Natasza Socha - Maminsynek.pdf

(1459 KB) Pobierz
===LUIgTCVLIA5tAm9PfkZ2RndGZgtqGHsSfE95Tng4Tz8RYQ0=
Matka jest tylko jedna,
a żonę... można zmienić
===LUIgTCVLIA5tAm9PfkZ2RndGZgtqGHsSfE95Tng4Tz8RYQ0=
PROLOG
Dom Leandra i Matki stał na wzgórzu pokrytym bladoróżowym dywanem
koniczyny. Wokół rosły drzewa owocowe, krzewy z przewagą czerwonej
porzeczki
oraz nieskończona ilość jagód. Sam dom przypominał twierdzę. Był ciężki,
masywny,
obłożony ciemnym kamieniem i miał małe, drewniane okna z zielonymi
okiennicami.
Zdawał się ukorzeniony i zespolony z bladoróżowym wzgórzem na zawsze. Na
niewielkim poddaszu, w białym pokoju pachnącym świeżą pietruszką
trzydzieści
osiem lat temu przyszedł na świat Leander. Matka nie chciała urodzić go w
szpitalu,
jakby w obawie, że nieopatrznie zrobią mu tam krzywdę – zbyt mocno pociągną
za
wątłe ramionka, wpadną na pomysł użycia kleszczy, bez wyczucia klepną w
pośladek,
by wydał pierwszy krzyk. Poród odebrała sama. Nie odczuwała przy tym
żadnego
bólu, nie przerażała jej krew, pot i inne wydzieliny, nie odstraszały ewentualne
komplikacje. O godzinie siedemnastej zero osiem z namaszczeniem i dumą
wyjęła
z siebie drobnego chłopca, odgryzła pępowinę, wydaliła łożysko, wykonała
niezbędne
czynności pielęgnacyjne, a nawet zabrała się do porządkowania sypialni. Nie
odczuwała przy tym żadnego zmęczenia. Rozpierała ją zadziwiająca energia i
siła.
Sam Leander zniósł dobrze własnoręcznie odebrany przez Matkę poród, a nawet
zdawał się jej w nim pomagać. Dość szybko wystawił więc główkę, jakby
zdając
sobie sprawę, że to ona zazwyczaj jest przyczyną największych kłopotów, a
następnie
rozepchnął się ramionkami, odbił stópkami od wewnętrznej ścianki macicy i
wykonał
słodkie „plum”. Zanim dotarło do niego, że w brzuchu było cieplej i przytulniej,
już
znalazł się w ramionach Matki, a jej czuły głos zrekompensował mu wszelkie
niedogodności i chłód zewnętrznego świata. Swój pierwszy krzyk wydał dość
szybko,
po chwili jednak zamilkł, utulony przyjemną kołysanką i zapachem pietruszki,
której
gałązki Matka powstawiała do szklanek i wazoników. Wtulił swoją kształtną
główkę
między jej piersi, possał chwilę palec, miauknął przeuroczo i zamknął oczy.
Oboje
poczuli, że narodziła się między nimi silna więź, odporna na wszelkie wstrząsy.
Leander spał spokojnie, a Matka z przyklejonym do piersi chłopcem,
bezszelestnie
usuwała ślady porodu. Po dwóch godzinach polizała niemowlę, które
natychmiast
spojrzało na nią oczami zielonymi jak kępka wodorostów i nawet lekko się
uśmiechnęło. Z jej piersi popłynęło waniliowe, lepkie od słodyczy i gęste od
uczucia
mleko, a w tylnej części mózgu, po jego prawej stronie, wyrosła druga macica.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfkZ2RndGZgtqGHsSfE95Tng4Tz8RYQ0=
CZĘŚĆ I
LEANDER
===LUIgTCVLIA5tAm9PfkZ2RndGZgtqGHsSfE95Tng4Tz8RYQ0=
O dzieciństwie, grzybach strzępkowych, ojcu i Kurczaku
Stanąłem przed lustrem i tak dokładnie przyjrzałem się sobie, że prawie
wpadłem do
środka. „Nie dam rady” – to była pierwsza myśl, dość szybko przegoniona przez
następną: „muszę”. Matka powiedziała mi kiedyś, że ojciec okazał się
wyjątkowo
słabym człowiekiem, który zwiał, jak tylko poczuł, że go w domu nie lubią. Ja
jestem
inny. Wychowany wprawdzie tylko przez kobietę, ale za to jaką!
Nasz Dom w każdy sobotni poranek pachniał drożdżami. Matka już w
poniedziałek
przygotowywała świeży zakwas, by kilka dni później wstawić ciasto do pieca, a
po
godzinie wyjąć pachnący, złociście zrumieniony i chrupiący bochenek. Odkąd
pojawiłem się na świecie, nie uznawała kupowanego pieczywa.
– Wirusy, pleśnie, grzyby strzępkowe. Niekontrolowany i spontaniczny rozwój
bakterii mlekowych. Fermentacja. Toksyczne metabolity. Nieumyte ręce,
niedoprane
fartuchy, niewietrzone pomieszczenia. Osmolony piec, mąka na podłodze.
Pieczenie
bez pasji, bez uczucia. Taśmowa produkcja. Chleb bez serca. Nie dla dziecka –
mruczała do siebie, mijając miejscową piekarnię.
Nie ufała piekarzom, nie wierzyła, że przygotowują ciasto w sterylnych
warunkach,
że dodają odpowiednią ilość soli, miodu i drożdży, że dopieszczają chleb
bakaliami
i celebrują poszczególne etapy wypieku. Ona każdy bochenek, każdą
najmniejszą
bułkę personifikowała, nadając jej imię i wierząc, że ta chlebowa
współzależność
uczyni wypieki idealnymi. Kiedy wyrabiała zaczyn, patrzyła na mnie, na to, jak
bawię
się swoimi paluszkami, przygryzam grzechotkę, ssę róg pieluszki, marszczę
czoło
i obserwuję cienie tańczące na ścianie. To odpędzało złe myśli, tak zawsze
mówiła.
A złe myśli psuły ciasto. Zamiast bąbelków na jego powierzchni pojawiały się
smugi
i cienie, zapach stawał się uporczywy i drażnił śluzówkę nosa, a konsystencja
przypominała mazidłowate bagno. Czasem też pokrywała się pleśnią.
Wystarczyło
jednak, by przez chwilę popatrzyła na mnie, a już zaczyn bulgotał przyjaźnie
i pachniał świeżo przekrojonym jabłkiem z nutą cytrusową, a potem kwaśnym
twarożkiem z odrobiną kminku. Później Matka wystawiała misę na słońce, które
przenikało w głąb swoim ciepłem i dodawało posmaku wakacji. Rozgrzane i
lekko
rozleniwione ciasto kładła pośrodku stołu i przykładała do niego prawą rękę.
Stała tak
przez chwilę w całkowitej ciszy, aż ciasto odpowiadało jej, że jest gotowe.
Wtedy
zaczynała ugniatanie, spokojnie wciskając dłoń w pachnącą, lepką masę i
stopniowo
rozpłaszczając ją na stole. Kiedy było wystarczająco cienkie, zawijała jedną
połowę
na drugą i lekko okręcała, zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Tę
czynność
powtarzała wielokrotnie, aż nabierała całkowitej pewności, że ciasto jest
dostatecznie
sprężyste i da się z niego uformować koło. Wtedy nadawała mu imię. Tak
przygotowany bochenek znowu wystawiała na słońce, by chwilę odpoczął i
zaczął
pulchnieć, a sama wykładała tetrową pieluszką wiklinowy koszyk, do którego
przekładała ciasto. Przed samym włożeniem do pieca delikatnie kropiła je wodą,
dzięki czemu pokrywało się mocno zrumienioną, chrupiącą skórką, którą tak
bardzo
lubiłem ssać. Gdy chleb dojrzewał w piekarniku, starała się nie spuszczać z
niego
wzroku, by mieć absolutną pewność, że będzie idealny.
Był.
Jako dziecko nigdy nie miałem wzdęć, kolek i nieprzyjemnego bulgotania
w brzuszku. I uwielbiałem skubać różowymi dziąsełkami spersonifikowaną
przez
Matkę bułkę.
Na poddaszu, w pokoiku, w którym się urodziłem, przeciekał dach. Kiedy
byłem
mały, Dom przypominający twierdzę rozmiękł od czułych wyznań, pieszczot
i dziecięcego śmiechu. Wydawało się, że nawet ostre kąty okien złagodniały i
nieco
się zaokrągliły, jakby chciały podkreślić, że też uczestniczą w tym przepojonym
miłością macierzyństwie. Późniejsze przeciekanie dachu to właśnie skutki
tamtego
rozmiękczenia. Czy można taką naprawę przesunąć? Przełożyć ją na inny dzień?
Dlaczego niektórym kobietom wydaje się, że naprawa dachu, kranu,
czegokolwiek, to
rodzaj zamachu wymierzonego w ich osobę? Próba sił, kto jest ważniejszy. Tak
właśnie myślała Lara. Zresztą, nie tylko ona.
– Ale przecież byliśmy umówieni – jęczała żałośnie, przyjmując specyficzny
ton,
który potrafią nadać swojemu głosowi wyłącznie kobiety. Przypomina on trochę
policyjny gwizdek i jest bardzo nieprzyjemny dla męskich uszu.
– Matka zadzwoniła do mnie nie bez powodu. Dach prawie przecieka –
powiedziałem spokojnie. Dobrze, że rozmawiałem przez telefon i mogłem
odsunąć
słuchawkę w momencie, kiedy wysokie dźwięki zbyt mocno zaczęły penetrować
moje ucho.
– No właśnie! Prawie! Jestem pewna, że zdążymy razem zjeść kolację, a w tym
czasie dach nie runie. Poza tym są chyba na świecie fachowcy, do których
można
zadzwonić, prawda?
Najgorsze w rozmowach z kobietami jest to, że nie uznają żadnych innych racji
oprócz własnych. Wszystko jest dobrze, dopóki każdy myśli tak samo jak one.
Próba
przekonania, że czasem bywa inaczej, kończy się słownym piekłem. I dlatego
udałem,
że właśnie tracę zasięg, że coraz gorzej słyszę i za chwilę z pewnością coś nas
rozłączy. Aby uwiarygodnić zakłócenia, kilka razy zawołałem „halo”, „halo”
oraz
zaszeleściłem kurtką. A potem ostatecznie rozłączyłem się i dla pewności
ściszyłem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin