Nepomucka Krystyna - Starość doskonała.pdf

(1764 KB) Pobierz
Nepomucka Krystyna
Niedoskonała miłość 06
Starość doskonała
ROZDZIAŁ 1
Po pięknym zamczysku i ruiny są piękne — stwierdziłby z pewnością ojciec.
Miał przedziwny sposób pocieszania.
Wyglądem jednak przypominałam truchło, a do tego chyba nigdy nie byłam
piękna. Oparta o wysoko ułożone poduszki wpatrywałam się z obrzydzeniem w
lusterko.
Na zasadzie określonej jednostki chorobowej, a nie „pani doktor", zaczęłam
drugi tydzień pobytu w pięcioosobowej szpitalnej sali. Nie chciałam korzystać z
drobnych przywilejów i prawa do separatki. Brakowało miejsc, chorzy leżeli na
korytarzach. Ordynator chętnie spełnił moją prośbę.
„Do tej pory ja wycinałam — pomyślałam z gorzkim humorem — teraz mnie
coś wycięli".
Usunięto pęcherzyk żółciowy z okazałymi kamieniami, piaskiem i urodziwym
wodniakiem wielkości męskiej pięści. Operacja była zaskoczeniem. Stanowiłam
okaz zdrowia i energii. Nie odczuwałam typowych dolegliwości. Ojciec mawiał
kiedyś z dumą: „Moja krew. Jej kłonicą nie dobije". Przypadek sprawił, że przy
jakiejś tam innej okazji przebadano jamę brzuszną ultradźwiękami. Dzień
później znalazłam się na stole operacyjnym.
— Dwie minuty przed dwunastą— orzekł chirurg. Dzieliły nie dnie, a godziny
od perforacji. Niewykluczone, że od śmierci.
„Jestem skazana na życie" — myślałam z mieszanymi uczuciami, pudrując nos
sterczący w wymizerowanej twarzy. Nie odczuwałam radości, a tak kiedyś
kochałam życie.
Pewnego zimowego dnia w tym moim osobistym nastąpiła katastrofa. Runął
na głowę świat stworzony z ostatnich okruchów wiary, złudzeń i nieśmiałych
marzeń o miłości z mężczyzną mego życia. Budowany z trudem, zawalił się
łatwo. Od pierwszego podmuchu. Przywalił ciężarem,
stłamsił, pozostawił pustkę. Trzeba się było ratować, znaleźć wentyl
bezpieczeństwa, wywalić klin klinem.
Mikołaj był wdowcem. Mnie dzieliły dwa lata od rozstania z Piotrusiem. Dwa
różne dramaty, różne samotności usiłowaliśmy połączyć w jedno wspólne życie.
Sądziłam, że można to uczynić na zasadzie wyrozumowanej układanki, chociaż
mówiliśmy o miłości myląc ją z seksem. Widocznie jednak nie można. Nam się
to nie udało. Tkwiłam dalej w pustce, od dawna już samotna, pozornie
pogodzona z losem. Nie potrafiłam jednak odnaleźć w niej siebie, nic w sobie
ocalić. I chociaż sprawy te od dawna nie bolały i rzadko wracałam myślą do
tamtego czasu, odnosiłam wrażenie, że żyję wciąż jak w narkozie albo po
znieczulającym zastrzyku. Nic nie bolało, ale też i nie cieszyło. Takiej namiastki
życia nie potrafiłam jednak kochać. I to wszystko.
Z westchnieniem przeciągnęłam szminką po bezkrwistych wargach. Znużona i
smutna odłożyłam lusterko, pocieszając się, że mój organizm regeneruje się
szybko. Wkrótce przestanę wyglądem straszyć siebie i otoczenie.
Chore szeptały między sobą, wymieniały uwagi, coś tam wyjadały z
szeleszczących papierków. Mimo woli podpatrywałam ich codzienny rytm dnia.
Przysłuchiwałam się rozmowom, byle nie roztkliwiać się nad czymś tak teraz
nieistotnym, jak czas przeszły dokonany.
— Chociaż kawałek impotenta na smak! — dobiegło westchnienie i szczęk
odstawianego na stolik talerza z kleikiem koloru wygotowanej ścierki.
— Te impotenty to niby co takiego... — odezwał się po chwili niepewny głos
operowanej na tarczycę. Dotykała palcami opatrunku na szyi takim ruchem i z
takim napięciem w twarzy, jakby sprawdzała, czy ma głowę na właściwym
miejscu.
Uśmiechnęłam się. Tej trudnej sztuki nauczyłam się w tamtym czasie
katastrofy i klęski. Znajomi mówili o mnie: „Szczęśliwy człowiek. Zawsze
pogodna, zawsze uśmiechnięta".
— Przecież o śledziu mówię! Impotent to taki bezjaj na twardo. Jedynie z
tartym jabłuszkiem, śmietaną i sparzoną wrzątkiem cebulką. Ma się rozumieć z
odrobiną cukru...
— Kawał żołądka wycięli, a pani nic tylko o jedzeniu. Są większe
zmartwienia... — Z oczu utkwionych w cieknący przy umywalce kran wyzierało
napięcie i męka. — Ciurka z niego i ciurka —jęczała. — Tyle razy prosiłam
siostrę, żeby naprawili, bo jak tak dalej pójdzie, całą pościel im zaszczę.
Sięgnęła po butelkę z wodą. Tkwiła w niej plastikowa rufka.
— A pani to tylko w butle dmucha i o basenie myśli!
Przez chwilę trwała cisza. Na korytarzu ktoś trzasnął drzwiami. Chora obok
otworzyła czerwony termos. Rozeszła się woń świeżo parzonej kawy. Uczyniła
gest, jakby chciała wlać ją także i do mego kubeczka. Zaprzeczyłam ruchem
głowy. Uśmiechnęła się przepraszająco.
Przywiozło ją pogotowie w środku nocy. Biegła w domu po ciemku do
łazienki. Wpadła w oszklone drzwi, sądząc, że sąjak zwykle otwarte. Szyba
podcięła kolano, pokaleczyła nogę i nos. Umazaną krwią i zapłakaną wniósł ją
mąż na rękach. Odwiedzał teraz kilka razy w ciągu dnia znosząc smakołyki i
różne drobiazgi. Wciąż o czymś sobie przypominała, co wydawało się jej
niezbędne w szpitalu. Chore mówiły o niej: „ta od szyb", tak jak mnie nazywały:
„woreczkowa".
Ładna, skora do łez i do śmiechu. Na imię miała Helena. Paliła ukradkiem
papierosy, częstowała słodyczami, kawą. Mąż znosił pudła czekoladek z
Peweksu. Gładził czule po ręce, wypytywał, czym może jeszcze sprawić trochę
radości. Zastanawiałam się wtedy, z jakim typem kobiety jązdradza. Nie
wierzyłam żadnemu mężczyźnie. Wierność była im obca.
— Taka to pożyje! — wzdychały chore z nie ukrywaną zazdrością ilekroć
zabierano Helenę do zabiegowego na opatrunki.
Odwróciłam głowę. Za przeszkloną ścianą unosiła się biała kurzawa śniegu.
Drobniutkie płatki wirowały wolniutko w szarości rozpoczynającego się dnia.
Opadały koliście w dół, to znów unosiły się ku niebu. Przyciągały wzrok,
urzekały czymś nieuchwytnym, kojarzyły się z mglistymi obrazami dzieciństwa.
Wtedy upierałam się, że to nie śnieg za oknem pada, a lecą z nieba piórka z
rozdartej pierzynki mego anioła stróża. Zapewniała o tym babunia z Krakowa.
Matka mojej matki była dla mnie wówczas najwyższym autorytetem, chociaż
ojciec nazywał ją„bajczarą". Robił matce wyrzuty, że pozwala „ogłupiać
dziecko, które i tak już jest wystarczająco kołowate".
Wirujący ruch płatków przywoływał zapomniane dawno wydarzenia i smutki
związane z zimą, z pierwszym śniegiem. Wodziłam za nimi wzrokiem wchodząc
powoli i bezwiednie w czas przeszły. Przymusowa bezczynność rozleniwiała.
Ogarniało uczucie nieważkości i senność. Szmery w sali utrzymywały na granicy
rzeczywistości i majaków, nie pozwalając jednak zasnąć. Na obrazy z przeszłości
nakładały się twarze chorych. Ich głosy docierały do mojej świadomości jakby z
innego wymiaru.
— Dłużej nie wytrzymam! Leci z kranu i leci — skarżyła się płaczliwie
„tarczycowa" w koszuli w niebieskie kwiatki. — Doktor nie kazał wstawać. Mam
zawroty głowy. Mogę upaść... — Omiatała wystraszo-
nym wzrokiem twarze chorych, jakby szukała w nich przyzwolenia na
siusianie w łóżko. —Nikt nie przychodzi na dzwonek... — skamlała, dotykając
palcami to głowy, to szyi.
— Kto za te marne grosze będzie śmierdzące baseny wynosił? Każdy dziś chce
dużo zarobić, a mało pracować — dotarł spod okna chrypliwy głos.
Za oknami pociemniało. Uderzyło wiatrem w szyby. Śnieg wzmógł się,
wyogromniał. Przypominał rój białych motyli przeganiany podmuchami
porywistego wiatru. Nisko nad dachami kłębiły się brzuchate, granatowe
chmury. Wpatrywałam się w nie do bólu, do nabiegających łez, do zatracenia
siebie w wirujących koliście płatkach. Szukałam gorączkowo czegoś, co
umknęło mojej pamięci, kojarzyło się z zimą i z szansą na zwykłe ludzkie
szczęście. Bliskie jak na wyciągnięcie ręki, a wciąż dalekie i nieosiągalne niczym
galaktyki na zimowym niebie, oglądane tamtej zimy z Mikołajem.
I wtedy nieoczekiwanie przyfrunęły do mnie umarłe motyle ze starego Młyna.
Zobaczyłam Mikołaja wymachującego ścierką nad głową i siebie w tamtym
czasie, gdy powtarzałam w myśli bez sensu i nie na temat o tych umierających
motylach, myjąc ubrudzone węglem dłonie. I tak weszłam w tamten obraz
przybliżony zamieciąza szpitalnym oknem. Zapragnęłam w nim pozostać,
zatrzymać siebie w jego kadrze, w samym środeczku pojawiających się zwidów i
rzeczy, byle uciec, odgrodzić się od rzeczywistości realnego świata. Od brudnych
basenów, nieszczęśliwych starości, chorób i siebie samej tkwiącej bezwolnie w
łóżku z drenem w boku.
Łazienka o trzech oknach, wykładana różowymi kafelkami i miodowej barwy
drewnem. Lustra w owalnych, czarnych ramach i te prostokątne w miedzianych
pliskach, zasnute mgiełką czasu, odbijały moją zaróżowioną chłodem twarz.
Ktoś zawiesił na jednym z nich sznur szaroniebieskich korali. Na wierzchu
szafek tworzących długi, wąski stół połyskiwały w szklanych puzderkach klipsy
z imitacji złota i perełek. Kryształowe spinki do mankietów, muszelki, drobiazgi
nieużyteczne do niczego.
Wycierałam ręce szorstkim ręcznikiem, przypatrując się motylom.
Przycupnięte w okiennych szparach, ze złożonymi skrzydłami brunatnej barwy,
na kaflowym piecu zimnym i wrogim, na białych ścianach, przypominały zeschłe
listki.
„Jestem tu, gdzie umierają motyle..." — powtarzałam w myśli ze ściśniętym
sercem, przepełniona dojmującym smutkiem, chociaż czekała mnie pierwsza noc
z Mikołajem. Wprawdzie nie poślubna. Z tym posta-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin