Eugeniusz Dębski - Moherfucker (tom 3) - Russian Impossible.pdf

(687 KB) Pobierz
Eugeniusz Dębski
Russian Impossible
Mojej żonie, Beacie, wspierającej mnie na każdym etapie tworzenia tej powieści, od tytułu
począwszy, na rytualnej ostatniej kropce kończąc.Mojej mamie, Łucji, która niezmiennie uważa,
Że ludziom stałaby się krzywda, gdybym zaniechał pisania. Dziękuję.Mojej wnuczce, Ninie –
mam nadzieję, że szybko nauczy się czytać i będziemy sobie miło gaworzyli o literaturze i o tej
książce też.
ROZDZIAŁ 1
Siergiej Paraskiewoj wysiadł z łady i z cyrkową zręcznością posłał niedopałek w kierunku
kratki ściekowej, na której zbrązowiały filtr zatańczył, podskoczył kilka razy i wpadł w czeluść
petersburskiej kanalizacji. Zerknął na zegarek, westchnął, bo znowu był w niedoczasie, co
bladskaja Kira na pewno wykorzysta i pokaże mu figę, zamiast dać córeczkę na spacer po parku.
Ale trudno, milicja to nie praca, nawet nie służba, to Filozofia i Obowiązek, tak to rozumiał
Paraskiewoj. Trzasnął drzwiami, oparł się tyłkiem o karoserię i docisnął swoim ciężarem
wypaczone, skorodowane drzwi.
Nawet nie wyjął kluczyka ze stacyjki. To było Szuwałowo, jego dzielnica i jego kwartał ulic:
Poeticzeskij Bulwar, Rudniewa, Suzdalskij Prospiekt i Jesienina. Tu wszyscy wiedzieli, kim jest
starszyj praporszczik Paraskiewoj, a on wiedział niemal wszystko o niemal wszystkich.
Przyjechał tu z rodzicami dwa lata po wojnie, Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, z Piatigorska,
okupowanego przez faszystów tylko przez siedem miesięcy, ale to wystarczyło, by z sytego i
zadowolonego malca stał się sierotą po mizernym sekretarzu komitetu dzielnicowego.
Szuwałowo nie chciało go przygarnąć. Rówieśnicy nie dopuszczali go do swoich zabaw, chyba
że byli w desperacji. Gdy brakowało innych chętnych, stawiali go na bramce, by po puszczonych
golach, z jego czy nie jego winy, besztać, wrzeszczeć albo poczęstować kilkoma kuksańcami.
Tak stracił dwójkę i trójkę, dolne, stałe.
Inna sprawa, że chłopacy z Szuwałowa bawili się tak, jak Sierioża bawić się nie chciał
wykradali kotlety ze stojącego na parapecie stołówkowej kuchni kotła, wyciągali haczykami z
drutu tandetne – ale jednak! – pierścionki z nieszczelnej witryny sklepu z pamiątkami, wcześnie
nawiązywali kontakty z organami ścigania i płcią przeciwną. Sierioża nie pił, nie palił, cnotę
stracił późno i raczej przypadkowo.
Przez cały okres dorastania znajdował się jakby na zewnętrznej orbicie życia dzielnicy,
wykpiwany przez kolegów z podwórka, kwartału i klasy, choć nie było ku temu żadnych
powodów: zwyczajny chłopak o przeciętnym wyglądzie, przeciętnie rozwinięty. Mógłby grać i na
obronie, i w ataku, biegał dobrze, w dysku miał nawet rekord szkoły, ale nie był akceptowany, bo
nie urodził się tu, lecz w jakimś kurorcie, Niemcy nie spalili mu domu, nie głodował przez tysiąc
dni, a teraz mieszkał w dwóch pokojach z kuchnią, samodzielnych! Cała reszta zaś tłoczyła się w
komunałkach, gdzie w ośmiopokojowym mieszkaniu gnieździło się osiem rodzin, w kuchni i
łazience na ścianie umocowanych było osiem włączników i każdy korzystał z własnego i własnej
żarówki, a włączenie innej owocowało dziką awanturą, czasem z mordobojem i interwencją
milicji.
Dlatego Sierioża, gdy skończył, z przeciętną średnią, ale przeciętną w górnej części tabeli,
szkołę średnią, poszedł do Wyższej Szkoły MSW – miał ojca z zasługami, zamordowanego przez
faszystów, czyli słuszny życiorys, a także niezłe stopnie. I ogromną chęć odegrania się na
kolegach i innych typach za swoje dzieciństwo i młodość. Za to, że gdy nie mogli go
przeskoczyć, gdy jego wyższość w jakiejś sprawie nie podlegała dyskusji (szkoła!), gdy już nie
mieli żadnych argumentów, używali tego ostatecznego, ich zdaniem powalającego: Paraskiewoj,
chuj ty balszoj!
I odegrał się. Po sześciu latach wrócił do dzielnicy, matka już nie żyła, nie bał się więc
zemsty na rodzinie. Już jej nie miał. Zaczął z zapałem i energią, rzadką w jego pracy,
zaprowadzać porządki w Szuwałow. W ciągu pierwszego roku wsadził za kratki siedmiu
dawnych kolegów – a właściwie tak zwanych kolegów – potem jeszcze czterech, przeżył
podpalenie mieszkania, odebrał mizerne odszkodowanie za spalonego zaporożca, posłał do pudła
kolejnych ośmiu. Kilka bójek, trzy napady, niegroźny postrzał. Zasadził się na pozostałych
trzech, dopadł ich, dwóch nie przeżyło pościgu i próby zatrzymania.
W Szuwałowie na długie lata zapanował spokój.
Siergiej Michajłowicz mógł awansować i ruszyć w górę po szczeblach służbowej drabiny, ale
nie skorzystał. Posunął się nawet dalej. Gdy nowy komendant, zachwycony jego wynikami
przeniósł go o piętro wyżej, i lokalizacyjnie, i służbowo, upił się, narozrabiał, postrzelił dwie
prostytutki i migiem wylądował na starych śmieciach. Od trzech lat nikt już nie przejawiał chęci
awansowania go. Przełożeni poprzestawali na nagrodach pieniężnych, dyplomach, pucharach.
Siergiej Michajłowicz spokojnie maszerował przez lata wieku średniego, frustrując się co
najwyżej zbliżającą się nieśpiesznie emeryturą i czekając na powrót z pierdla Josifa Joba – przed
aresztowaniem i później nie udało mu się spuścić Jobowi łomotu, obiecywał więc sobie dać mu
potężny wpierdol pod byle pretekstem i przy pierwszej okazji.
Czekał.
Od roku w dzielnicy działo się coś niedobrego. Przemknęła smuga jakiegoś syfu,
nieokreślonego, niesprecyzowanego, taki bezwonny cuch. Na oko wszystko było OK, w ażurie,
jak mawiali sąsiedzi, ale Siergiej Michajłowicz czuł i wiedział, że pod grubą warstwą pozorów
rwie zaskakująca swoją intensywnością rzeka... czegoś. On, Siergiej Michajłowicz Paraskiewoj,
wyczuwał napięcie, słyszał skrzypienie cięciwy, naciąganej gdzieś poza zasięgiem jego wzroku,
słuchu, węchu. Móz... nie, mózgu nie. Właśnie tylko mózg, intuicja, i ta wypracowana, i ta
wrodzona, informowała go, że albo już się coś dzieje, a on nie wie co, albo zacznie się dziać, ale
kiedy się zacznie – nie wiadomo.
To go martwiło. Wkurwiało. Piekło i kłuło...
Uruchomił wszystkie kontakty, kapusie dorobili się worków pod oczami i drżenia palców,
starli obcasy i podeszwy na szmonie, kilku nadgorliwych i niezdarnych nabawiło się kontuzji
kończyn, jeden skończył z butelką po śmietanie w odbycie, najaktywniejszy na cmentarzu.
Nic.
Siergiej Michajłowicz sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął papierosa, zapalił, zaciągnął się
głęboko i gospodarskim okiem obrzucił perspektywę ulicy Jesienina.
Była czwarta z minutami, większość mieszkańców dzielnicy jeszcze siedziała w pracy albo
robiła pośpieszne zakupy – jutro piątek, urwanie głowy w marketach, na parkingach, na ulicach.
Dzielnica i ulica na razie jeszcze puste jak o świcie. Z tym że ci, których Paraskiewoj
potrzebował, nie robili zakupów ani w Lidlu, ani w Atabie, ani w Eko, tylko w starym dobrym
poradzieckim uniwiermagie, z drzwiami zamykanymi przez skrzypiącą sprężynę, z odbojnikiem
w postaci burej szmaty. Robili zakupy i od razu je konsumowali.
Zerknął na citizena, splunął, jak przed wejściem do chlewu, i ruszył przez ogromną arkę,
pamiętającą czasy dziarskich, przepełnionych entuzjazmem budowniczych Leningradu.
Podwórko było, jak na leningradzkie standardy, niewielkie: pięciobok z dziesięcioma klatkami
schodowymi, zaniedbane, ale jeszcze wyraźne trawniki, jako tako zamiecione alejki, tworzące,
gdy się patrzyło z najwyższych pięter, gwiazdę co prawda z kilkoma falsalejkami na trasie do
śmietnika i trzepaka, gdzie wygodniej było dojść na przełaj niż po wytyczonej przez komucha
architekta alejce. W centrum gwiazdy znajdowała się piaskownica ze świeżo wymienionym
piaskiem, otoczona pięcioma ławkami. Kilka kostek betonu ustawionych na szpicy ramienia
najbliższego bramie, zakłócało komunikacyjną funkcję alejki. Dodatkowo dostępu do
piaskownicy broniło czterech typów w kreszowych dresach Adiaids, Pumea i Schlasingger,
wszyscy z bujnym owłosieniem, niekoniecznie uporządkowanym. Obok kostek stały grzecznie
zaparkowane wózki i toboły. Mężczyźni raczyli się mocnym winem, zwanym nalewką, inaczej –
barmatuchą. Paraskiewoj zatrzymał się na granicy światła i cienia i głośno pocmokał z
dezaprobatą. Echo wzmocniło dźwięk, mężczyźni obejrzeli się, potem popatrzyli po sobie. Jeden
z nich, przypominający Karola Marksa, z ogromną brodą i szopą falujących, najwyraźniej co
jakiś czas czesanych włosów, wstał i zaczął zbliżać się do Siergieja Michajłowicza. Ten wyjął
papierosy, zapalił jednego, ale nie schował paczki. Wyciągnął dwa papierosy do połowy, żeby
brudne palce „Marksa" (takie, zresztą, nosił przezwisko, nie miał szans na inne) nie dotknęły
pozostałych.
– Zawsze gdy na ciebie patrzę, Karolu, przywódco mas proletariackich, zadaje sobie pytanie,
jak udało ci się wyhodować takie kudły? – zagaił Paraskiewoj, gdy Marks podszedł i wyciągnął
rękę po daninę.
– A pośpij sobie parę tygodni na śmietniku, to może i tobie coś odrośnie – burknął
nagabnięty. – Mudakl*
Siergiej Michajłowicz podał mu ogień i zaciągnął się swoim papierosem.
– A wiesz, że chyba masz rację? – powiedział zdziwiony, nie zwróciwszy uwagi na obraźliwe
zakończenie przepisu na bujną czuprynę. – Nie przypominam sobie łysego bomia. Może to
rzeczywiście skutkuje?
* Mudak (ros.) – cymbał, głupek, tępak.
Miazmaty, fetory, odory i smród dają popalić korzonkom włosów, tak? – Marks milczał,
drapiąc się po plecach. – Można by założyć firmę „Wczasy dla włosów", wywozić dyplomatów,
dealerów, biznesmenów na oddalone od miasta śmietniki, żeby nikt ich nie widział i nie musieli
się wstydzić, i kazać spać w syfie. Potem do bani na kilka godzin i wracają odnowieni, owłosieni,
z kudłami, że pozazdrościć. A?
– Chuj na! – syknął „Marks".
Zza paska spodni wyszarpnął zardzewiały, znaleziony wczoraj w małpim gaju sierp, wziął
zamach i błyskawicznie uderzył. Ostrze wbiło się w szyję Siergieja Michajłowicza i wyszło z
drugiej strony, pod prawym uchem. Paraskiewoj nawet nie wypuścił papierosa z ust. Marks
odsłonił żółte pniaki po zębach i z całej siły szarpnął sierp do siebie. Rozpłatawszy szyję
milicjantowi, odsunął się dwa kroki i splunął.
– Bieri, suka! – wysyczał.
Z tyłu, z barykady, na której chwilę temu raczył się barmatuchą, buchnęły wrzaski.
Siergiej Michajłowicz leżał na zakurzonym asfalcie, prawa stopa wykonała kilka
chrobotliwych ruchów, papierosa zalała krew, syknął żar...
– Job twaju mat', Marks, ty czewo, achujet. – zachrypiał jeden z sobutylników*
– Da nam tiepier' chana**, pizdiec! Musora*** nas zajebut, niedajob ty praklatyj! – dołączył
drugi przerywanym, przechodzącym w pisk głosem.
*Sobutylnik (ros.) – kumpel od flachy.
** Chana (ros.) – koniec, jesteśmy załatwieni.
*** Musora – od: Musor (ros.) – śmieci: gliny.
Zachłysnął się szlochem, pełnym obrzydzenia z powodu drgającego ciała, krwi, sierpa, i
przerażenia z powodu krwi, ciała i sierpa.
Obaj stali jak wmurowani w stalinowskiej rzetelności beton alejki.
– Da w rot ja ich jebał! – mruknął pod nosem Marks, zbliżając się z połyskującym czerwienią
sierpem do kumpli. Cała trójka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w mordercę. – I was toże! –
ryknął niespodziewanie i rzucił się na kumpli.
Wbił jednemu sierp w plecy i natychmiast zrozumiał, że popełnił anatomiczny błąd – ostrze
utknęło między żebrami i nie dało się wyjąć. Ugodzony szarpnął się, śli-ska od krwi rączka
wymsknęła się Marksowi z palców. Był bezbronny. W przeciwieństwie do sobutylników. Ci mieli
sporo po kieszeniach i dużo złomu w wózkach.
Podczas gdy na jednym z balkonów szóstego piętra zanosiła się wrzaskiem młoda matka,
która wyszła zdjąć ze sznura pieluszkę, trójka bomżów zmieniła żywego jeszcze chwilę temu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin