Jerzy
Waldorff
Dolina szarej rzeki
Żaby na placu Wareckim
Pierwsza jesień po drugiej wojnie. Któregoś z wczesnych dni sierpnia byłem na placu Wareckim. Jeśli fakt ów akcentuję specjalnie, to dlatego że w dzisiejszej Warszawie przyjście na plac Warecki nie jest rzeczą ani łatwą, ani potrzebną. Dobrnąć z Saskiej Kępy do jego ruin i wrócić to całe półdniowe przedsięwzięcie, zanim się dojdzie do Wisły, przejdzie przez most pontonowy i wykluczy ulicami Powiśla do Tamki i w górę, do Kopernika i dalej, asfaltową jezdnią, między łagodnymi, obrośniętymi zielenią pagórkami, które były ulicą Świętokrzyską.
Plac Warecki nie żyje. O kilkaset metrów od niego, na Nowym Swiecie czy na zwaliskach Marszałkowskiej, jeszcze się ludzie kręcą, mają jakieś swoje sprawy, każące im chodzić tamtędy, a poniektórzy z nich w nie dopalonych oficynach domów, nie dobombar- dowanych fragmentach budowli posiadają nawet ko- mysze i w nich się gnieżdżą. Ale tutaj nie ma nikogo. Jest taka cisza, że słychać świergot wróbli sprzed Zachęty, odbijający się piskliwym echem wśród ruin, i tylko gdy wiatr zawieje, cisza poczyna klekotać i dzwonić zwisającymi płatami blachy, żyłami wyprutych ze ścian rynien i obsypującym się gruzem.
Jest bardzo piękne popołudnie. Niebo od wielu dni po raz pierwszy czyste, słońce grzeje. Tak samo ładny dzień był tutaj rok temu, gdy miasto rozpoczynało swoje ciężkie, oporne konanie. Kiedy umiera człowiek, rocznica jego śmierci przywodzi na myśl jego jedno cierpienie, a potem skon. Żal po nim kilku czy kilkunastu osób, zamknięcie się małego kręgu spraw oplatających jedno istnienie. Gdy ginie miasto, rocznica jego zgonu nasuwa na oczy obraz morza cierpień. Dziesiątki tysięcy trupów ludzi i trupie domy, ulice konające w gorączce płomieni. Agonię, w której - jak czerwone ciałka krwi w organizmie człowieka — giną książki, rękopisy, obrazy, rzeźby, dobytek sztuki i nauki: krew narodu. Jeżeli umiera człowiek, łoże jego otacza najbliższa rodzina, a gdy wydaje ostatnie tchnienie, jego jęk odbija się o strop pokoju. Kiedy rok temu konała Warszawa, nikt nie mógł przebić pancerza jej strasznej samotności, zaś ostatni jęk miasta odbił się
o głuche niebo.
Rok temu purpurowozłoty blask zachodzącego słońca nad Warszawą migotał był jeszcze w ramionach krzyża na wieży kościoła Panny Marii na Nowym Mieście, a stamtąd, jak przerzucany wielokrotnie zwierciadłem, oblewał złotem i purpurą krzyż kościoła przy Królikarni i krzyż w dłoni króla Zygmunta przed Zamkiem, i krzyże na Świętym Aleksandrze, i na drugiej Pannie Marii na Lesznie, i na wieżach Powiśla, Woli, Pragi. Dziś kościołów nie ma, a krzyże osunęły się na groby. Rok temu ktoś idący zaułkami Starego Miasta, jeśli dokuczył mu zbytnio upał ostatnich dni lipcowych, mógł był schronić się w mroczne sienie, sklepione łukowato, których wnętrza zalatywały miłym, z lekka przytęchłym, mającym w sobie coś z beczek po winie i z więdnących liści zapachem. Wychyliwszy się spod portalu, mógł ów zmęczony przechodzień dojrzeć
na błękitnym tle nieba stada gołębi, wirujących jak białe iskry nad kominami. Dziś łuki sklepień rozpadły się, a i gołębie zostały wymordowane.
Siedzę na bloku betonowym, rzuconym skądś jakimś wybuchem na miejsce, gdzie dawniej był skwer przed pocztą, i wypoczywam. Nie bardzo wiem, dlaczego tu przyszedłem, jak też i nie rozumiem, dlaczego zostałem w Warszawie, zamiast przenieść się do innego, jeszcze istniejącego miasta.
Trudno mi się z nią rozstać i czasami wydaje mi się, że gdybym osiadł gdzieś indziej, wśród życia, postąpiłbym tak jak ktoś, kto prosto z pogrzebu bardzo drogiej osoby szedłby do restauracji z muzyką. Śmierć Warszawy nie jest sprawą jednego miasta, lecz całego świata, który uważaliśmy za dobry i wspaniały, a który skończył się bez sensu, w sposób okrywający wiek nasz hańbą. Trzeba właśnie tu, na gruzach, przemyśleć ową sprawę do końca, aby wtedy dopiero postanowić, jak zacząć nowe, zupełnie inne życie. Tak mi się zdaje, choć nie wiem, czy mam rację.
Na wprost siebie widzę gmach towarzystwa ubezpieczeń, Prudential, a właściwie tylko jego żelazobeto- nowy szkielet, który oparł się koncentrycznemu natarciu pocisków. Jest lekko przechylony w prawo, poryty skośnymi torami bomb, sczerniały jak osmalony kikut trupi, wysterkający z ziemi ku niebu. Nad jego lewym portalem fragment wypukłorzeźby: nagi kowal, ręka z młotem wzniesiona ponad głowę, kujący sierp. Kowal jest parokrotnie zabity. Został trafiony odłamkami w udo, w okolicę nerek, w piersi i tył głowy. Na rogu gmachu widnieje świeży napis: „Apteka, ul. Sienkiewicza 4”. Dla kogo?!... Chyba dla tego kowala, żeby
— skoro już musi dalej kuć swój sierp - opatrzył przynajmniej rany.
Po drugiej stronie, u wylotu Szpitalnej, stoją ogromne, czarne maszyny, sprowadzone tu snadź w jakichś celach odbudowy. Nikt jednak przy nich nie pracuje. Stoją nieruchome i ciche, wtopione w martwotę miejsca. Robią wrażenie, jak gdyby przydygowały się tu pełne praktycznych zamierzeń, lecz u progów placu nie zdołały oprzeć się dookolnemu naporowi śmierci i zapadły w letargiczne uśpienie.
Na kolanach trzymam plik świeżych gazet. Nie sięgam po nie, będę miał czas przejrzeć je w domu. Wiem zresztą, o czym wszystkie donoszą. Wynaleziono bombę atomową i wraz z tym wynalazkiem rozpoczęła się nowa era ludzkości. Historia musi ulec podziałowi na całkiem nowe okresy. Tylko dwa. Od prapocząt- ków ludzkości do odkrycia bomby i od tego dnia w przyszłość, jaka nas czeka.
Wszystkie dotychczasowe wynalazki były odkrywaniem sił postawionych nam przez naturę do dyspozycji od dawna. Zużytkowując te siły, nie wkraczaliśmy w boskie kompetencje, istota świata nie zmieniała się, choć zmieniało się jego oblicze. Rozbicie jądra atomowego i tym samym zupełne niszczenie materii jest pierwszym uderzeniem człowieka w podstawę konstrukcji wszechświata.
Zniszczenie placu Wareckiego uczyniło go dwa razy większym, niż był przedtem. Ściany poczty, lombardu, domów od strony Wareckiej i Mazowieckiej cofnęły się, a wrażenie obszaru potęguje brak na nim drzew, które zostały wykarczowane przez pociski.
Mówiąc o placu, świadomie mówię: plac Warecki, a nie - plac Napoleona. Dziś, kiedy został tylko ruiną i wspomnieniem, krótki okres jego napoleońskiej nazwy osuwa się w niepamięć wobec wagi tamtego, kiedy zwał się Wareckim. Placem Wareckim, a nie Napoleona, chodziła Konopnicka na jour fixe’y do pani
Hortensji Lewental, gdzie Sienkiewicz grał w wista, Deotyma improwizowała, a młodzież literacka nudziła się śmiertelnie. Chyłkiem pod ścianami Wareckiego placu przemykał jak najrzadziej Prus, udręczony jego wielkością w okresie, gdy chorował na agorafobię - chorobę przestrzeni. Od Szpitalnej poprzez plac Warecki do Świętokrzyskiej jeździła powozem Izabela Łęcka, skoro — poczyniwszy zakupy u Wedla — chciała załatwić jeszcze kilka praktycznych sprawunków w sklepie Wokulskiego, na Krakowskim Przedmieściu; i placem Wareckim podążał z miasta do swego mieszkania w Pałacu Błękitnym Żeromski.
Ulice i place zasługują sobie latami na nazwy, które noszą. Pozbawianie ich tych dawnych nazw na cześć jakichś nowszych wielkich ludzi czy wydarzeń jest objawem lenistwa i chęci wykręcenia się sianem z obowiązków wdzięczności. Nie sztuką jest nazwać fragment miasta imieniem męża, który z epoką powstania tego fragmentu i jego historią niewiele miał wspólnego. Sztuką i rzetelnym dowodem uznania byłoby wybudowanie na cześć bohatera nowej ulicy, która by swym stylem odpowiadała stylowi ukształtowanych przez niego czasów.
Wynalazek bomby atomowej stawia przed ludzkością perspektywy rozwoju i osiągnięć, wobec których majaczeniem ciasnej wyobraźni zdają się fantazje Wellsów i Huxleyów, nie mówiąc o dziecinadach Jule- sa Verne’a. Energia uzyskana przez rozbicie atomów z jednego kilograma węgla starczy do utrzymania w ruchu przez rok elektrowni warszawskiej. Jeśli zechcemy przeznaczyć na rzecz stolicy dwa kilogramy węgla rocznie, będziemy mogli zainstalować pod jej ulicami elektryczne grzejniki i obsadzić skwery palmami. Regulacja opadów atmosferycznych, chmurnego czy słonecznego nieba, stanie się jedną z prostszych
funkcji meteorologicznych. Znikną raz na zawsze afisze letnich imprez na powietrzu, opatrzone wzmianką: „W razie niepogody przedstawienie odbędzie się...” Energia zawarta w niewielkiej bryle uranu wystarczy na przelot aerobusem na którąkolwiek z sąsiadujących z nami planet.
Zielsko, które obrasta ruiny placu Wareckiego od strony Mazowieckiej, zdążyło się na nich przez sześć lat zagospodarować. Rośnie bujnie zielonymi kitami, wykorzystując mądrze zwaliskowe załomy, aby służyły mu za osłonę przed wiatrem. Świeże popowstaniowe gruzy porastają zielenią bardzo wątłą, która nie zdołała sobie jeszcze utorować korzeniami dróg do odpowiednio pożywnych usypisk i złóż popiołów.
Spoza osmalonych ścian wychylają głowy drzewa z ogrodu kawiarni U Aktorek, łączącego się z ogrodem Batavii w zielone wnętrze bloku ongiś domów, zamkniętego Świętokrzyską, Szkolną, Kredytową i Mazowiecką. Wygląd ogrodów mało się na oko zmienił. Drzewa pokryły rany liśćmi, a trawniki są nawet bardziej soczyste, niźli były przed rokiem, i tylko równa ich dawniej powierzchnia sfałdowała się szeregami nagrobków.
W najlepszych czasach kawiarnie te nie miały tylu żywych klientów, ilu teraz mają umarłych. Groby przypominają nawet stoliki kawiarniane. Są towarzyskie, mieszczące po kilkanaście osób, i pojedyncze, stroniące od tamtych, jak miejsca starszych panów, którzy przychodzą do kawiarń nie po to, żeby opowiadać głupstwa, lecz aby w spokoju, na uboczu móc przejrzeć gazety przy filiżance kawy. Jedne krzyże nagrobne posiadają do dziś wyraźne napisy, inne — częściowo zatarte, a jeszcze inne - całkiem zmyte przez deszcz.
Któryś z napisów opiewa anonimowy zgon kogoś, czyjego nazwiska nie można już odczytać, a kto
zginął tragiczną śmiercią pierwszego dnia Powstania, przeżywszy lat dwadzieścia siedem. Może to był jakiś młody mężczyzna, co wpadł do kawiarni, aby z bijącym sercem oczekiwać spotkania z kobietą, w której się kochał? Zamiast kobiety nadeszła śmierć i mężczyzna wprost od swego stolika przesiadł się do niej, do grobu.
Wynalazek nie jest sam w sobie rzeczą ważną ani decydującą o losach cywilizacji. Ważne jest psychiczne nastawienie do niego ludzkości i zmaterializowane w nim później: wola i pragnienie ludzkie. Odkrycie prochu nie stanowiło konkretnie o niczym i mogło posłużyć do rozlicznych celów. Nabrało znaczenia dopiero wówczas, gdy wola i pragnienie ludzi zmaterializowały się w nim pod postacią karabinu. Wynalazek samolotu pobudził humanistów do tyle wspaniałych, co nierozsądnych marzeń. Miał służyć celom szybkiej komunikacji, gdyby jednak obliczyć, ilu przewiózł ludzi, a ilu przywiózł zagładę, bilans na rzecz śmierci byłby imponujący. Trudno, abyśmy po takich doświadczeniach mieli dziś zaufanie do nowej bomby — dobrodziejki ludzkości.
Ruiny od strony Świętokrzyskiej, pochodzące z trzydziestego dziewiątego roku, są spatynowane czasem i mają już pewną ruinną monumentalność. Straciły ślady związku z człowiekiem. Surowe, zimne, w nieuchwytny sposób odległe od współczesności, przypominałyby do złudzenia fragmenty ruin z zaplecza Forum Romanum, gdyby nie to, że na samym rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej widnieje wśród nich żelazna klatka dźwigu. Jest dobrze zachowana i jeśli u swego podnóża ma równie dobrze zakonserwowaną windę, mógłby ktoś siąść do jej pudła, aby unieść się w górę. Nie byłaby to bezpieczna jazda. Wobec braku pięter winda nie zatrzymałaby się i — przeskoczywszy wylot
| H *| 11« 9%*+* * *-« h
t * * *m l
I
jBfljftHHIB*
BfMMwi' f
Bi •%* ŚJi S» l M Wi WLA wj ■ ij | A»
p| V vI
ii 1 I I I
swej klatki - unosiłaby się dalej jak balon, żeby stanąć aż na parterze nieba.
Zwalisko gmachu poczty swymi ostrymi, poskręcanymi konwulsyjnie kształtami odzwierciedla niedawne pasje walki. Brama poczty wybuchem armatniego pocisku została zaokrąglona, tak jak żeby jakiś zdziwaczały architekt kazał ją taką zrobić, sądząc, że łatwiej będzie, jeśli ludzie będą wchodzili do środka gmachu przez koło. Niestety, do środka wejść nie można: wypełnia je żelazny szkielet szklanego ongiś stropu. Zawalił się i zwinął w kłąb sztab, listew i prętów, przypominający kłębowisko wężów, które tak się ze sobą posczepiały, że już nie mogą rozpełznąć się na boki.
Na wprost poczty domy są też wypalone i poob- łupywane z tynku. Fronton jednego z nich, na wysokości drugiego piętra, zdobią dwa lwy kamienne. Ten z prawej strony jest wpatrzony ze zgrozą w pocztowy budynek. Czoło zmarszczone i paszcza otwarta ludzkim wyrazem zdumienia, jak gdyby właśnie krzyknął do towarzysza: „Widzisz, co oni zrobili?!” Ale tamten nie odpowiada. Ma urwaną głowę.
Spokój placu mącą niekiedy szmery i postukiwania dochodzące z piwnic domów, jak gdyby myszkowały po nich stada szczurów. To szabrownicy, którzy wciskają się w podziemia coraz innymi szczelinami, raczej z nawyku, skoro wszystko przecie już dawno stamtąd wynieśli. Lata upłyną, ludzie poczną zapominać o wojnie, a oni nadal będą węszyli po piwnicach, zaślepieni swą namiętnością, ciągle w nadziei wygrania na szabrowniczej loterii wielkiego losu — ukrytego w murach złota i klejnotów.
Dzisiejsi posiadacze tajemnicy wynalazku bomby atomowej pocieszają nas, że zostanie ona tajemnicą, znaną tylko grupie uczonych o szlachetnie gołębich sercach. Nie wydaje się, abyśmy powinni się łudzić!
Wynalazek ten nie doszedł do skutku drogą objawienia, lecz drogą obliczeń i eksperymentów dostępnych ludzkiemu umysłowi. Możemy być pewni, że w niedługim czasie będzie znany uczonym wszystkich tych państw, które pozwolą sobie na opłacenie doświadczeń i wzniesienie potrzebnych laboratoriów.
Przyszła wojna, jeśli wybuchnie, toczyć się nie musi zresztą między państwami. Po niejakim udoskonaleniu i uproszczeniu konstrukcji bomb i torpedowych wyrzutni będzie mógł wypowiedzieć ją ludzkości każdy finansista dość bogaty, żeby w ukrytym przed okiem ludzkim miejscu na ziemi wybudować fabrykę bomb i przyrządy do ich miotania. Nie znany ani z nazwiska, ani z adresu, będzie wysyłał w przestrzeń śmiercionośne pociski, tępiąc jedne narody po drugich.
Jeżeli będzie neurastenikiem i — powiedzmy - zakocha się bez wzajemności, to w przystępie depresji, zamiast rozmieniać swą akcję na drobne bomby, od razu wysadzi kulę ziemską w powietrze. Siły atomowej starczy na to z pewnością, zostaje tylko pytanie, czy wystarczy ludzkiego szaleństwa.
Nad Warszawą poczyna się zmierzchać. Kowal znad bramy Prudentialu i dwa lwy naprzeciwko poczty ukryte są już w cieniu. Promienie opadającego słońca barwią tylko gruzy od Świętokrzyskiej i Szpitalnej łagodnym, ciepłym kolorem zupy pomidorowej z dobrych czasów, gdy była zaprawiana śmietaną, a pod jej tłustą powierzchnią czekała na łyżkę biała niespodzianka ryżu.
Opodal mnie, po drugiej stronie przecinającej plac w poprzek jezdni asfaltowej, rozdziawia się piętrowej głębokości lej, wypełniony do połowy wodą. Tuż nad jej powierzchnią, okrytą zielonym kożuchem rozkładu, widać na zboczu leja wejście do przeciwlotniczego schronu. Częściowo jest zasypane, ściany ma poszczer-
- 13 -
hmhmmhh k li . M / ML ł i
bionc i wygląda bardzo romantycznie, jak wchód do podziemnych ganków, co snują się w legendach pod miasteczkami, tworząc sekretne przejścia z ruin zamku do domu astrologa, którego odwiedzał książę.
Woda w leju zaczyna u krawędzi falować malutkimi kółkami, poruszana od głębi. Coraz bardziej śmiertelna cisza placu, nie mącona już nawet wróblim świergotem, zaczyna pulsować rytmicznym pojękiwaniem, cichym i trudnym do umiejscowienia. Wydaje się, że to jęczą i łkają dookoła cegły pogruchotanych murów.
Na placu Wareckim, najruchliwszym ongiś placu półtoramilionowego miasta, zaczynają kumkać żaby.
Ruda Hiela
r
hociaż tymczasem minęło tyle lat, że aż strach bierze liczyć je wszystkie razem; choć więc oglądam ją niemal u samego dna wspomnień, widzę bardzo wyraźnie, jak Hiela siedzi na krześle z tego boku podwórza, do którego z góry o południu docierało najwięcej światła, a przy ładnej pogodzie - od wiosny aż po jesień — bywało, że i snop żółtych promieni słońca, nieco przybladłych, zanim przebiły się sponad dachu w zamkniętą oficynami kamieniczną głąb mroczniejącą tak, jak gdyby co piętro — od ściany do ściany - rozpięty był nad nią szary welon. To podwórko, choć już nie ma śladu po nim, i teraz, gdy je wspominam, stoi na tym miejscu pawilon z produktami chemii na sprzedaż, owo dawne podwórko nie istniejącej Warszawy pamiętam wieloma naraz zmysłami: jego mrok, lekko zatęchłe zimno idące z otworów piwnicznych, wymieszane zapachy z wielu okien kuchennych, a także odmienną o różnych porach dnia mieszaninę odgłosów, jak gdyby codziennie powtarzającą ten sam repertuar orkiestrę.
Najpierw był chrobot miotły o ceramiczne kafle, jakimi wyłożono podwórko tej zamożnej śródmiejskiej kamienicy. Później trzepanie dywanów i wołania hand-
- rj -
k i r |Hh i * ■ r&i
larzy wędrownych, co proponowali różne potrzebne mieszkańcom usługi. Potem skrzekliwe dźwięki katarynki ożywiającej muzykalną wrażliwość kucharek, więc zaczynały śpiewać „ach, czemuż za Niemen?...” lub o kalinie „z liściem szerokim” tak długo, dopóki obiad nie był gotów i nie oddalały się w głąb mieszkań, żeby go podać państwu. Wtedy podwórze miało chwilę wytchnienia i odpoczywało w chłodzie coraz to mniej smrodliwym, w miarę jak kuchenne zapachy powietrze wiejące z ulicy przez bramę unosiło do góry, nad dachy. Było już niemal miło i prawie cicho, gdy po południu spoza ścian zaczynały dobiegać przytłumione gamy z wielu pianin, na których kamieniczna młodzież, zwłaszcza panny, uczyła się w wielkiej męce sztuki rzucania czarów za pomocą muzyki.
Hiela siadywała na krześle, żeby czytać. Oczywiste, że zajmowała się także różnymi innymi czynnościami, pomagając ojcu, który był stróżem kamienicy dla mnie od zawsze, odkąd zacząłem pamiętać samo życie, i do dziś nie umiałbym sobie wyobrazić tego Stanisława inaczej niż w długich butach, granatowej maciejówce, a w rękach z miotłą i szuflą-nie-szuflą, jakąś taką pakowną, opatrzoną w pałąk śmietnicą, na którą dawni Stróże zbierali nieczystości.
On zatem, co mógłbym podejrzewać, już się urodził w długich butach i z szuflą, podobnie jak Hiela z książką w ręku. Pamięć bowiem ludzka musi dokonywać selekcji w obrazach z dawnych lat, tym grun- towniejszej, im przeszłość staje się bardziej odległa, gdyż w przeciwnym razie pojemniki ze wspomnieniami popękałyby w nas, rozsadzone jak ściany muzeum, w którym oszalały dyrektor chciałby zmieścić wszystkie rzeźby i malatury bieżącego stulecia, jakie powstały w jego kraju ojczystym. Dlatego nie przypominam sobie, a może i nie wiedziałem o tym, jak się nazywali
stróż z córką, choć on - podobny do psa wiernego - szedł u nóg mojej rodziny przez kilka dziesiątków lat, póki wraz z kamienicą nie przestał istnieć w czasie drugiej wojny światowej, zaś ona mi się dopiero odnalazła gdzie indziej, niespodziewanie i zdumiewająco.
Tymczasem o nim mówiło się w kamienicy po prostu „nasz Stanisław”, zaś o niej „Hiela”, bo tak ją wołano tam w dole, na podwórzu: „Hiela, masz lecieć po kartofle!”, „Hiela, zaniesiesz list do pani baronowej!”,
„Hiela, rzuć to świństwo!” — a wtedy Hiela zamykała książkę i ociężale, niechętnie podnosiła się z krzesła.
Cała dawna Warszawa, jeśliby ją ktoś oglądał z wysoka, przywodziłaby na myśl opróżniony z miodu plaster pszczeli, którego głębokie, szare komórki to były takie właśnie ciasno obudowane podwórza, od jednego brzegu miasta po drugi. Brzydactwo nadzwyczajne i staromodne, przecie o ileż w swoim rozwoju prawdziwsze, a ludziom milsze od labiryntu posępnych koszar, jakie na gruzach tamtej Warszawy zbudowano po drugiej wojnie, w imię postępu, ku strasznej udręce mieszkańców stolicy takim sposobem zmartwychwstałej. Albo... może tylko mnie się tak zdaje i w ...
noczbrodni