Pikul Walentin - TRZY SPOTKANIA Z OKINI-SAN - KIK.rtf

(2330 KB) Pobierz

WALENTIN               PIKUL

TRZY

SPOTKANIA

Z OKINI-SAN

 

 

My nie pytamy się wzajemnie:

Czy pójdziesz ze mną, czy beze mnie, Kim jesteś i czy wierzysz we mnie,

Że aż po grób — nie przysięgamy... Kochamy się.

Po prostu się kochamy.

Yosano Akiko

 

Zdarzyło się to niedawno — zaledwie sto lat temu.

Silny wiatr krążył nad zamarłymi przystaniami...

Władywostok, niewielka marynarska osada, budował się niechlujnie i bez planu, a każdy gwóźdź i każda cegła konieczna do stworzenia miasta odbywały przedtem morską podróż dookoła świata. Flota łączyła kresy z krajem szerokim lukiem oceanów, statki dwukrotnie przecinały równik. Załogi przygotowane do przebycia wielu stref klimatycznych zaopatrywały się w kożuchy na mróz i w korkowe hełmy dla ochrony przed słońcem tropików. Europa żegnała marynarzy w tawernach Kadyksu kielichami ciepłego amon- tillado, tańcami Hiszpanek i dźwiękiem gitar.

Oderwanie od metropolii było niezwykle uciążliwe. Miasto nie miało jeszcze łączności z Rosją centralną, w mrokach głębin morskich przeciągnięto od Władywostoku zaledwie dwa kable telegraficzne — do Szanghaju i Nagasaki. Wschodnia fasada wielkiego imperium miała kuszącą przyszłość, ale wykoń­czenie jej nie było łatwe. Panowała tu straszna drożyzna. Książeczka, która w Moskwie kosztowała pół rubla, trafiała do Władywostoku z ceną już pięciu rubli. Tygrysy wpadały jeszcze z tajgi do miasta, wyżerały z bud stróżujące psy, po nocach rzucały się na wartowników przy magazynach, do kości objadały tragarzy-kulisów. Żebracy powiadają: „Co Bóg da”; we Władywo­stoku mówiło się: „Co flota da”. Flota dawała wszystko — nawet pogrzebacze i drzwiczki do pieców, łopaty i koła do furmanek; marynarze pobielali babom rondle, bosmani, klnąc na czym świat stoi, lutowali dziurawe samowary. Tu, na krańcu Rosji, nieprzytulnie było ludziom i niewygodnie statkom.

Flotylla Syberyjska (owa zdziczała i wyzuta z praw matka przyszłej Floty Pacyfiku) miała podówczas w Japonii stałe „stacje”, gdzie okręty zimowały jak w raju i były remontowane jak u siebie w domu. Daleki Wschód wabił marynarzy nie tylko pierwotną romantyką: płacono tu wyższy żołd, rodziły

się nadzieje na szybką karierę. Co prawda brakowało kobiet i panna, na którą W Syzraniu nikt by nawet nie spojrzał, tu, we Władywostoku, zaczynała kaprysić, świetnie się orientując w liczbie galonów na rękawach marynarzy, w liczbie gwiazdek na oficerskich epoletach.

Statki jeden za drugim płynęły i płynęły po oceanach!

A wielka wytrwałość pasatów skracała im drogę.

Czas zajrzeć do kalendarza: była wiosna 1880 roku...

W tym czasie Wladywostok uzyskał już własny herb: usuryjskicgo tygrysa dzierżącego w łapach dwie złote kotwice.

Unoszony radosnym podmuchem wiosennych pasatów motorowo-żaglowy kliper „Najezdnik” przeciął na ukos Atlantyk, płynąc ku ujściu La Platy, skąd potężny prąd oceaniczny pociągnął go dalej —do Przylądka Dobrej Nadziei. W przerwach podczas nieuniknionej ciszy oficerowie dopili państwową maderę, załoga wykończyła ostatnią beczkę peklowanego mięsa. W zapasie pozostał tłusty, pełen werwy prosiak i dwie łagodne gazele, kupione od Portugalczyków na Wyspach Zielonego Przylądka.

Załoga nie zgodziła się na wrzucenie ich do kotła.

              Ależ, wasza wielmożność — przekonywali marynarze — przecież one się z nami bawią jak małe dzieci, a my je mamy żreć?

              No to będziecie się " musieli zadowolić samą soczewicą. Bez mięsa — zagroził dowódca — aż do samego Gipetown...

Oficerowie dojadali suche mięsna ;onserwy, które miczman Lonia Euler (potomek wielkiego matematyka) r zwał „relikwiami brygadiera zmarłego śmiercią bohaterską na hemoroidy . Rosyjski Lonsul w Capetown okazał się strasznym ciamajdą: pocztę pa „Dżygita’: irzekazał na „Wsadnika”, a pocztę dla „Wsadnika” wręczył załodze ,,Na : nika”. Starszy oficer klipra Piotr Iwanowicz Czajkowski flegmatycznie ząsał tę sprawę przy kolacji w mesie:

              Przecież nie będziemy bić tego gin .na! Widać konsul nigdy nie uchwyci różnicy między jeźdżcem, dżygiterti a ujeżdżaczem... Panowie — przypomniał — proszę unikać zaułków, w których „uprawia się najstarszą profesję świata”. Obejdziecie się i bez tego! Lepiej zwiedzimy obserwatorium kapsztadzkie, gdzie znajduje się olbrzymi teleskop. Obserwacja południowych konstelacji sprawi wam większą przyjemność niż taniec brzucha w wykonaniu miejscowej diablicy. Marynarska młódź powinna czas rejsu wykorzystać dla zdobycia praktyki.

To mówiąc Czajkowski (formalista!) popatrzył znacząco na miczmana

Kokowcewa, któremu dopiero niedawno pozwolono pełnić na okręcie nocną wachtę. Młodziutki miczman oczywiście nie mógł się powstrzymać od pytania, czy to prawda, że w Japonii można mieć tymczasową żonę nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za następstwa tego dziwnego konkubinatu.

              Wszyscy tak robią... Ale nie powiedziałem jeszcze najważniejszego — ciągnął starszy oficer przeczesując palcami brodę. — Konsul przekazał roz­kaz spod „szpica”, żeby nie polegać na samych wiatrach, ale by pomagać żaglom motorem. Po kryzysie wschodnim w sprawie Pamiru, z którego nam, Rosjanom, nic nie przyszło, nastąpił kryzys dalekowschodni, i tu zapachniało opium. Londyn przekonał jednak pekińskich mędrców, żeby zgromadzili swe armie pod Kuldżą w celu ęapaści na Rosję! Dlatego musimy się pospieszyć do Nagasaki, gdzie „wujaszek Stiepan” zbiera eskadrę dwudziestu dwóch okrętów wojennych...

Czasy były niespokojne: Anglia, ów zręczny manipulator międzynarodo­wych intryg, nawarstwiała jeden kryzys na drugi, trzymając świat w ciągłym napięciu; „wiktorianie” otaczali Rosję swymi bazami, składami węgla i gar­nizonami, umyślnie wikłali politykę i tak już zawikłaną przez dyplomatów. Rosjanie lada dzień oczekiwali wojny.

fijficer minowy, lejtnant Atryganiew, przy swych trzydziestu pięciu latach wydawał się miczmanom starcem. Będąc w głębi duszy kolekcjonerem, dokładnie sumował krętactwa podstępnego Albianu, z lubością obserwował obyczaje kobiet całego świata i był niezłym znawcą japońskiej porcelany... Teraz powiedział:

              Panowie! Czy sytuacja naszej rosyjskiej floty nie wydaje się wam tra­giczna? Przecież pętamy się po globusie ¿“wyciągniętą ręką jak żebracy. Angli­cy na razie handlują węglem i bananaó--,ale pomyślcie, że nadejdzie dzień, kiedy powiedzą otwarcie: stopping!... Ciekawe, co wtedy ze sobą zrobimy?

Capetown' pełne było brytyjskich żołnierzy w czerwonych mundurach, spekulantów i aferzystów, szulerów ncooiet lekkiego prowadzenia: jedni przy­jechali, by zdławić armatami pc'tstAiie Zulusów, inni — by się wzbogacić na „diamentowej gorączce”, któ«*i>gamęła już gniewną Afrykę; wewnątrz czarnego lądu imperializm wił ¿P'.gSwe gniazdo, w którym znalazł przytulisko Cecil Rhodes, późniejszy założyciel Rodezji... Załoga,,Najezdnika” skromnie i trzeźwo witała tu Wielkanoc — puddingami zamiast wielkanocnych bab i nieudolnie pomalowanymi strusimi jajami; było niewesoło! Potem, gdy załoga uszczelniła rozeschnięte w tropikach pokłady i naprawiła osłabiony w sztormach takielunek, kliperna złamanie karku pomknął na Ocean Indyjski; na. szerokościach południowych Antarktyda dmuchnęła takimi zamieciami, że każdy mimo woli przypominał sobie rosyjską zimę. I dziwnie było po

zawróceniu ku północy poczuć wzrastające ciepło. Niebawem zaś majtkowie zaczęli łazić po pokładach boso, jak w rodzinnej wsi. Z otwartych łuków mesy dobiegało brzdąkanie fortepianu; Lonieczka Euler grał, a młodzi oficerowie smętnie nucili do wtóru:

Tam w zaułku podmiejskim przy stacji,

Gdzie słowiki zanoszą się szlochem,

Pensjonarka wśród białych akacji Powiedziała mi cicho, że kocha.

O              niewierna! Gdzie drogie twe ręce,

Gdzie twe usta i kibić tak bliska?

Widzę postać twą w białej sukience,

Wciąż wspominam, a serce się ściska...

Euler z głośnym stukiem zatrzasnął wieko fortepianu:

              Najsmutniejsze, że właśnie tak było naprawd { Cicha podmiejska stacyjka za Ługą, białe akacje i... Tak łatwo nam przychodzi nanosić kursy na mapę, a tak trudno zrozumieć, że cała przeszłość została daleko za nami.

Atryganiew ukrywając uśmiech zapalał cygaro:

              Wowoczka, czekamy teraz na twoje zwierzenia.

Kokowcew wstydził się mówić o swoich uczuciach. Powiedział, że ojciec jego Oleńki pracuje w Ministerstwie Finansów. Jest już radcą stanu.

              Cóż jeszcze? — zamyślił się. — Chyba te trzysta dziesięcin na Połtawszczyżnie. Moja Oleńka jest bardzo piękna, panowie... bardzo!

              Wyobrażam sobie — zachichotał Atryganiew. — Jakżeby mogła być brzydka, skoro od stóp do głów jest oblepiona tłustym połtawskim czar- noziemem.

              O, przepraszam, to już gafa! •— obraził się Kokowcew.

Do „gaf’ marynarka zaliczała wszystkie niezręczne dowcipy, płaskie żarty czy nietakty. Atryganiew powiedział:

              Od czasu, jak ostatni raz mignęła nam latarnia morska Kadyksu, „wujaszek Stiepan” w Nagasaki z niecierpliwością nas wygląda, a w Pitrze zaczynają po trochu zapominać. Ale mimo wszystko nie zrozumiałem —miałeś w życiu akację i podmiejską stacyjkę jak Lonieczka Euler?

              Akacje już wtedy opadły, ale kwitły jaśminy.

              Wowoczka, miałeś szczęście — odrzekł Atryganiew i zawołał do bufetu,

żeby „czyściochy” podały mu herbatę...

Oficerowie marynarki tworzyli zamknięty klan, odgradzając się od niewta­jemniczonych mnóstwem staromodnych tradycji; pomiędzy flotą a szczurami

lądowymi wznosiła się bariera zrozumiałej dla niewielu morskiej terminologii,

którą oficefówie komplikowali jeszcze żargonem dotyczącym szczegółów życia codziennego; „Kronsztad” była to w ich języku słabiutka herbata z cukrem, „adwokat” — mocna herbata z cytryną, „czyścioch” — ordynans, „śliwki suszone” —węgiel, petersburska Admiralicja — „szpic”, ziemia i oceany — „globus”, „chomik” — oficer unikający kobiet. Wreszcie admirał Lesowski zwany był po prostu „wujaszkiem Stiepanem”.

Trudno się było w tym połapać, ale dla chcącego...

Szli Cieśniną Sundajską, zostawiwszy na trawersie wulkan Krakatau (czter­dzieści tysięcy mieszkańców holenderskiej Batawii, przyzwyczajonych do jego wstrząsów, nie wiedziało jeszcze, że pozostały im zaledwie dwa lata życia;. „Wsadnik” i „Dżygit” przeszły na Daleki Wschód wcześniej niż „Najezd- nik”, ale w Manili okazało się, żę niedawno brał tu wodę kliper „Razbojnik” pod dowództwem Charlesa de Livron, co wzbudziło w załodze sportową zazdrość:

              Warto by tych rozbójników dogonić i przegonić!

Czajkowski ostudził gorące głowy młodych miczmanów:

              Nic z tego nie będzie — powiedział. — Karolek De Liv on dobrał sobie zuchwałą załogę. Nawet przy silnym wietrze nie refują bramsli, idą w wielkim przechyle, czerpiąc wodę burtami. Co wy, panowie? Karolka nikt nie dogoni.

Na Filipinach spotkali nawet ziomKów: szary tłum chłopów, ociekających potem w surowych kożuchach i walonkach, baby w zgrzebnych chustach. Wlekli się na manilski cmentarz, by pogrzebać zmarłych na obczyźnie. Kokowcew krzyknął do żałobnego orszaku:

              Rodacy! Zrzućcie chociaż walonki...

Byli to przesiedleńcy ze zubożałej Rosji, których oczekiwała Rosja daleko­wschodnia: w ostępach tajgi amursko-usuryjskiej lud miał wykarczować pola, rzucić w nie ziarno.

              Toż nam urzędniki gadali, że daleko od Rasiei jeszcze gorszy ziąb! No to taszczymy to na sobie od samiutkiej Odessy...

Młodość jest rozrzutna: trwoni czas i odległości, nie żałuje grosza. Miczman Kokowcew otworzył portfel, obdarzył ziomków pieniędzmi i kazał za nie kupić owoców dla dzieciarni.

              Stąd do Rosji — powiedział — już całkiem blisko. Hongkong, Formoza, Szanghaj, Nagasaki i... jesteście w domu! Pocierpcie jeszcze. Czy nie ma między wami kogoś z guberni pskowskiej? JeStem z porchowskiego powiatu, tam mieszka w majątcczku moja mama... tęskni, biedna!

„Najezdnik” znów rozwinął żagle. Różne rzeczy przychodzą do głowy

młodzieńcowi na oceanie między godziną zero a czwartą nad ranem. „Ach, mamusiu, mamusiu, czemu jesteś taka niemądra?” Przypomniało mu się, jak niedawno odwiedził rodzicielkę w jej podupadłym porchowskim zaciszu. Nie posiadając się ze szczęścia woziła swego Wowoczkę po krewnych i sąsiadach — koniecznie ze szpadą, w pierogu i z akselbantem gardemarina. Na próżno przekonywał matkę, że na co dzień do munduru nosi się kordzik, staruszka rozszalała się: „Moja dumę zaspokoi tylko szabla, a nie kordzik!” I przez cały urlop Kokowcew kurczył się wstydliwie pod pożądliwymi spojrzeniami powia­towych panien, z tęsknotą oglądających owo morskie dziwo... W przeddzień odpłynięcia do Japonii Kokowcew zdał egzamin na miczmana, a narzeczoną znalazł, o dziwo, w parku Pargołowskim, w stawie. Ładna dziewczyna, ratując na głębinie szczeniaka spaniela, sama zaczęła tonąć, ale dzielny miczman wyciągną! oboje na brzeg — pannę za koafiurę, a szczeniaka za ucho. Po tej kąpieli już z góry zakochany Kokowcew udał się do bogatego domu na prospekcie Kronwerskim, gdzie wypadki potoczyły się błyskawicznie: spaniel na widok swego wybawcy ze szczęścia zrobił w przedpokoju wielką kałużę, a Oleńka na pożegnanie pozwoliła się pocałować w rączkę i obiecała, że będzie czekać — choćby całe życie... Owa czarowna wizja nagle pokryła się mętną wodą, a miczman, absolutnie goły, ale z szablą i w epoletach, znalazł się na tylnym pokładzie obcego okrętu, stojąc bosymi nogami w samym środku miedzianego kręgu z napisem: „Here Nelson fell!”

              Spi pan? — obudził go głos starszego oficera. — Nawiasem mówiąc trzeba tu uważać na klipry z Kantonu, które śmigają po morzu jak opętane, załogi gniją w kojach, a wiatr gasi światła pozycyjne i topowe.

              Przepraszam, Piotrze Iwanowiczu — ocknął się Kokowcew. — Nie spałem, po prostu coś mi się przypomniało.

Na okrętach rosyjskich miano w pogardzie tytułowanie według rang i ofi­cerowie właśnie tak zwracali się do siebie. Porywisty wiatr zarzucił Czajkow­skiemu brodę na ramię; Czajkowski gniewnie rozkazał postawić grotmarsel i burknął:

              Cóż takiego przypomniało się miczmanowi, który pełni wachtę?

              Ach, nic, taka błahostka.

              Ta „błahostka” oczywiście nie wytrzymała i dała panu słowo?

              Tak, Piotrze Iwanowiczu, ja też nie wytrzymałem... dałem!

Klnąc sadze z komina, które skalały biel żaglowej romantyki, Czajkowski

poszedł do kajuty dosypiać. O czwartej na mostek przyszedł Atryganiew, ale

Kokowcew, zdawszy mu wachtę, nie kwapił się do łóżka. Oficer minowy

mówił:

              Warto czasem przyjrzeć się mapie świata: wszystkie kanały i cieśniny

kawałki lądu, zatoki z dobrym dnem zdobią brytyjskie chorągiewki. A my nieszczęśni pływamy od Kronsztadu do Kamczatki nie mając nawet składów opałowych. I dopiero pod sam koniec rejsu, kiedy do kraju zostają dwa kroki, Japonia otwiera przed nami swe przytulne przystanie, nie żałując słodkiej wody, wygodnych doków, dobrego węgla, słodkiej hurmy i uśmiechów czaru­jących kobiet... Nudzę się w Europie, Wowoczka — powiedział miner — od dawna już jestem niepoprawnym wielbicielem Wschodu!

Gwiaździste niebo szybko przepływało nad huczącymi pod naporem wiatru masztami: „Najezdnik” dziarsko pochłaniał przestrzeń. Zagadkowa kraina kryła się za horyzontem i zdawało się, że nad odwieczną bezdnią kołyszą się niewyraźne kontury nieznanego życia, wyrastającego jakby z głębin budzącej się Azji...

Wysoka latarnia morska Nagasaki, otoczona lasem gibkich pinii, wysyłała w ocean krótkie, niepokojące duszę sygnały.

Japonia wstępowała w trzynasty rok „epoki Meidzi”

Przejęła już od Europy koleje żelazne i szczepienie ospy, organizację poczty i fotografowanie przestępców z profilu i en face, ubrała wojsko w europejskie mundury. Nagasaki kryło się w głębi pełnej statków malowniczej zatoki. Nad miastem nawisała góra porośnięta cynamonowcami kamforowymi i innymi starymi drzewami, a w ich zieleni stała świątynia Osuwa, na dziedzińcu której Japończycy przechowywali brązowego konia Buddy.

„Razbojnik” już tu był. De Livron krzyknął:

              Najezdniki! Długoście szli od Kronsztadu?

              Dwieście czterdzieści trzy dni — odpowiedziano z klipra.

              Bez awarii?

              Jak po maśle...

A więc to ona, owa tajemnicza Japonia: różowe gąszcze migdałów i biel mandarynkowych gajów.

              Czym tak cuchnie? — zapytał Czajkowski.

              Naftą — zorientował się szybko Euler.

              Tak! Właśnie rozładowują parowiec z Odessy, który przywiózł Japoń­czykom beczki od naszego Nobla*... Salut narodowy — ognia!

Kanonierzy z brzękiem wybili z luf łuski i znów załadowali działa — admi­rał Lesowski, zapalczywy „wujaszek Stiepan”, już czekał na „Europie” na

swoi;) porcję honorów, juk zagorzały pijak czeka na przyjęciu na kieliszek wódki.

              Salut dla bandery admirała... Ognia! —Następnie Czajkowski spokojnie zdjął rękawiczki. — Gratuluję, panowie: jesteśmy w Japonii... Ahoj, na baku: cumy obłóż! Ahoj, dzialony: od dział odstąp!... Diabli nadali tę cuchnącą naftę, ale wy, młodzież, mimo wszystko oddychajcie głębiej. Japonia ma szczególną woń. a nawiasem mówiąc, włosy japońskich kobiet pachną hiewysłowionym aromatem tego dziwnego kraju...

...Przez ćwierć tysiąclecia rządził Japonią klan potężnych siogunów z samu- rajskiego rodu Tokugawa, a sam mikado, potomek słonecznej bogini Amate- rasu, napawał się swą bezsilną wielkością w wymyślnych ogrodach Kioto. Samoizolacja kraju przypominała dożywotnie więzienie: pokolenie następo­wało po pokoleniu, a siogunat nie dopuszczał do kontaktów z cudzoziemcami. Japończykom zaś, którzy zwiedzili obce kraje, po powrocie do ojczyzny groziła kara śmierci. Wyspiarze byli przekonani, że wszyscy Europejczycy to „barba­rzyńcy”. Ale burze morskie nie raz wynosiły japońskich rybaków na obce brzegi. Rosja Japończyków chrzciła i przybysze szybko się asymilowali w tam­tejszym nie krępowanym ograniczeniami życiu. Jakież było zaskoczenie siogu- natu w XVIII wieku, kiedy wyszło na jaw, że na Syberii jest szkoła, w której sami Japończycy uczą Rosjan swego języka... Zresztą lud Japonii nigdy nie był pokorny. W roku 1867 ród Tokugawa zmuszony był przekazać władzę cesa­rzowi Mitsuchito, niedorosłemu chłopcu, który przeniósł się z Kioto do miasta Edo, czyniąc je stolicą o nowej nazwie — Tokio... Tak rozpoczęła się burzliwa epoka Meidzi (1867-1912)! Teraz zaś z redy salutowały „Najezdnika” statki wielu krajów i lejtnant Atryganiew zwrócił uwagę miczmanów na zabawne kosmopolityczne sąsiedztwo bander — wynik polityki otwartych drzwi.

              W gazetach piszą, że kapitalizm potrzebuje nowych rynków zbytu. Nie wiem, jak to rozurrtieć. Prawdopodobnie, kiedy towar jest mocno zmoczony i spleśniały, królowa Wiktoria nie może spać z niepokoju — komu by sprzedać to świństwo jak najdrożej? A tu się otwiera sklepik w Japonii...

Otworzywszy się na świat, Japończycy początkowo dawali bardzo mało — parasole i grawiury, sznurki i maty, wytworne wachlarze i legendy o wiernych gejszach, które umieją kochać z wyszukaną subtelnością. Ale za to brali od swych bezczelnych „odkrywców” zbyt wiele — sekrety hartowania besseme- rowskiej stali i kotły systemu Belville’a, lokomotywy firmy Borsinga i szkła optyczne Zeissa. Z każdym rokiem Japonia śmielej wkraczała w międzynaro­dowe życie, chciwie przyjmując wszystko, co jej wpadło w oko, czy to armatnie stemple, wynalezione w zakładach Armstronga, czy wykonanie przez kapel­mistrza Ekkerta Marsza Bismarcka na instrumentach dętych. Wyglądało to,

jakby wyspiarze działali na zasadzie handlarzy starzyzną: wal wszystko na jedną kupę, potem się przejrzy...

Majtkowie zamocowawszy żagle już zsuwali się po wantach z wysokości marsów na pokład, jak zręczni akrobaci sypiący się na arenę spod kopuły cyrku. Zrobiło się cicho. Kokowcew słyszał cykady na brzegu, daleką mfizykę. Lonia Euler zagadnął go:

              Nie masz takiego wrażenia, że na tym brzegu czeka nas coś dziwnego? Coś, co się nigdy więcej nie powtórzy?

              Urzeka mnie ta muzyka — odrzekł Kokowcew.

              To grają Japonki — wyjaśnił Czajkowski. — Pewnie oficerowie z na­szych krążowników tracą ostatnie pieniądze na japońskie ślicznotki. Nie w tę stronę pan patrzy — zwrócił się do Kokowcewa. — Światła Inosy są z lewej burty. Kiedyś była to wioska, a teraz stała się przedmieściem Nagasaki...

W mroczniejącej zieleni ogrodów zapalały się papierowe lampiony. Atryga- niew zeskoczył ze sterówki na mostek:

              Nie uwierzycie! Kiedy byłem w Nagasaki cztery lata temu, otoczyły nas łódki — fune, na których Japończycy handlowali córkami jak tanią rzepą. Teraz wedle zarządzenia mikada wolno sprzedawać dziewczęta tylko do fabryk. Tymczasowe szczęście małżeńskie zdobywa się w Japonii podpisując kontrakt. Ten obyczaj tu nikogo nie krępuje, więc i wy, „chomiki”, się nie krępujcie...

Oficerowie opuścili mostek, a Kokowcew długo jeszcze wdychał zapach obcej, nieznanej ziemi. Wielki wstrętny szczur, wlokąc po pokładzie wyły­siały ze starości ogon, poniósł do luku suchar ukradziony zagapionemu marynarzowi.

M iczman niechętnie zszedł do mesy. Na stole poniewierały się ogryzki ananasów, napoczęte pudełka manilskich cygar. Po rozkołysanych abażurach skakały żwawe małpki.

              O czym mowa, panowie?

              Zastanawiamy się, jak nas jutro obsztorcuje admirał...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin