał jazdę na wrotkach. I Nowy Jork. A najbardziej, jeśli wierzyć wywiadom, uwielbiał jeżdżenie na wrotkach po Nowym Jorku. W godzinach szczytu.
Wyglądał zupełnie przeciętnie -szczupły szesnasto-, może siedemna
stolatek z włosami przyciętymi na linii żuchwy, ubrany w luźne spodnie i bluzę z kapturem. Markowy plecak, w uszach słuchawki. Gdy prześlizgiwał się pomiędzy samochodami stojącymi w korku na Broadwayu, z rzadka tylko potrącił lekko któreś lusterko. Przestrzeń zdawała się niepostrzeżenie naciągać dla jego potrzeb.
Ludzie - ci, którzy zwracali uwagę na cokolwiek poza własnym hamburgerem - pozdrawiali go wesoło, a on czasem odmachiwał, czasem tylko uśmiechał się pogodnie. Potem - korzystając ze zmiany świateł, która zazwyczaj następowała, gdy był w połowie broadwayowskiego odcinka - Teddy łapał za zderzak najbliższej taksówki i tak jechał, balansując, ze sto metrów, by następnie wbić się w Sto Dziesiątą i pędzić dalej w stronę Central Parku.
Policjant siedzący na masce radiowozu zaparkowanego pod billboardem z podobizną Teddy ego zasalutował chłopakowi wesoło. Nastolatek odmachał.
Niedługo później, dokładnie kwadrans po dwunastej, po prostu Teddy przeszedł przez obrotowe drzwi budynku GoodTV. Na nogach nie miał już wrotek. Zmienił je przed wejściem na sportowe buty. Wyjął słuchawki z uszu, ale odtwarzacz pozostawił włączony, dzięki czemu każdy przechodzący obok wiedział, czego słucha najbardziej przedsiębiorczy nastolatek na świecie. Mało kto jednak rozpoznawał „Surfing with the Alien" Satrianiego.
- Dzień dobry, proszę pa... - zaczął portier, pogodny staruszek o białych włosach i z głębokim dołeczkiem w brodzie, ale chłopak powstrzymał go gestem.
- Po prostu Teddy, panie Korczyński. - Jedyny w całym budynku poprawnie wymawiał nazwisko emigranta. - Czy mógłbym zostawić u pana wrotki do wieczora? Bardzo proszę.
- Ależ oczywiście, panie... znaczy Teddy. Jak zawsze. Chłopak uśmiechnął się. Zanim oddał portierowi
plecak, wyjął z niego małą reklamówkę.
- Dziękuję. Jakbym mógł coś dla pana zrobić, proszę walić jak w dym.
- Właściwie to... - Staruszek rozejrzał się uważnie, sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje, po czym nachylił głowę ku chłopcu. - To jest coś takiego, Teddy. Głupio mi było prosić, ale...
- Co się stało, panie Korczyński?
- Bo ja chciałem zapytać, czy... znaczy mam troszkę oszczędności i nie wiem, gdzie by je tutaj... znaczy ulokować...
- Zbrojeniówka. - Po-prostu Teddy uśmiechnął się i wzruszył ramionami. „Tylko tyle?" - mówił ten gest. -To niezmiennie najpewniejsza inwestycja. No i można przy okazji spełnić swój obywatelski obowiązek, dając naszemu rządowi grosz na coraz lepsze technologie.
- Zbrojeniówka, tak? - Portier wyjął z kieszeni notes i ołówek. - Ale co konkretnie? Jaka firma?
- Jeszcze dziś podeślę panu szczegółową rozpiskę -odparł Teddy wesoło, ruszając w stronę windy. - Jeszcze raz dzięki za opiekę nad wrotkami.
Ledwie doszedł do wind, rozległ się dzwonek i drzwi kabiny stanęły otworem. Chłopak wszedł do środka.
Na górze okazało się, że zebranie już trwa.
- Czekają na ciebie, Teddy - powiedziała Susie, otyła czarnoskóra pięćdziesięciolatka pracująca w GoodTV jako przełożona sekretarek. - A w saloniku dla gości pan Yakamoto czeka na choćby wstępną decyzję. Musisz się pospieszyć, bo on lata wyłącznie japońskimi liniami i ma samolot za trzy godziny. Boi się, że nie zdąży i narazi swoją firmę na dodatkowe koszty.
Po-prostu Teddy spojrzał na zegarek. Z zawstydzeniem zauważył, że jest spóźniony o przeszło czterdzieści minut.
- Cholera, mogłem dzisiaj dać sobie spokój z tymi rolkami! - Klepnął się w czoło. - Cóż, najwyżej poleci na
lotnisko helikopterem z dachu, jak będzie trzeba. A jeśli nie zdąży, pokryjemy wszelkie koszty. Ale i tak pędzę. Podrzucisz mi na salę colę i hot doga? Susie wyszczerzyła białe zęby.
- Jasne, złociutki.
Po-prostu Teddy złapał za leżącą na biurku papierową teczkę i pobiegł do sali konferencyjnej.
Ledwie wszedł, owionął go zapach fajkowego tytoniu, słodka mieszanka wiśni i wanilii. Teddy lubił ten zapach, a poza tym starał się podtrzymywać wszystkie dobre tradycje z dawnych dni, gdy właścicielem był jeszcze po-prostu Bob. Należało do nich właśnie palenie fajek i zamawianie jedzenia na salę konferencyjną. Tworzyło to miłą atmosferę niezobowiązującego spotkania przyjaciół.
- Witam panów! - zawołał, zajmując swoje miejsce u szczytu stołu. - Przepraszam wszystkich za spóźnienie.
Członkowie rady roześmiali się jak z dobrego dowcipu. Ktoś powiedział, że nie ma sprawy, kto inny przypomniał, że jak on się kiedyś spóźnił, to wtedy to było spóźnienie...
- Tak, Mark... pamiętamy - przerwał mu Teddy. - To skoro już wpadłem, cóż dzisiaj mamy w planie?
Powiódł wzrokiem po zebranych, wśród których -tak na pierwszy rzut oka - każdy mógłby być jego ojcem lub dziadkiem. Właściwie wszyscy z wyjątkiem grubego Charliego Turnera, udziałowca z Nebraski, mieli na sobie garnitury, ale prawie żaden nie włożył krawata. Można to było uznać za sukces starań dwóch pokoleń prezesów. Ogromny krok na drodze do po-prostu...
- Zacznijmy od pana Yakamoto - zasugerował siedzący po prawej Ben Kaufman, prawnik o twarzy pociągłej jak z obrazu Muncha. - Siedzi w saloniku gości i wyraźnie mu się spieszy. Wygląda na to, że następne sushi chciałby już wszamać w domku.
Zebrani kolejny raz parsknęli śmiechem, a prawnik podsunął chłopakowi pod nos dwie kartki.
Sprawa dotyczyła warunków, na jakich GoodTV miała przejąć azjatycki koncern Shicho - tokijskie imperium medialne, obecnie w fazie postępującego upadku. Stanowiło ono życiowy dorobek dwóch pokoleń rodziny Yakamoto, nic więc dziwnego, że siedzący w saloniku gość traktował tę sprawę bardzo osobiście. Przywiózł nawet ze sobą komplet ostrych narzędzi i przyjaciela z mieczem na wypadek niepowodzenia misji.
Po-prostu Teddy wczytał się uważnie w podane dokumenty. Na jednym z nich zapisano oczekiwania Azjatów, na drugiej ofertę GoodTV. Z samej różnicy można byłoby wykarmić Etiopię... No, a przynajmniej postawić wszystkim Etiopczykom solidną kolację z kilku dań.
Gdy porównywał liczby, Susie wniosła na salę tacę z puszką coli i hot dogiem. Turner wykorzystał sposobność, by zamówić sobie chińszczyznę, rzucając przy okazji żart o ty...
sewulka