Szabo Magda - ŚWINIOBICIE - KIK.rtf

(2490 KB) Pobierz

Magda Szabo

 

ŚWINIOBICIE

 

 

JANOS

Paula zatelefonowała do szkoły, że ma jakieś zebranie i musi zostać dłużej. Jeśli będzie głodny, niech powie An- drei, żeby mu dała kolację, i bezwzględnie trzeba też zapro­ sić Szalayego na świniobicie, sam musi do niego zadzwo­ nić. Ciotka Klara obiecała pożyczyć noże i szprycę do kieł­ bas, czeka na niego jutro, jutro po piątej, zrozumiał? Oczywiście, że zrozumiał. Późno wrócisz, Póliko? Sama nie wiesz? No to spiesz się, kochanie.

Kiedy odwrócił się od stolika, na którym stał telefon, nie było już nigdzie gazety. Widocznie Maros ją zabrał, pod­ czas gdy on rozmawiał z Paulą. Wszystko jedno. Pamiętał każde słowo notatki, którą przed chwilą przeczytał, wciąż jeszcze miał w oczach znajomy druk „Keletmagyarorszagi Nćplap”. Tłusta czcionka w tytule i znajome nazwisko wy­ bijające się kursywą z krótkiej notatki: nazwisko jego mat­ ki. Teraz dobrze byłoby iść przed siebie, deptać śnieg, czuć, jak wiatr przenika ciało do kości. Paula wróci do domu później, a on wcale nie jest głodny. Gdzie według gazety ma być ten sklep? Na placu Orła? Nikt z ich rodziny nie mieszkał nigdy ani nie pracował na placu Orła w pobliżu katedry, teatru, hotelu i „korsa". Plac Orła...

Była szósta, lekcje skończyły się pół godziny temu, został ■ sam. Poskładał swoje rzeczy, dokładnie zakręcił kran — że też ten Maros nigdy porządnie tego nie zrobi! — otrząsnął z wody mydło i położył z powrotem na mydelniczce. Nie zamknął drzwi pokoju nauczycielskiego na klucz, bo na pię-

trze niemal we wszystkich klasach odbywały się jeszcze lekcje. Szkoła dla pracujących zaczynała naukę po piątej. Jak dobrze, że dziś jest wolny, nie mógłby uważać na to, co mówi. Na placu Orła po stronie teatru nigdy nie wolno było spacerować szeregowcom i służącym. Gdzie może być ten sklep? Po której stronie?

Ulica Szkolna wysadzana była topolami, na ogołoconych z liści gałęziach leżał zmarznięty śnieg; wiatr kołysał lata­ rnią nad jezdnią, jej światło połyskliwie prześlizgiwało się tam i z powrotem po szklistym bruku. Zimno, co najmniej dziesięć stopni mrozu. Piękny, roziskrzony grudzień! Jak dobrze! Rozluźnił owinięty wokół szyi szalik, wydał mu się w tej chwili zbyt ciepły. W dzieciństwie nigdy nie miał sza­ lika, żadne z nich nie miało. Sara objadała się lodem i na­ wet nie kichnęła. Andreę wciąż boli gardło, choć nigdy go nie odsłania.

Wszyscy Kemeryowie kochają ciepło. Paula nawet w upały szczelnie zamyka okna i jeszcze je zasłania. Można się udusić w ich sypialni. Wiktor niekiedy jeszcze w maju chodził w futrzanej kurtce, Veronka przypinała mu do fu­ trzanego kołnierza wilgotne, pachnące świeżą ziemią nar­ cyzy. W pokoju starej pani Kemery tylko dlatego nie buzo­ wał w piecu ogień, że skąpiła drzewa. Ciotka Klara sypia w czepku, ma specjalne skarpetki i pantofle do łóżka. Tylko jedna Veronka biegała po podwórzu w samej sukience, nawet w zimie. Kiedyś zwrócił jej uwagę, że może się prze­ ziębić. „Skądże znowu! — odparła Veronka i tańczyła przed zaśnieżoną bramą. — Niech pan spojrzy, panie Tóth!" I tań­ czyła, wymachiwała rękami, aż długie włosy wyśliznęły się z wielkiej kokardy i opadły na piękne, wypukłe czoło. I Może i dziś tańczysz pod ziemią, Veronko, przecież zawsze J lubiłaś taki siarczysty, dławiący oddech mróz. Niech Bóg da ci wieczny pokój, Veronko!

Omal nie przewrócił się na przysypanym śniegiem lodzie, i To była długa ślizgawka, jeszcze dwa razy musiał łapać I równowagę. Zszedł na jezdnię, która nie była tak wyślizga- \ na przez dzieci. Anti też wylał u nich środek podwórka, . rozstawia szeroko nogi, i jazda! Co ten Maros wygadywał j

dziś po południu? Że chłopiec wolno myśli? I że ma się z nim ostro wziąć do pracy, bo nie tylko nie postawi mu piątki, ale nawet czwórka będzie problematyczna? Jeszcze dobrze, że nie powiedział o jego synu: tuman.

Trzydzieści trzy lata uczy razem z Marosem, stąd ta jego delikatność. Gdyby chodziło o kogoś innego, obcego, Maros zaciągnąłby się papierosem, potrząsnął głową, potem pokle­ pałby ojca po ramieniu: „Synek ciężko myśli, jasne? Mało zdolny!” — i jeszcze się dziwi, że go nie lubią. Właściwie nie ma racji, nie o to chodzi, że Anti wolno myśli, Anti w ogóle jest powolny. Kiedy Paula pyta go przy stole, czy chce jeszcze jeść, najpierw zastanawia się przez chwilę, po­ tem mówi „tak” lub „nie”, kiedyś Paula uderzyła go w twarz, bo nie może go nauczyć, żeby odpowiadał „dzię­ kuję”. Nie zmrużył nawet oczu, tylko patrzył na matkę. „Prosisz jeszcze?” — zapytała Paula. Na to nie miał już odwagi odpowiedzieć: „nie”, tylko przecząco potrząsnął gło­ wą. Czyta i pisze jak każdy dobry uczeń czwartej klasy, Maros musi go dręczyć rozmowami; Anti nie lubi mówić.

Niedawno przykucnął w kuchni, coś sobie kleił, a on wy­ szedł po szklankę wody i spojrzał na niego przypadkiem. Zobaczył, że Anti rozsmarowuje klej i śmieje się. Stał przy zlewie i obserwował syna jak tyle już razy od dnia, w któ­ rym go poznał — Anti miał już przeszło rok, kiedy zobaczył go po raz pierwszy, urodził się, gdy ojciec był w niewoli — patrzył na małą, okrągłą głowę, czerwone policzki, niewiel­ kie czarne oczy. Czasami tak bardzo przypominał mu Sarę, że czuł ucisk w gardle, gdy chłopiec podnosił ku niemu twarz. „Z czego się śmiejesz?” — zapytał pijąc wodę. Anti zamyślił się chwilę nad odpowiedzią, potem odparł: „Z An- drei.”

Tego ranka, kiedy Paula podała kawę, Andrea wypadła z łazienki: daremnie próbowała rozpuścić zakręoone włosy. Paula starała się jej pomóc, skończyło się jednak na tym, że trzeba było obciąć dwa loczki za uszami, nie udało się w in­ ny sposób wyciągnąć splątanych z włosami gumek. „Podły smarkacz! — płakała Andrea. — Siedzi jak bałwan i wcina, wcale go nie obchodzi, jak ja się teraz uczeszę!” Anti prze-

IvaTO

» >.i( VA nlM V>1A> J a i b 4 ’iifik * maM. ^1

BPiff^yT l"*Sv

;<* k ik% ÏÎ ijwt W 4f^HrjM»Sî

łknął głośno, obiema rękami ściskał mocno kubeczek.

Sandor jest taki sam, Sśra też i taka sama jest również ich matka. „Milczy niczym grób — powiedziała niegdyś ciotka Ilka — ale nigdy niczego nie puści w niepamięć. Mo­ żliwe, że wspomni o tym za pięć lat, możliwe, że za osiem dni, ale nawet trumna nie strzeże tak wiernie ciała, jak jej głowa tego, co tam raz wpadło. Dlatego każdy u nas płaci, synku, jeśli źle zrobił, bo nic nie przejdzie tu bez odwetu, bez kary, tyle że sam Stwórca nie przewidzi, kiedy twoja matka zdecyduje się o tym mówić!”

Biedna ciotka Ilka, że też nie doczekała tego dnia! Cieka­ we, co by powiedziała, gdyby zobaczyła decyzję Rady, bo to chyba Rada wydała zezwolenie na ten sklep. Czyżby Sandor składał podanie? A może mama? Plac Orła... „Pod Złotym Orłem” odbywały się niegdyś słynne bale... Jak ten śnieg skrzypi, od lat już nie było takiej prawdziwej zimy. Dlacze­ go zawsze właśnie on musi zapraszać Szalayego, gdy szyku­ je się u nich jakaś uroczystość? Przecież Paula codziennie spotyka się z nim w klinice. Na pewno czytała już notatkę w gazecie. Ciekawe, jak też ją przyjęła.

Co'go czeka, gdy wróci wieczorem do domu?

Entuzjastyczna radość, która ogarnęła go w pokoju na­ uczycielskim, z wolna cichła. Tak było za każdym razem, gdy jakaś wieść z dawnego świata docierała do tego nowe­ go, w którym żył już od przeszło ćwierć wieku. W pierwszej chwili wpadał w ekstazę, rozczulał się, a potem, gdy wracał do domu, był niemal zażenowany, jakby przyłapał się na zdradzie, wstydził się spojrzeć Pauli w oczy, jak gdyby wła­ śnie na ulicy zapragnął obcej kobiety. Dawniej, na początku ich małżeństwa, zawsze próbował dzielić się z żoną wraże­ niami, potem odzwyczaił się; przez delikatność. Paula szyb­ ko zaszła w ciążę, ciężko znosiła ten stan, wymiotowała, zło­ ściła się, drażniło ją wszystko, co docierało do nich z ulicy Mydlarzy. Delikatność, którą był jej winien, wymagała, aby milczał.

Przebiegła obok niego matka małego Meszarosa, dźwigała w siatce dwukilowy bochen świeżego chleba. Ukłonił się jej.

Blask rozkołysanej latami omiatał już wylot ulicy Lom-

bardzkiej, na moment ukazał się koński łeb zdobiący fron­ ton małego budynku dawnej fabryczki grzebieni Steina. Ma­ ły chłopski konik, wyrzeźbiony w drewnie. Teraz ma nawet czaprak z przymarzniętego śniegu. Kiedy przechodził pod ' szeregiem oświetlonych okien, wysączył się ku niemu dźwięk organków, śmiech. W budynku mieści się teraz internat, chyba im tam naprawdę wesoło.

Na końcu ulicy połyskiwały już światła placu Orła.

Zawsze czuł się oszołomiony barwną reklamą kasy oszczę­ dności i warującą z boku, oświetloną ośmioma neonami la­ tarnią w kształcie kielicha — były takie stołeczne, niemal wielkoświatowe. Dwie taksówki stały na postoju za teatrem; samochody wciąż jeszcze były dla niego czymś nadzwyczajnym, oglądał się nawet za czarnym wozem ! przedsiębiorstwa pogrzebowego, gdy ujrzał go na ulicy.

I Kiedy był małym chłopcem, na placu Orła siedziały półko­ lem kwiaciarki i od siódmej rano do południa oferowały [ swój wonny towar. Razem z Sarą błądzili wśród sadzonek kwiatów i drzewek, wieńców i okrągłych bukiecików, gdy tędy wypadła im droga; Sara uwielbiała kwiaty, jak pijana zataczała się wśród przekupek, ale nigdy nic nie kupiła. Po co miała kupować, skoro u nich przy domu też rosły kwia­ ty? Przychodzili tu tylko po zapach, po napływającą falami woń kwiatów, ostry aromat jarzyn i ziół leczniczych. Potem, kiedy zbliżali się do postoju dorożek, gdzie teraz parkują samochody, Sara zasłaniała twarz fartuszkiem, bo zapach kwiatów kończył się nagle: stało tam zwykle dziewięć doroi- żek, pod końmi pieniły się kałuże, żółty, parujący smród szczypał, drażnił nos i oczy.

Paliły się już lampy przy wejściu do teatru. Grali Don Carlosa. W wielkich oknach restauracji „Pod Złotym Or­ łem”, zaciągnięto właśnie zasłony, ale i tak majaczyły za nimi postacie siedzących przy stolikach. Na wystawach sklepów srebrzyste boa i wielkie jak pięść szklane kule cze­ kały na święta, kościół był otwarty, wiemi szykowali się do Bożego Narodzenia. Dobrze byłoby wejść na chwilę i usiąść, ale nie można. Zobaczą, ktoś zapyta i co wtedy powie7 W prawdę i tak nikt nie uwierzy. A przecież człowiek nie

z Bogiem chciałby tam porozmawiać, tylko z sobą. W koś­ ciele mieszka dzieciństwo, mieszkają też ci, których już nie ma.

Nagle zobaczył sklep.

Znajdował się po stronie teatru, po stronie dawnego „korsa”, w nowym domu handlowym, do którego przenie­ siono właśnie biuro podróży. To był ten sam sklep, o któ­ rym tak często myślał, zastanawiał się, dla kogo, na co go budują. Rama drzwi z kutego żelaza, klamka w kształcie ptaka. A przy drzwiach szyld, ten sam, który wisiał na ich domu, prosta żelazna płyta, na niej kogut, pod uzbrojonymi w ostrogi nogami kawałek mydła, dalej napis: „Mydlarz Janos Tóth A. D. 1809”. Obok imienia pochyłymi literami krótkie: ,,-owa”.

Wiał wiatr, szarpał szyldem. Musiał zaczekać, aż oschną łzy, które przesłoniły mu oczy, bo nic nie widział. Ale póź­ niej, kiedy uspokoił się już nieco, też nic nie zobaczył: okno wystawy było zamarznięte, nie pozwalało dostrzec, czy już urządzono sklep. Pewnie jeszcze nie, mają otworzyć dopie­ ro w styczniu.

Sandor mówił, że nic podczas wojny nie zginęło, u nich nie było nalotów dywanowych, a kiedy przyszli Rosjanie, oglądali tylko formy, podziwiali, je, potem wśród śmiechu zrobili sobie kąpiel w największej kadzi, wrzeszczeli na ko­ ta: „koszka! koszka!”, i już ich nie było. Istnieją zatem jeszcze stare formy odlewnicze. W dzieciństwie za nic nie pozwalał się myć, wreszcie ciotka Ilka wpadła na pomysł, wyciągnęła piękną formę w kształcie półksiężyca i kiedy gotowali mydło toaletowe, napełniła ją masą o zapachu kon­ walii. Cóż to był za przepiękny księżyc, jasnożółty, o spicza­ stym nosie, chytrym oku i ustach od ucha do ucha. Siedział w balii i nie protestował, kiedy szorowano go księżycem. Mama stała przy kadzi, mieszała masę, zerkała niekiedy na syna, a jej wielki kok mienił się złociście, kiedy pochylała się, aby rozgarnąć ogień. Ile to lat skończyła mama w tym roku? Nie jest jeszcze taka stara, zaledwie siedemdziesiąt dwa.

Gdyby skręcił z placu nie w lewo, lecz w prawo, gdyby ;

przeszedł ulicami Studni i Stada, a potem pod tunelem ko­ lejowym, mógłby spojrzeć na dom. Gdyby tylko zerknął i od razu zawrócił, starczyłoby mu jeszcze czasu na przej­ rzenie z Antim jutrzejszych lekcji. Chciałby ich dziś zoba­ czyć, choćby tylko na moment, choćby tylko sam dom, bra­ mę, byle co. Ruszył z powrotem przez plac, teraz szedł już szybciej, śnieg miejscami sięgał mu kostek, ale miał buty z wysokimi cholewkami, nie bał się, że zamoczy nogi.

Ich ulica nazywała się ulicą Mydlarzy, bo dawniej miesz­ kali tam ludzie, którzy warzyli mydło. Za czasów jego dzie­ ciństwa na każdym nieomal domu wisiał szyld, ale żaden nie był tak stary jak ich. Na ich szyldzie nigdy nie zmieniało się nazwisko, nigdy nie trzeba było przerabiać imienia, jak choćby u sąsiadów, kiedy umarł stary Máte. U nich każdy pierworodny nazywał się Janos, odkąd tylko ludzie pamię­ tali rodzinę. Kiedy on poszedł do szkoły nauczycielskiej, Sandor stanął na drabinie i przy imieniu ojca domalował malutkie: ,,-owa”. Ciotka Ilka rozpłakała się, powiedziała, że Bóg tego nie pobłogosławi, a matka siedziała spokojnie na swoim miejscu, kroiła chleb i na początku milczała, do­ piero kiedy Sara odmówiła modlitwę po jedzeniu, rzekła do ciotki liki:

Jeśli będę potrzebowała rady, zapytam najpierw syna albo własnego rozumu!” Ciotka Ilka zacisnęła wargi i za­ brała się do zmywania, mama posłała Sandora do rzeźni po łój, Sarę do świń, a sama weszła do warsztatu i stanęła nad kadzią.

W tunelu panował ożywiony ruch, po drugiej stronie to­ rów, za stacją, mieściły się fabryki: gazownia, fabryka ty­ toniu, fabryka mebli i fabryka mydła. W tej okolicy spoty­ kało się najczęściej robotników: wracali ze zmiany lub szli do pracy. Dawniej zawsze dusił się tu od smrodu, pod za­ dymionym sklepieniem gromadziły się stosy ludzkich i zwie­ rzęcych odchodów; teraz niemal olśniła go niespodziewana czystość: wnętrze tunelu było świeżo pobielone, pod sufi­ tem paliły się dwie olbrzymie lampy. Nawet napisy, od­ wieczne emocje dzieciństwa, były bardziej konkretne i mniej sprośne niż dawniej. Na łukowato sklepionych

ścianach zostawiano przeróżne wiadomości: Rózsikę Feher zapraszał ktoś na poniedziałek o drugiej przed kino „Iskra”, ktoś napisał, że jest cholerny mróz, a staranne, dziecinne litery głosiły, że Gćza jest głupi.

Anti wcale nie. myśli wolno, tylko reakcje ma powolne, ale tego Maros nigdy nie zrozumie.

Jak choćby ta historia z nauką religii, tylko że tego nie­ stety nie można opowiedzieć Marosowi. Anti przyszedł z pierwszej lekcji i nic nie powiedział. Paula wypytywała go, czego się uczył, ale chłopiec milczał. Dopiero wieczorem, kiedy przyszedł do syna, aby odmówić z nim pacierz i ma­ ły skończył już Ojcze nasz, poprosił nagle, żeby ojciec posie­ dział przy nim, dopóki nie zaśnie. Nigdy o to nie prosił. Po­ łożył dłoń na czole syna, było chłodne. Usiadł obok niego. Paula włożyła szlafrok i poszła do jadalni stawiać pasjanse, zamknęła za sobą drzwi. Paliła się różowa lampa, Andrea śpiewała w łazience. Chłopiec nie mógł zasnąć, obudził się wcześnie, nad ranem wiercił się, pojękiwał; zabrał go wte­ dy do dużego łóżka. Po południu, kiedy poszli na spacer

              w niedzielne popołudnia zawsze chodzili we dwóch na spacer, bo niedziela była dniem Szalayego i trzeba się było przedtem solidnie zmęczyć, żeby spokojnie słuchać tych bzdur, którymi Szalay zwykł zabawiać Paulę i Andreę — chłopiec podniósł ku niemu nagle oczy i powiedział: „Bóg wszystko widzi!”

Oczywiście, synku” — odparł i przestraszył się. Przy­ szło mu do głowy, że już od bardzo wielu lat nie zastana­ wia się nad treścią tego zdania. Przypomniał sobie noce, wszystkie te dzikie, pełne zmagań noce, które spędzał z Pa­ ulą; konferencje, na których coś sobie bazgrze w notesie i ze spuszczonymi oczami słucha ciszy, która w osobliwy sposób sygnalizuje, że znów nikt nie chce zabrać głosu; Marosa, który wstydliwie upycha do teczki przynoszone przez rodziców prezenty; własną łazienkę, w której stroi do lustra głupie miny i odśpiewuje swojemu odbiciu dawne przeboje. Anti — tego też nie miał w zwyczaju — wziął go za rękę i szedł tak przy nim, a wieczorem znów kazał mu przy sobie siedzieć, dopóki nie zaśnie. Coś w tym jest, na­

12

leżałoby może pogadać i księdzem, ale nie może tego zrobić, bo przecież oficjalnie nic nie wie o tej nauce religii, zresztą ksiądz jest katolikiem, jak on ma rozmawiać z katolickim księdzem?

Czy Bóg reformatów jest taki sam jak ten, o którym uczy się teraz Anti? Czy też jest taki groźny, surowy, wszy­ stkowiedzący? Człowiek zapomina rzeczy, których uczono go w dzieciństwie.

Za tunelem widać było kawałek stacji kolejowej, a zaraz obok torów wylot ulicy Mydlarzy. Od trzech lat nawet tędy nie przechodził, a w domu nie był od dnia, kiedy chowali ciotkę Ilkę; wtedy też nie wolno mu było wejść do pokoju, przestępował z nogi na nogę w kuchni, matka nie pokazała się i tylko zza drzwi słyszał jej kaszel. Tęsknota za domem dzieciństwa paliła się w jego sercu z nierówną mocą. Ża­ rzyła się zawsze, ale gdy przychodził do nich Szalay albo ciotka Klara, buchała płomieniem. Ilekroć spojrzał na An­ dreę, która przerosła go o półtorej głowy, miała platynowe włosy i ostatnio witała się z nim mówiąc: „Serwus, ojcze!”, przypominał sobie małą Sarę, jej ciemne, spuszczone oczy, małe, wstydliwe usta. Andrea skończyła na wiosnę dwa­ dzieścia pięć lat, dwadzieścia sześć lat temu zerwano sto­ sunki między ulicami Dobó i Mydlarzy. Sarę widuje nie częściej niż raz na pięć lat, matki prawie nigdy, z Sando­ rem spotykają się czasami na ulicy, ściskają sobie wtedy dłonie, Sandor pyta o dzieci — nigdy o Paulę! — potem po­ spiesznie idzie dalej, jakby miał coś bardzo pilnego do za­ łatwienia.

Mieli w domu studnię na podwórzu, ale zawsze chodzili na ulicę, do artezyjskiej, miała znacznie smaczniejszą wodę: Jest studnia, stoi na swoim miejscu, niemal akurat naprze­ ciwko ich domu. Przebiegł obok niego jakiś pies, w śniegu nie słychać było stukotu pazurków. Czerwone kamienne koryto pod studnią iskrzyło się od zamarzniętej wody, pod rurą zwisała broda z lodowych sopli. W domu w obu poko­ jach paliło się światło.

Zdziwił się, kiedy spostrzegł, że płacze. Stał ukryty w cieniu sześcianu przeciwległego domu i płynęły mu łzy. Na-

#              wfe #"*%• łTif a* $ >oę^i.., t0 h&tfi&ś&llwww              »%mUmfcŁ ¿Li

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

gle drzwi zaskrzypiały i ktoś stanął na progu. Śnieg znów 1 zaczął prószyć, kobieta wyszła na ulicę. To była Sara.

Nauczyciel wynurzył się z mroku. Sara odwróciła się, spostrzegła go. Poza nimi nie było na ulicy żywej duszy. Postawiła wiadro na oblodzonej kracie studni. Na rzęsach osiadały jej płatki śniegu. Janos sądził w pierwszej chwili, że to również śnieg bieli jej włosy, dopiero później zorien­ tował się, że Sara posiwiała. Odchrząknął, piekły go oczy.

Sara puściła wodę, nie odezwała się ani słowem. Wiadro było już niemal pełne, kiedy nagle zachwiało się niebezpie­ cznie. Wyciągnął rękę, żeby je przytrzymać.

              Zostaw! — powiedziała Sara i lepiej ustawiła wiadro na cembrowinie. — Szkoda rękawiczek.

Chwyciła wiadro lewą ręką i to spowodowało, że znów napłynęły mu łzy do oczu. Sara miała trzy lata, kiedy wrzą­ ce mydło sparzyło jej prawą rękę, od tej pory wszystko ro­ biła lewą.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin