Krzepkowski Andrzej - Wytrzymać ciszę.pdf

(48 KB) Pobierz
Andrzej Krzepkowski
Wytrzymać ciszę
(1982)
...Być może pojmą to dopiero w wiele, bardzo wiele lat po ucieczce, którą sami siebie skażą na
ciszę. Kiedy upłynie sto lat od opuszczenia nie chcącej ich Ziemi, zacznie rodzić się piąte
kosmiczne pokolenie i właśnie wtedy Bob Shinton ostrożnie wyjmie z pościeli lekkie, bezwładne
ciałko swojej czteroletniej córki chorej na brak zwyczajnego powietrza i słońca.
To będzie wina rodziców, że dziecko urodzi się z sześcioma palcami u każdej malutkiej,
wychudzonej dłoni. Właściwie - tylko pośrednio ich wina. Ci winni naprawdę dawno już do tego
czasu umrą nie wiedząc, że kiedyś tam w przyszłości skumulowane w ludzkich organizmach
promieniowanie kosmiczne zniekształci każdy najprzemyślniej chroniony kod genetyczny i że
praprawnukowie pierwszych uciekinierów będą rodzić się jako kalekie mutanty... Ale to wcale
przecież nie musi znaczyć, że Bob Shinton nie będzie kochać swojej maleńkiej Evy zupełnie tak
samo, jak dziecko normalne. Może tylko, słuchając z lękiem bradykardycznego rytmu jej
słabiutkiego serca pomyśli z żalem, że przecież powinno być inaczej. Zupełnie inaczej...
Ale kiedyś otrzyma wreszcie od losu tę niesłychanie rzadką, prawie niemożliwą szansę. Okazję,
która może zdarzyć się najwyżej raz na milion przebadanych, rozrzuconych po kosmosie planet.
Tego dnia (sztucznego, bo prawdziwe i ziemskie zostaną za nimi jedynie w legendzie) wezwie go
do siebie Komandor flotylli i wskaże mu bez słowa ekran rozjaśniony dalekim, opalizującym
obrazem położonej trochę w bok od ich zasadniczego kursu, życiodajnej być może planety. Więc
Bob Shinton - tak że bez słowa - poleci szukać dla swojej córki nowego świata i słońca...
Właściwie poleci ich trzech: Bob, Leo Burscott i dokooptowany do wyprawy Phenian Malbreux
mieszkający na sąsiednim statku.
Przez nieznośną, niemożliwą do wytrzymania ciszę czarnej przestrzeni ich planetolot śmignie ku
nieznanemu globowi, okrąży go kilkakrotnie, potem zwolni do minimum szybkość lotu, by
wreszcie osiąść łagodnie na powierzchni gruntu, wypalając przy okazji ogromny krąg w falującym
wokoło, szerokim oceanie wysokich, jasnoczerwonych zarośli podobnych trochę do stepowej trawy.
Mianowany dowódcą rekonesansu Bob Shinton sięgnie pod fotel po „głupiego Jasia”, leżącego
do tej pory spokojnie wraz z kaburą w skrytce pod siedzeniem. Przypnie go do pasa wiedząc, jak
bardzo nie pasuje do stupora promienistego ta pobłażliwa, niemal pieszczotliwa nazwa, nadana
ładowanemu izotopem plutonu wibratorowi przez jakiegoś zapomnianego kosmopilota, który umrze
dobrych parę dziesiątków lat wcześniej przed planowanym przez Shintona podbojem nowego
świata...
Bob obróci się po chwili w stronę siedzących jeszcze kolegów, popatrzy może na nich przez
moment uważnie, nim rzuci półgłosem: - Wy też...
Mężczyźni w milczeniu sięgną pod fotele, potem dopną skafandry, wcisną na głowy pancerne
hełmy i w ślad za dowódcą pospieszą do komory włazu.
Pchnięta serwomotorem klapa uchyli się z wolna - czarny otwór śluzy będzie ział w niebo jak
wycelowana w powietrze armata - mężczyźni spojrzą przez równinę gdzieś daleko, na widniejące
spoza linii horyzontu, omal że niebosiężne góry. I patrzeć będą bardzo długo...
Ockną się potem raptownie, sprawdzając wskazania analizatorów składu atmosfery, lecz nawet
wtedy, kiedy oka że się, że w powietrzu są tylko gazy obojętne zmieszane z dwudziestoma
procentami tlenu, nie zdejmą hełmów, nie uchylą ani na moment pancernych szyb przed swoimi
oczami. Będzie to bowiem planeta, która nie powinna spodziewać się z ich strony niczego dobrego,
a więc i trzej mężczyźni nie będą chcieli liczyć na jej przychylność . Woleli będą natomiast wierzyć
niezbicie, że lada chwila w którymś czystym i łagodnym powiewie delikatnego wiatru może zjawić
się jakaś ulotna, zjadliwa trucizna. Nastawią więc tylko na maksymalny zakres podsłuchu radio - i
elektroakustyczne przetworniki, żeby nie dać się zaskoczyć potencjalnej, wyczekiwanej groźbie...
Aż wreszcie pierwszy, najbardziej niecierpliwy Malbreux rzuci w eter:
- Pójdziemy?
- Oczywiście... Musimy przecież...
- Nie pomyśl tylko, że jedynie ty chcesz nareszcie zacząć żyć jak człowiek. My też...
- W porządku. W razie czego...
- Zrozumiemy się bez gadania - w tym momencie wszyscy trzej odruchowo dotkną uwięzionych
w kaburach stuporów.
Już po chwili ześlizną się zwinnie po składanej drabince, staną na pulchnym i żyznym popiele
spalonej trawy, podążą ku szumiącej nie opodal ścianie ocalałych z pożaru roślin. Będą rozglądać
się dookoła czujnie i nieufnie, ostrożnie rozchylając prężne, jasnobrunatne łodygi i czerwone liście;
będą dzięki wyczulonym na infra - i hiperdźwięki przetwornikom podsłuchiwać nie podejrzewającą
niczego planetę. Aż nareszcie spośród dalekich szmerów i niezrozumiałych trzasków wyłowią
odgłos wyraźniejszy niż inne i... poczują niespodziewanie, że podobne dźwięki powinni przecież
znać, choć nawet nie będą wiedzieć, ile tysięcy lat na Ziemi zakodowało w pamięci ludzkiej rasy
podobne głosy.
Dźwięki będą urywane i zmieniać się będzie ich natężenie - mężczyźni pojmą, że źródło tych
jakby znajomych odgłosów zbliża się ku nim stosunkowo szybko, i zanim jeszcze zdążą
zorientować się, czy to jakaś maszyna, czy nie znane im do tej pory zwierzę tylko, spośród
ugrowych łodyg wychyli się ku nim zabawny, wyposażony w troje ciemnobrązowych ślepiów
kudłaty pysk zaciekawionego stwora...
Zwierzę skoczy między ludzi na wydeptany ich stopami placyk i przycupnie na chwilę spokojnie
- kiedy Leo Burscott zauważy, że ma ono trzy nogi, zażartuje:
- Pewnie tutaj obowiązuje kult troistości. A jak jeszcze spotkamy trójgłowe i trójpłciowe istoty
stosujące regułę trzech...
Mężczyźni uśmiechną się do siebie ponuro, a potem Bob Shinton - oceniwszy przyjazne
spojrzenia stwora - zauważy:
- Ono powinno być oswojone, i to przez istoty dosyć do nas podobne... Jeżeli pójdziemy za nim,
to może doprowadzi nas do... - i Bob urwie, jakby nie chcąc mówić więcej ani pół słowa.
Mężczyźni jeszcze raz spojrzą na siebie, na obskakujące ich od paru chwil stworzenie, które
odbijając się jedyną tylną nogą od ziemi spróbuje wilgotnym jęzorem lizać ich widniejące za
szybami hełmów twarze. A potem pójdą trop w trop za skaczącym zwinnie zwierzęciem...
Po półgodzinie dotrą do wydeptanej wśród chaszczy wąskiej ścieżki - kiedy przystaną, usiłując
na ubitym gruncie odróżnić jakieś ślady mieszkańców planety, zwierzę zacznie się niecierpliwić,
będzie próbować podbieganiem do przodu i wracaniem po chwili przynaglić ludzi do dalszego
marszu. Malbreux pierwszy podniesie się z klęczek stwierdzając:
- Chyba powinniśmy pójść za nim. Z tych mizernych odcisków i tak się przecież niczego nie
dowiemy.
- A może... może to właśnie „ono” okaże się mieszkańcem planety? - Shinton z Burscottem
zamyślą się na chwilę, wreszcie otrzepią kolana z kurzu i powędrują w ślad za najwyraźniej
uradowanym stworzeniem. Malbreux zamarudzi jeszcze przez moment, potem gwałtownie zacznie
biec, dopędzi idących powoli kolegów...
- Słuchajcie... - zadyszy - słuchajcie. Może „ono” jest ich zwiadowcą? Jeśli prowadzi nas prosto
w jakąś zasadzkę...?
- Poradzimy sobie.
I trzej mężczyźni już zdecydowanie pomaszerują za zabawnie podskakującym zwierzęciem. Po
kilkudziesięciu minutach szybkiego marszobiegu za którymś zakrętem wijącej się kapryśnie
ścieżyny ludzie nieoczekiwanie zobaczą jasny prześwit między dwumetrowymi łodygami traw...
Zwierzę puści się do przodu olbrzymimi susami, lecz zanim któryś z mężczyzn zdąży sięgnąć po
stupor, stwór zawróci, wryje się przednimi łapami w ścieżkę tuż przed kosmonautami i znowu wyda
kilkanaście naglących, urywanych dźwięków. Ludzie zorientują się wtedy ostatecznie, że jego głos
nie jest artykułowaną mową, ani nawet sygnałem dla kogoś ukrytego w chaszczach, ale na wszelki
wypadek zejdą ze ścieżki i rozpychając gęste, elastyczne łodygi zaczną przedzierać się powoli w
stronę otwierającej się przed nimi jasności...
Ukryci w gęstwinie będą potem długo, bardzo długo patrzeć na widoczne w oddali skupisko
kopulastych budowli, między którymi pojawiać się będą od czasu do czasu i znikać sylwetki
zajętych jakimiś swoimi pracami mieszkańców planety. Odległość będzie na tyle duża, zaś ruchy
istot tak szybkie, że nawet akomodujące zgodnie z żądaniem soczewki pancernych szyb nie
pozwolą ludziom zauważyć dokładnie, czy istoty mają ryje, czy po prostu twarze, czy mają ręce
opatrzone chwytnymi palcami, czy pełne przylg macki. A czasem będą też spoglądać na
odpoczywające w pobliżu zwierzę, rozciągnięte na świeżo zoranej ziemi graniczącej z obszarem
czerwonych traw. Będą zastanawiać się, co też „ono” może z całej tej sytuacji rozumieć. A potem
znowu wpiją się chciwymi oczami w nie skrępowaną metalowymi ścianami statków przestrzeń, w
łagodne ku niebu wyokrąglone dachy spokojnych i na pewno przytulnych domów. Więc będą
pragnąć i zazdrościć tamtym istotom wygodnych, zasiedzianych chyba z dawien dawna schronień
pod płynącymi leniwie wełnistymi obłokami...
Shinton przypomni sobie córkę czekającą na niego w mijającym tę planetę kosmolocie i może
gwałtownie, niepohamowanie zapragnie dać jej to rozkosznie jasne i ciepłe słońce tak, jak mają je
mieszkające tu istoty. I... ich dzieci...
Shinton zdecyduje się nagle. Wstanie raptownie, wstaną też z wygniecionych łodyg Phenian i
Leo. Wszyscy trzej popatrzą na siebie nawzajem i zrozumieją się bez zbędnych słów. Tylko
Malbreux westchnie ni to do siebie, ni to do kolegów:
- Niesamowite...
A potem Bob Shinton szybko i zwinnie jak na pokazie sprawności wyciągnie z kabury „głupiego
Jasia”, wyceluje momentalnie podrywając rękę na wysokość zmrużonego oka - ostry błysk buchnie
z lufy, zjonizuje powietrze - trójnogie zwierzę zerwie się i w tej samej sekundzie padnie martwe z
rozchlastanym na dwoje pyskiem. Burscott skoczy w tę stronę, pochyli się nad miejscem, gdzie
smuga śmiercionośnych cząstek przeorze tłustą glebę, kilkakrotnie włączy i wyłączy licznik
promieniowania patrząc z uśmiechem na strzałkę wskaźnika wybijającą za każdym razem ponad
pięćdziesiąt rentgenów.
Jego u śmiech będzie teraz zupełnie inny niż wszystkie poprzednie - koledzy odpowiedzą mu
podobnymi, tak samo pełnymi radości i smutku zarazem u śmiechami - a potem odwrócą się od
osiedla w stronę czekającego na nich planetolotu, wyglądającego z daleka jak koszmarnie groźny,
przyczajony pająk. Zrobią kilkanaście kroków, nim Burscott, który zdąży jeszcze w przelocie
chwycić do ołowianego pojemniczka próbkę wyjałowionej wibracją, radioaktywnej, nie nadającej
się do uprawy gleby, dogoni ich i pójdą już razem tak szybko, jakby gonieni przez niezrozumiały,
nieoczekiwany wstyd...
Za niespełna godzinę wejdą po kilkunastu metalowych szczeblach, drabinka złoży się
automatycznie, podciągnie do wejściowego luku - zamykający klapę Bob Shinton jeszcze raz
spojrzy na przyjazne niebo, na dalekie słońce i góry, może pomyśli w tej chwili o swojej chorej
córce i... zdecydowanie, mocno zatrzaśnie za sobą właz. Dobiegający z zewnątrz poszum
rozfalowanych łagodnym wiatrem traw urwie się raptownie i już przed startem ponownie ogarnie
ludzi znana im doskonale, ponura, wielka jak kosmos cisza...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin