Szabo Magda - ZAMKNIĘTE DRZWI - KIK.rtf

(973 KB) Pobierz

Szabo Magda

ZAMKNIĘTE DRZWI

 

 

Z rzadka coś mi się śni. A jeśli już, to zrywam się zlana potem. Wtedy na powrót padam na łóżko, czekam, aż uspokoi mi się serce i zamyślam się nad nieodpartą, magiczną potęgą nocy. Jako dziecko i również w młodości nie miewałam snów ani dobrych, ani złych, dopiero starość wciąż na nowo wyrzuca ku mnie z namuliska przeszłości tę skoncentrowaną zmorę, która dlatego tak mnie przeraża, iż jest całkowicie irracjonalna, przecież nigdy naprawdę nie spotkało mnie to coś, co sprawia, że budzę się z krzy­ kiem.

Moje sny to dokładnie takie same powracające wizje, ja zawsze śnię o jednym i tym samym. Stoję w naszej bramie, u podnóża schodów, przed drzwiami z nietłukącą się szybą (zbrojoną drucianą siatką) w żelaznej ramie i próbuję je otworzyć. Przed domem, na ulicy, karetka pogotowia, iryzujące przez szkło sylwetki pielęgniarzy są nienaturalnie duże, ich obrzmiałe twarze mają wokół świetlne kręgi, jak księżyc. Obraca się klucz, ale daremnie się zmagam, nie potrafię otworzyć drzwi, a przecież muszę wpuścić tych ludzi, bo inaczej przybędą do chorego za późno. Jednak zamek ani drgnie, brama stoi jak zespawana z żelazną futryną. Wołam o pomoc, ale spośród lokatorów trzech pięter nikt nie reaguje, nie może zareagować, przecież

              stwierdzam — tylko bezgłośnie otwieram usta jak ryba, szczyt tej zgrozy ze snu to narastająca we mnie świado­ mość, że nie tylko nie potrafię otworzyć bramy spieszącym

5

z pomocą, lecz także oniemiałam. Wtedy podrywa mnie mój własny krzyk, zapalam światło, próbuję zwalczyć brak powietrza, który zawsze po tym śnie odczuwam, dokoła znajome meble naszej sypialni, nad łóżkiem rodzinny ikonostas, moi wszystko widzący, wszystko rozumiejący przodkowie w wysokich, sztywnych kołnierzykach, szame­ rowanych dolmanach, w stylu węgierskiego baroku lub biedermeiera, jedyni świadkowie moich zmagań. Oni wie­ dzą, ileż to razy biegałam nocą otwierać bramę karetce, ile razy sobie wyobrażałam — gdy na oniemiałych ulicach zamiast znajomych dziennych odgłosów w napływającej przez otwartą bramę nocy szeleściły tylko poruszające się gałęzie i przemykające koty — co by to było, gdybym kiedyś zmagała się z kluczem, a on by się nie obrócił.

Portrety wiedzą wszystko, najlepiej to, o czym najusilniej próbuję zapomnieć i co nie jest już snem, że kiedyś, jeden jedyny raz w moim życiu, nie wskutek niedokrwienia mózgu we śnie, lecz naprawdę rozwarły się przede mną takie drzwi, których właścicielka mieszkania, strzegąca za nimi swej samotności i bezsilnej nędzy, nie otworzyłaby nawet, gdyby już trzeszczał nad jej głową płonący dach. Ten zamek tylko ja byłam władna poruszyć: ta, która przekręciła klucz, ufała mi bardziej niż Bogu i ja także w tej fatalnej minucie byłam przekonana, że jestem Bogiem i mędrcem, że jestem rozważna, dobra i rozumna. Obydwie byłyśmy w błędzie, i ta, która we mnie wierzyła, i również ja, przeświadczona o własnej doskonałości. Teraz już właściwie wszystko jedno, bo tego, co się stało, nie można naprawić. Niechże więc co pewien czas zjawiają się erynie w pielęgniarskim obuwiu na koturnach i czapkach pogo­ towia nad tragicznymi maskami, niech się grupują wokół mojego łóżka trzymając w rękach miecze o wyostrzonych moimi snami klingach. Gasząc co wieczór światło czekam na nie, liczę się z tym, że w moich śpiących uszach zaraz odezwie się dzwonek, na którego dźwięk bezimienna groza popchnie mnie ku nigdy nie otwierającej się bramie ze snu.

Moja religia nie zna indywidualnej spowiedzi, przez usta kapłana wyznajemy, że jesteśmy grzeszni i zasługujemy na

potępienie, gdyż na wszelkie sposoby łamaliśmy przy­ kazania. Otrzymujemy rozgrzeszenie w ten sposób, że Bóg nie żąda od nas ani wyłumaczenia, ani podawania szczegółów.

A jednak ja teraz je podam.

Ta książka nie powstała dla Boga, który zna moje wnętrze, ani dla cieni mych bliskich, które są świadkami wszystkiego i śledzą godziny mojej przytomności i snu, lecz dla ludzi. Żyłam dotąd odważnie i mam nadzieję, że tak samo umrę, odważnie i bez kłamstwa, ale pod warunkiem, że to wypowiem: to ja zabiłam Emerenc. I nie ma tu nic do rzeczy, że chciałam ją nie zniszczyć, lecz uratować.

Kiedy rozmawiałyśmy ze sobą po raz pierwszy, miałam ochotę patrzeć jej w twarz i peszyło mnie, że nie dała mi szansy. Stała przede mną niczym posąg, nieruchomo, ale nie na baczność, tylko raczej odrobinę pochylona, widzia­ łam zaledwie kawdłeczek jej czoła i wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że dopiero na łożu śmierci zobaczę ją bez chustki, przedtem zawsze chodziła osłonięta, jak bardzo religijna katoliczka lub Żydówka w szabas, którym wiara zakazuje zbliżać się do Pana z odkrytą głową. Był letni dzień, taki, który nie uzasadniał, nie wymagał żadnej osłony, stałyśmy w ogrodzie pod przedwieczornym, prze­ chodzącym w fiolet niebem i ona nie pasowała do róż. Człowiek wyczuwa, kto byłby jakim kwiatem, gdyby uro­ dził się rośliną, a jej gatunkiem na pewno nie byłaby róża i jej niemal bezwstydne, karminowe kwitnienie, róża to nie jest niewinny kwiat. Od razu przeczułam, że Emerenc nie byłaby różą, ale wtedy nic jeszcze o niej nie wiedziałam, a już najmniej, czym by zatem mogła być.

Chustka okrywała jej głowę w ten sposób, że rzucała cień na oczy, później odkryłam, że ma niebieskie tęczówki. Miałam ochotę dowiedzieć się, jakie są jej włosy, ale zawsze je zasłaniała, dopóki była sobą. Ważne minuty przeżyłyśmy tego wczesnego wieczoru, obydwie musiałyśmy rozważyć, czy możemy się na siebie zdecydować. Od paru tygodni mieszkaliśmy w nowym, znacznie większym od dawnego, mieszkaniu, do utrzymania w porządku tego jednego

pokoju, w którym dotychczas żyliśmy, niepotrzebna była mi pomoc, już choćby dlatego że moja zamrożona na dziesięć lat kariera zaledwie ruszała z miejsca i dopiero tu stałam się przede wszystkim pisarką o zwiększonych możliwościach i rozlicznych zobowiązaniach, które bądź to przykuwały mnie do biurka, bądź wyganiały z domu. Stałam więc w ogrodzie naprzeciw milczącej starej kobiety, bo wtedy było już oczywiste, że jeśli ktoś nie wyręczy mnie w domowych obowiązkach, to nie zdołam wydać tego, co powstało w latach milczenia, ani stworzyć tego, co miała­ bym jeszcze do powiedzenia. Kiedy zakończyliśmy prze­ prowadzkę z księgozbiorem, którego starczyłoby na więk­ szą bibliotekę, i żałosnymi, rozchwianymi meblami, natych­ miast zaczęłam szukać pomocy domowej. Wypytywałam wszystkich okolicznych znajomych, w końcu problem roz­ wiązała moja była koleżanka szkolna, która powiedziała mi, że od niepamiętnych czasów sprząta u jej brata pewna stara kobieta, więcej warta od wszystkich młodych, byle tylko wykroiła dla nas trochę czasu. Gwarantuje, że ta osoba nie podpali papierosem domu, nie będzie sprowa­ dzała kawalerów i nic nie wyniesie, najwyżej przyniesie, jeśli nas polubi, gdyż uwielbia dawać prezenty. Nigdy nie miała męża ani dziecka, odwiedzają regularnie jakiś kuzyn i pewien oficer policji, i wszyscy w okolicy ją lubią. Mówiła

0              niej ciepło, z szacunkiem, poinformowała mnie, że Emerenc jest też dozorczynią, czyli osobą niemal urzędową,

1              miała nadzieję, że nas zaakceptuje, bo jeśli nie zdobędzie­ my jej uznania, to nie ma takich pieniędzy, za jakie podjęłaby się u nas pracy.

Nie wyglądało to zachęcająco, sama Emerenc też nie była przyjacielska, kiedy ją poprosiłam, by przy okazji pofatygowała się do nas na rozmowę. Zastałam ją na podwórzu domu, gdzie była dozorczynią — mieszkała blisko nas, tak blisko, że mogłam widzieć ten dom z bal­ konu. Robiła akurat wielkie pranie w sposób całkowicie staroświecki, gotowała bieliznę w kotle na otwartym ogniu, w dokuczliwym i bez tego upale, i wyciągała prześcieradła ogromną drewnianą warząchwią. Opromieniał ją ogień,

9

■■■■■■■■Mii,,              \X.\ k, v '"*• \ • ¡¡ti

była wysoka, koścista, nawet jak na starą kobietę jakoś potężna, nie tęga, lecz muskularna niczym Walkiria i nawet chustka na jej głowie sprawiała wrażenie szyszaka. Zgo­ dziła się do nas przyjść i dlatego mogłyśmy wtedy o zmierz­ chu stać razem w ogrodzie. Słuchała w milczeniu, dopóki opowiadałam, co miałaby u nas do roboty, i nagle przyszło mi na myśl, że nigdy nie wierzyłam pisarzowi, który w jakimś ubiegłowiecznym arcydziele informował, że ktoś ma twarz jak jezioro. Zawstydziłam się, jak zawsze, gdy ośmieliłam się zwątpić w klasyków; twarzy Emerenc po prostu nie można było przyrównać do niczego poza gładkim, nieruchomym zwierciadłem wody o świcie. Nie wiedziałam, w jakim stopniu interesuje ją moja propozycja, widać było po niej, że nie potrzebuje ani posady, ani pieniędzy, dla mnie byłoby znakomicie, gdyby się zgodziła, ale ta twarz będąca zwierciadłem jeziora, ocieniona chust­ ką, przywodzącą na myśl teatralny rekwizyt, długo nic nie zdradzała. Emerenc nawet wtedy nie podniosła głowy, gdy wreszcie odpowiedziała: możliwe, że będziemy mogły wró­ cić do sprawy, bo jeden dom, gdzie pracuje, stał się miejscem nieodpowiednim, mąż i żona piją, dorosły syn się stacza, więc u nich nie zostanie. Jeśli ktoś udzieli nam referencji i przekona ją, że żadne z nas nie jest awantur­ nikiem ani pijakiem, możemy porozmawiać. Słuchałam osłupiała, po raz pierwszy zdarzyło się, że ktoś żądał o nas referencji. „Byle komu nie piorę brudów” — oświadczyła Emerenc.

Miała czysty, poważny sopran. Od dawna musiała mie­ szkać w stolicy, bo gdybym w przeszłości nie studiowała językoznawstwa, nie spotrzegłabym, że pochodziła zapew­ ne z moich stron. Zapytałam, czy pochodzi z Hajducczyz- ny, i myślałam, że tym pytaniem sprawię jej przyjemność, ale pokiwała tylko głową i przyznała, że przyjechała do Budapesztu z Nadori, a dokładniej z Csabadul, i od razu zmieniła temat, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że nie życzy sobie o tym rozmawiać. Również ta sprawa, jak wiele innych, wyjaśniła się dopiero po latach, Emerenc uznała moje pytanie za nietaktowne i natrętne, nie miała zamiaru

zajmować się wspomnieniami. Emerenc nie studiowała Heraklita, a jednak wiedziała więcej niż ja, która, gdy tylko było to możliwe, wciąż powracałam do opuszczonego przeze mnie niegdyś miasta, szukałam tego, co bezpo­ wrotnie zaginęło, cieni domów, które kiedyś padały mi na twarz, utraconego niegdysiejszego domu i, rzecz jasna, nic nie odnajdowałam, bo gdzież się teraz wiła ta rzeka, która unosiła skorupy mojego życia. Emerenc była za mądra, by próbować czegoś, co niemożliwe, swoją energię zachowy­ wała na to, co można by jeszcze uczynić w przyszłości dla przeszłości, ale oczywiście zrozumienie tego kryło się da­ leko w czasie.

Tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy usłyszałam nazwy dwóch wsi: Nadori i Csabadul, wyczułam tylko, że nie powinnam ich zanadto wspominać, bo te dwa słowa z jakiegoś powodu stanowią tabu. Skoro tak, to pomówmy

0              konkretach. Myślałam, że umówimy się na zapłatę za godzinę, byłoby to dla niej korzystniejsze, ale na razie nie chciała się umawiać, powie, ile mamy jej płacić, kiedy będzie już o nas coś wiedziała i zorientuje się, w jakim stopniu jesteśmy niedbali i nieporządni, to znaczy, ile będzie miała z nami roboty. Postara się zebrać o nas informacje — nie od mojej koleżanki, bo ta nie będzie obiektywna — a jak już je zbierze, to się odezwie, nawet gdyby odpowiedź miała być negatywna. Patrzyłam tylko za nią, gdy powoli szła do wyjścia, i była taka chwila, kiedy chodziło mi po głowie, że ta stara kobieta jest tak nie­ zwyczajna, iż byłoby chyba dla wszystkich lepiej, gdyby nie podjęła się u nas pracy, jeszcze nic straconego, zawołam ją

1              sprawa przestanie być aktualna. Nie zawołałam. Emerenc wróciła dwa tygodnie później, rzecz jasna, przez ten czas także często spotykałam ją na ulicy, ale tylko mnie pozdrawiała i szybko mijała, jak ktoś, kto nie chce po­ dejmować pochopnej decyzji ani też niepotrzebnie za­ trzaskiwać jeszcze nie otwartych drzwi. Kiedy zadzwoniła do drzwi, zauważyłam, że jest odświętnie ubrana, i natych­ miast pojęłam, co oznacza ten strój, zakłopotana szłam koło niej w skąpym opalaczu. Była w czerni, w porządnej

wełnianej sukni z długimi rękawami i w lakierkach na pasek, i jakbyśmy w ogóle nie przerywały naszej poprze­ dniej rozmowy, poinformowała, że nazajutrz rozpoczyna pracę, a pod koniec miesiąca powie, ile ma wynosić jej pensja. Patrzyła przy tym sztywno na moje nagie ramiona i byłam zadowolona, że przynajmniej mojemu mężowi nie będzie miała nic do zarzucenia, w trzydziestostopniowym upale siedział w marynarce i krawacie, nawet w najgorętsze dni nie zmieniał zwyczajów nabranych w przedwojennej Anglii. Oni oboje wyglądali przy mnie tak, jakby chcieli dać przykład jakiejś prymitywnej, tylko przez nich postrze- galnej społeczności, do której ja też należałam, i dopro­ wadzić mnie do poszanowania zewnętrznych form właści­ wych dla ludzkiej godności. Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek na całym świecie przypominał pod względem pewnych norm Emerenc, to był to mój mąż i pewnie dlatego długo nie potrafili się do siebie naprawdę zbliżyć.

Stara kobieta podała nam obojgu rękę, nawiasem mó­ wiąc, gdy tylko mogła tego uniknąć, nie dotykała mnie, a gdy ja próbowałam, odsuwała moje palce, jakby od­ ganiała muchę, ale ona tamtego wieczoru nie przyszła na służbę, to nie byłoby ani godne, ani na miejscu: Emerenc nastała. Na pożegnanie powiedziała do mojego męża: „Życzę gospodarzowi dobrej nocy.” Ten tylko patrzył za nią, nie było na świecie drugiego człowieka, do którego tak nie pasowałoby to słowo. Zwracała się tak do niego aż do śmierci, trzeba było czasu, by do tego przywykł i reagował.

Umowa nie określała czasu, jaki Emerenc miała spędzać w naszym domu, podobnie jak pory, o której powinna była przychodzić. Można było sobie wyobrazić, że nie zoba­ czymy jej przez cały dzień, za to zjawi się o jedenastej wieczorem i wprawdzie do nas nie zajrzy, lecz do świtu będzie sprzątać kuchnię i spiżarnię, i może się też zdarzyć, że przez półtora dnia nie będziemy mogli korzystać z ła­ zienki, gdzie namoczy w wannie dywaniki. Ten nie­ uregulowany czas pracy szedł w parze z zadziwiającymi

rezultatami, Emerenc była jak robot, nie oszczędzając się dźwigała meble, które nie nadawały się do dźwigania, w jej pracowitości i sile było coś nadludzkiego, niemal groźnego, tym bardziej że właściwie nie było potrzeby, żeby tak harowała. Całkiem wyraźnie wyżywała się w pracy, nie wiedząc, co począć z wolnym czasem. Wszystko, co robiła, robiła bez zarzutu, przeważnie krzątała się po domu w milczeniu, nie była ani poufała, ani ciekawska i w ogóle unikała zbędnych słów. Zażądała dużo, więcej niż się spodziewałam, ale i dużo dawała. Gdy zapowiadali się goście lub wpadał ktoś niespodziewany, pytała, czy sobie życzę, by mi pomogła, przeważnie odrzucałam wtedy jej propozycję. Nie chciałam, by nasi przyjaciele wiedzieli, że jestem nikim we własnym domu. Emerenc wymyśliła miano tylko dla mojego męża, ja nie byłam ani pisarką, ani panią, w ogóle mnie nie nazywała, dopóki ostatecznie nie umiej­ scowiła mnie w swoim życiu, dopóki nie doszła do tego, kim dla niej jestem i jak brzmi ta nazwa, która mi się należy. Rzecz jasna i tu miała rację, bo każda definicja bez jakiegoś rodzaju uczucia jest niedokładna.

Emerenc, niestety, była pod każdym względem dosko­ nała, niekiedy aż przygnębiająco doskonała, na moje nie­ śmiałe słowa uznania nie taiła, że nie życzy sobie ciągłych komplementów, nie chwalmy jej, ona sama doskonale wie, ile jest warta. Ubierała się zawsze na szaro, tylko w święta czy przy szczególnych okazjach w czerń, suknię osłaniał codziennie zmieniany fartuch na szelkach, papierowymi chusteczkami pogardzała, używała za to śnieżnobiałych, wykrochmalonych płóciennych chustek. Naprawdę uszczę­ śliwiło mnie odkrycie, że jednak ma także swoje dziwactwa, na przykład czasami bez żadnego powodu milczała przez pół dnia nie reagując na żadne moje pytania, gdy zaś błyskało i grzmiało, zauważyłam, że boi się burzy. Gdy zbliżała się burza, ciskała, co miała w ręce, i bez słowa wyjaśnienia biegła do domu. Stara panna musi mieć jakiegoś bzika — powiedziałam do męża, a on potrząsnął głową. Ten strach to i więcej, i mniej niż bzik, orzekł. Na pewno jest czymś spowodowany, tyle że według niej to do

nas nie należy, ale czy ona kiedykolwiek powiedziała nam

o              sobie coś naprawdę istotnego? Niechże sobie przypomnę: nigdy. Emerenc nie jest gadatliwa.

Pracowała już u nas od ponad roku, kiedy chciałam ją poprosić, by odebrała awizowaną na to popołudnie paczkę, mój mąż egzaminował na uczelni, a mnie tylko tego jednego dnia mógł przyjąć dentysta. Przypięłam do na­ szych drzwi karteczkę, gdzie i kogo ma szukać posłaniec podczas naszej nieobecności, i pobiegłam do Emerenc, której zapomniałam powiedzieć podczas sprzątania, co ma za mnie załatwić, dopiero co u nas skończyła i najwyżej od paru minut mogła być u siebie. Jej drzwi ani drgnęły na moje stukanie, ale słyszałam, że krząta się w mieszkaniu, i to, że nie nacisnęła klamki, nie było niczym nadzwy­ czajnym, jeszcze nikt nie widział otwartych drzwi Emerenc, nawet jeśli z wielkim trudem udało się ją ubłagać, by wyszła, kiedy już bowiem raz wróciła do domu, nie otwierała drzwi, i do tego przywykła cała okolica. Zawo­ łałam, żeby się pospieszyła, bo muszę iść i mam dla niej pewne polecenie. Na początku moje słowa przyjęła nie­ zmienna cisza, ale kiedy zaczęłam szarpać klamkę, Eme­ renc wypadła z takim impetem, że zlękłam się, by mnie nie uderzyła. Zatrzasnęła za sobą drzwi i krzyknęła, abym jej nie nachodziła po pracy, bo jej za to nie płacę. Stałam zawstydzona, czerwona po uszy przez ten jej krzyk, który niczym nie był uzasadniony, bo przecież jeśli z jakiejś nieodgadnionej przyczyny uważa, że naruszenie przeze mnie jej wód terytorialnych uwłacza jej godności, mogłaby to powiedzieć ciszej. Wyjąkałam, jaką mam do niej prośbę, nawet nie odpowiedziała, tylko stała naprzeciw mnie i tak na mnie patrzyła, jakbym jej wbiła nóż w serce. W porząd­ ku. Pożegnałam się grzecznie, wróciłam do domu, od­ mówiłam telefonicznie dentystę, bo mąż już wyszedł i tylko ja mogłam czekać na paczkę. Nie chciało mi się nawet czytać, snułam się po mieszkaniu i zastanawiałam się, jaką to niezręczność mogłam popełnić, skąd ta wyraźnie obraź-

liwa w intencji odprawa, która na dodatek wcale nie jest typowa dla Emerenc, czasami aż żenująco przestrzegającej form.

Długo byłam sama. Żeby ten dzień był do reszty zepsuty, paczka nie nadeszła, daremnie czekałam, mąż też nie wrócił

0              zwykłej porze, po egzaminach został jeszcze ze stu­ dentami. Przeglądałam album z reprodukcjami, kiedy usły­ szałam szczęk klucza w drzwiach. Nie dobiegło mnie słowo, którym zwykliśmy się witać, wiedziałam więc, że to nie mąż wrócił do domu, tylko przyszła Emerenc, której w ten paskudny wieczór nie życzyłam sobie oglądać. Do tej pory na pewno już jej przeszło — pomyślałam — i chce mnie przeprosić. Ale Emerenc nawet się nie pokazała, nie powie­ działa ani słowa, słyszałam, jak coś robi w kuchni, i wkrót­ ce szczęknął zamek, odeszła. Kiedy zjawił się mój mąż

1              wybiegłam po naszą zwykłą kolację, dwie szklanki kefiru, znalazłam w lodówce rumiane piersi kurczęcia, które ktoś najpierw pokroił w plastry, a potem złożył ponownie ze zręcznością chirurga. Kiedy nazajutrz podziękowałam Emerenc za tę kolację, która miała mnie udobruchać, i chciałam jej zwrócić umyty półmisek, nie tylko nie powiedziała, żeby nam poszło na zdrowie, ale w ogóle wyparła się kurczaka, a nawet półmiska, nie przyjęła go ode mnie i mam go do dziś. Kiedy później zatelefonowałam na pocztę i zaczęłam wypytywać o nie doręczoną paczkę, okazało się, że niepotrzebnie całe popołudnie sterczałam w domu, bo paczka jest w spiżarni pod dolną półką, przyniosła ją razem z kurczakiem. Warowała przed bramą, powtórzyła doręczycielowi słowo w słowo to, co jej powie­ działam, odebrała przesyłkę nie informując mnie o tym i znikła w swoim mieszkaniu. To był ważny epizod w naszym życiu, bo od tej chwili długo mi się wydawało, że staruszka jest nieco pomylona, i musimy w przyszłości mieć na uwadze jej specyficznie pracujący umysł.

Wiele utwierdzało mnie w tym przekonaniu, zwłaszcza ta informacja, która do mnie dotarła dzięki mieszkającemu

w tej samej co ona willi poborcy czynszu, który w wolnych chwilach wciąż majstrował i dlatego znany był w okolicy jako majster-klepka, a mianowicie, że odkąd Emerenc tam mieszka, to znaczy od tysiąca lat, nikt z lokatorów nie był w jej mieszkaniu dalej niż w sieni, bo nigdy nie wpuszcza gości do pokoju i ma za złe, gdy ktoś ją niespodziewanie wywołuje. Trzyma w domu kota, któremu nie pozwala wychodzić, i czasami tylko słychać, jak miauczy, ale zajrzeć przez okna nie można, bo zasłaniają je drewniane okien­ nice. Nikt nie wie, co ona tam ma poza kotem, a jeśli jakieś drogocenne rzeczy, to źle robi, że się tak barykaduje, bo jeszcze ktoś pomyśli, że ukrywa skarby, i da jej w łeb. Nigdzie nie wyjeżdża, najwyżej gdy chowają kogoś z jej znajomych, odprowadza go w ostatnią drogę, ale zawsze tak jej pilno do domu, jakby się bała jakiegoś nieszczęścia. Mam się nie obrażać, gdyby mnie ewentualnie nie wpuściła, ona nawet własnego krewniaka, syna swego młodszego brata Józsiego, i podpułkownika latem i zimą przyjmuje w sieni, oni już dawno przyjęli do wiadomości, że im także wstęp wzbroniony, i tylko się z tego śmieją, przywykli.

Z tych słów wyłonił się przede mną dość przerażający portret i przez to zaniepokoiłam się jeszcze bardziej. Jak można żyć w takiej izolacji? I dlaczego nie wypuszcza kota, skoro go chowa, przecież ma przy domu osobno ogro­ dzony kawałek gruntu. Właściwie uważałam ją za nie­ spełna rozumu, dopóki z epickiej, rozwlekłej opowieści wdowy po laborancie, Adelki, która była jej wielbicielką, nie dowiedziałam się, że niegdysiejszy, pierwszy kot Eme­ renc był wielkim myśliwym i wciąż dziesiątkował hodowlę gołębi pewnego lokatora, który sprowadził się do willi jeszcze podczas wojny. Sąsiad radykalnie załatwił sprawę, bo kiedy Emerenc wyjaśniła mu, że kot to nie profesor uniwersytetu, żeby można go było przekonać słowem, i taka już jego natura, że nawet dla zabawy lubi zabijać, nie poprosił jej, by trzymała bydlaka w domu pod kluczem, lecz złapał i powiesił chwackiego myśliwego na jej klamce. Kiedy Emerenc wróciwszy do domu stanęła przed zimnym już kocim trupkiem, jeszcze jej elegancko wyłuszczył,

że niestety zmuszony jest własnymi metodami bronić jedynego pewnego pożywienia swej rodziny i źródła do­ chodów.

Emerenc nie powiedziała ani słowa, odwiązała kota z drutu, bo oprawca nie użył sznurka, łecz drutu, i kocur z przeciętą krtanią wyglądał wręcz koszmarnie, a potem pochowała go w ogrodzie, w grobie pana Szloki, który nie był wtedy jeszcze ekshumowany, i ciągali ją za to, bo koci oprawca sprowadził policję, na szczęście sprawa ucichła. Nawiasem mówiąc, gołębiarz nie miał z tego wszystkiego żadnej pociechy, nie mógł się nawet pokłócić z Emerenc, która patrzyła na niego jak na powietrze, i jeśli miała jakąś urzędową sprawę, rozmawiała z nim przez pośrednika, którym był majster-klepka, ponadto jakby łączyła świat zwierzęcy jakaś fatalna solidarność, jeden po drugim pada­ ły mu gołębie. Wtedy znów zjawiła się policja, podpułkow­ nik, który ją odwiedza, był wówczas zaledwie podporucz­ nikiem. Gołębiarz oskarżył Emerenc, że mu wytruła ptaki, ale w żołądkach pokrojonych gołębi nie znaleziono truciz­ ny, weterynarz rejonowy stwierdził, że wykończyła je jakaś spowodowana nieznanym wirusem ptasia zaraza, innym też padły gołębie i nie należy z takiego powodu niepokoić ani sąsiadów, ani władz.

Wtedy dom zjednoczył się przeciwko kociemu mordercy, najszacowniejsze małżeństwo, państwo Brodaricsowie na­ pisali list do Rady, że budzi ich o świcie ciągłe gruchanie, majster-klepka oznajmił, że gołębie wciąż mu paskudzą na balkon, a pani inżynierowa złożyła skargę, że z powodu gołębi dostała alergii. Rada nie nakazała wprawdzie go- łębiarzowi, by zlikwidował hodowlę, ale zwróciła mu uwa­ gę, lokatorzy byli rozczarowani, bo chcieli zemsty za powieszonego kota Emerenc, prawdziwej kary.

No i został ukarany: oprawca znów poniósł stratę, nowo nabyte stado gołębi wyzdychało w sposób równie tajem­ niczy jak poprzednie. Jeszcze raz próbował donosu, ale podporucznik już nie zlecił sekcji, tylko sklął od ostatnich gołębiarza za ustawiczne zawracanie głowy przepracowa­ nej policji, z czego ten wreszcie wyciągnął właściwe

wnioski, wrzaskliwie przeklął w sieni Emerenc, której, czego niestety nie udało się udowodnić, wykończył na pożegnanie nowego kota, i wyprowadził się na przed­ mieście. Jeszcze po przeprowadzce wciąż nękał władze donosami na dozorczynię. Emerenc znosiła tę nagonkę z taką pogodą i tak filozoficznym humorem, że polubili ją zarówno w Radzie, jak i na policji, żadna skarga na nią nie miała następstw, władze przywykły, że osoba staruszki przyciąga anonimowe podejrzenia jak góra magnetyczna pioruny. Na policji założono Emerenc osobne dossier, odkładano urozmaicony materiał, i tylko machano ręką, gdy nadchodziły listy, nawet początkujący policjanci roz­ poznawali słownictwo gołębiarza, jego barokowo rozwle­ kły styl. Co jakiś czas któryś z policjantów wpadał do Emerenc, ale tylko tak, żeby z nią pogadać, napić się kawy, regularnie awansujący były podporucznik przyzwyczaił się ją odwiedzać, gdy zjawiał się nowy chłopak, przedstawiali go jej, Emerenc podawała na stół kiełbasę, pogacze*, naleśniki, częstując każdego tym, na co miał apetyt. Wszy­ stkim tym przybyłym ze wsi policjantom przypominała rodzinny dom, własną babkę, więc nawet jej nie mówili, że oskarża się ją o mordowanie i okradanie Żydów podczas wojny, o szpiegostwo na rzecz Ameryki, o obsługę tajnej radiostacji, a także o to, że trudni się paserstwem i przecho­ wuje w mieszkaniu skarby. Właściwie uspokoiłam się naprawdę dopiero po tej opowieści Adelki, a do reszty wtedy, gdy z powodu zgubionego dowodu osobistego musiałam iść na policję. Właśnie kiedy dyktowałam moje dane personalne, przechodził przez salę podpułkownik, usłyszał moje nazwisko i zaprosił mnie do swego gabinetu na czas, gdy wystawiano mi nowy dokument. Byłam przekonana, że zna moje książki i stąd ta uprzejmość, okazało się jednak, że byłam w błędzie. Nie interesowało go nic poza tym, jak się miewa i co porabia Emerenc, wiedział od niej, że u nas pracuje, i był ciekawy, czy córka syna

*pogacze                            / fenych/£; I fp.red.).

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin