Leopold Tyrmand - Siedem dalekich rejsow.rtf

(1310 KB) Pobierz
LEOPOLD TYRMAND

Leopold Tyrmand

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Siedem dalekich rejsów

 

Powieść

Od Autora

 

Książki powinny same mówić o  sobie i  za siebie. Ta powieść miała jednak losy dziwne, warto więc o  nich wspomnieć.

Jej pierwsza część pisana była w  roku 1952, bez szans na publikację, i  odłożona do szuflady. W  1957, w  zmienionych na krótko warunkach, warszawski Czytelnik przekonał mnie, że warto kontynuować. Dopisałem dwie części, zgodnie z  pierwotną koncepcją, która zakładała krótką powieść, zwaną po angielsku novella. Nowe części zwichnęły kompozycję, rozbudowały wątki i  spięły je tak, że zmieniły założenia formy i  treści.

Czytelnik wydrukował książkę, lecz jej nie wydał na skutek interwencji cenzury. Uzasadnienie konfiskaty: pornografia i  obrona inicjatywy prywatnej. Scenariusz, opracowany przez znanego reżysera z  maszynopisu, nie uzyskał skierowania do produkcji. Natomiast angielski wydawca, Michael Joseph Ltd. w  Londynie, który zakontraktował powieść w  trakcie pisania i  otrzymał maszynopis polski wraz z  Czytelnikiem, dokonał przekładu i  wydał ją w  roku 1959 jako Seven Long Voyages. W  1962, Ullstein Verlag w  Niemczech Zachodnich, wydał niemiecki przekład pod tytułem Ein Hotel in Darlotoo. W  1963, polski reżyser o  mniej kontrowersyjnej opinii, ominął rafy komunistycznej kontroli kultury i  film pod nazwą Zaledwie wczoraj, oparty na tej powieści, ukazał się na krótko w  polskich kinach, wywołując nagonkę oficjalnej krytyki na reżysera i  na mnie. Gdy opuszczałem kraj w  1965 roku udało mi się wywieźć jej jedyny polski maszynopis.

Dlaczego nie próbowałem jej opublikować dotąd na emigracji? Jest to powieść porozumiewawczych tonacji, interesujących chyba tych tylko, którzy pamiętają pewną grupkę ludzi z  końca lat czterdziestych w  Polsce. Łatwo tę powieść oskarżyć, że jest rewią kulturowych mód, smaczków, nastrojów, stylów, konwencji, być może już przebrzmiałych. Jej seksualne sentymenty nie chronione przez reguły gry, mogą się wydać autoparodią. Nie ma w  niej realizmu, który broniłby jej intencji, nie ma postaci zdolnych zapewnić jej literacką niezależność, są postawy absorbujące uwagę tylko tych, którzy mają dla nich cierpliwość. Nie ma w  niej rzeczywistości, jest natomiast umowność, która nie odczytana właściwie, skazuje ją z  góry na klęskę.

Dlaczego ją wydaję, w  blisko 20 lat po napisaniu, zaś niemal w  10 od kiedy nie mam nad sobą cenzury? Przeczytałem ją niedawno, po raz pierwszy od długiego czasu. Wydała mi się zabawna. Powód tak dobry jak każdy inny.

 

Leopold Tyrmand

Dla Mary Ellen…

 

Doznajemy zdziwienia, obserwując przesadę, która wiąże się z  tą namiętnością… Nigdy nie było na świecie pyszałka, który tak głupio myślałby o  sobie jak kochający myśli o  osobie ukochanej…

Francis Bacon z  Verulamu

 

Nigdy nie znamy wszystkich przyczyn najprostszego zdarzenia…

Rene Clair

Anecdotis Personae

 

Jan Ronald Nowak              człowiek pośród decyzji

Ewa Kniaziołęcka              magister historii sztuki

Kapitan Ferdynand Stołyp              szef kapitanatu portu

August Leter              makler okrętowy

Madame Kraal              właścicielka Hotelu Pod Zamkiem

Ksiądz              miejscowy proboszcz młody i  prawy

Anita              służąca o  wątpliwej reputacji

Pan Krztynka              restaurator

Bengt Hauge              prywatny duński szyper

Przedsiębiorca transportowy              wiek lat 13

Feliks Łagodny              piekarz i  alkoholik

Zofia              jego żona

Dyrektor muzeum              w czerwonym fezie

Rozalia              gospodyni

Tołłoczko              urzędnik kapitanatu portu

 

oraz nieliczni inni.

 

Rzecz dzieje się w  Darłowie, niewielkim porcie na Zachodnim Pomorzu, wczesną wiosną 1949 roku.

Dzień Pierwszy

 

W Darłowie, przed małym dworcem w  stylu pruskiej prowincji, kończyła się kariera pociągu. Krótkiego pociągu o  starych, rozklekotanych wagonach. W  poprzek toru podkład na krzyżakach z  ułamków szyn oznaczał, że dalej żaden pociąg już nie jedzie.

Wysiadło kilka osób - wśród nich Ewa i  Nowak. Oczywiście, obrzucili się nawzajem ciekawym spojrzeniem, starając się pokryć zainteresowanie sprawami końca podróży. Nowak pomyślał: „Jak to się stało, że jej nie zauważyłem przy przesiadkach w  Sławnie i  w  Słupsku?” Ewa pomyślała to samo i  jeszcze, że gdyby go zauważyła, postarałaby się znaleźć w  tym samym przedziale.

Przy wyjściu z  dworca. Nowak powiedział do Ewy:

- Proszę położyć walizkę na tym wózku. Do rynku daleko.

- Skąd pan wie dokąd idę?

- Z  dworca w  Darłowie wszyscy idą w  jedną stronę.

- Pan zna Darłowo?

- Znam.

- Dziękuję za pomoc - rzekła Ewa, kładąc walizkę na wózku, obok walizki Nowaka.

Właściciel wózka zapalił dobyty z  kieszeni niedopałek Machorkowego, wciągnął dym siłą swych trzynastoletnich płuc i  pchnął wózek za Ewą i  Nowakiem w  długą, nieregularnie zabudowaną ulicę. Była wczesna, dżdżysta wiosna czterdziestego dziewiątego roku. Drzewa stały nagie i  mokre.

- To ładne - rzekł Nowak. Zupełnie jak u  Kiplinga.

- Co u  Kiplinga? - spytała Ewa grzecznie.

- W  „Księdze Dżungli” zwierzęta nawołują się hasłem tajemnej wspólnoty, która odróżnia ich od innych istot. Brzmi ono: „Jesteśmy jednej krwi”. Otóż my… - Nowak zawahał się i  Ewa nie wiedziała czy umyślnie czy mimo woli.

- „Jesteśmy jednej krwi” w  syku węża i  pomruku pantery - podjęła Ewa z  ochotą. - Oznaczało solidarność, pomoc i  coś jeszcze. Nigdy nie wiedziałam co właśnie jeszcze.

- Może zadowolenie?

- Co to za kaplica?

- Świętego Jürgensa. Nic ciekawego.

- Pan, widać, zorientowany.

- Trochę. Raczej tak.

Weszli na mostek, śliski i  wilgotny. Wieprza rwała mętnym nurtem. Na prawo rozlewała się w  szeroką młyńską groblę, nad którą stał zamek, malowniczy jak dziecięca bajka czytana w  wieku dojrzałym.

- Latem musi tu być ładnie.

- Idyllicznie i  landszaftowo. Gęsta zieleń i  stara architektura.

- A  więc jesteśmy jednej krwi?

- Tak sądzę. A  pani?

- Ja?

Spojrzała nań kroczącego obok z  rękami w  kieszeniach płaszcza, z  kształtną głową dobrze osadzoną w  nastawionym kołnierzu. Był niewysoki, mocno zbudowany, miał ciemnoblond włosy i  piwne, bystre oczy. Ewie podobał się jego płaszcz i  uśmiech, pogodny, trochę kpiący.

- Podoba mi się pański płaszcz - powiedziała.

- Mnie się podoba pani i  płaszcz - uśmiechnął się Nowak.

Rzeczywiście - obydwa płaszcze cechował dobry krój i  niezawodna impregnacja. Były koloru khaki i  dobrze znoszone.

Weszli w  główną ulicę miasteczka, pustą o  tej porze i  wyziębłą.

- Czy czuje pani ciekawe spojrzenia, które taksują nas teraz spoza firanek w  tych oknach? Jesteśmy nie z  tego świata. Cóż za małżeństwo przyjechało do Darłowa i  po co?… Tak brzmią pytania.

- Małżeństwo? Z  mężczyzną, którego nazwisko tonie w  mrokach tajemnicy? Tylko dlatego, że mi się podoba jego płaszcz…

- Nie przypuszczałem, że to pani sprawi przykrość.

- Wolałabym, aby pan dopełnił formalności.

- Nowak. Tak brzmi moje nazwisko.

- Bardzo mi przyjemnie, panie Nowak. Kniaziołęcka Ewa.

- Zapraszam panią na kawę.

- Chętnie. Ale dokąd?

- Do Łagodnego.

- Jest to nazwisko czy cecha charakteru?

- Nazwisko. Feliks Łagodny jest właścicielem jedynej w  Darłowie cukierni i  poetą.

- W  wolnych chwilach pisze wiersze?

- Nie, nie pisze wierszy. Powołuje codziennie do życia ptysie-sonety, kremówki-ballady i  eklerki-poematy liryczne. Czyni to zresztą najczęściej pod wpływem alkoholu, co wiąże go dodatkowo z  poezją. Ludzie przyziemni mówią o  nim, że jest cukiernikiem.

Weszli do czystej cukierenki i  usiedli przy stoliku. Wysoka, piękna, chmurna kobieta, siedząca za bufetem, przywitała się z  Nowakiem powściągliwie, lecz z  sympatią. Nie było ani kawy, ani ciastek, ani mleka, ani rogalików, ani jajek, ani masła, wobec czego zjedli z  wielkim smakiem przedwczorajsze drożdżówki i  wypili bladą, przesłodzoną herbatę.

- To żona Łagodnego, Zofia - rzekł konfidencjonalnie Nowak.

- Wygląda jak normandzka arystokratka z  noweli Maupassanta.

- Jest córką pomorskiego chłopa z  tych okolic. Niespodzianka, co? Tak samo pani może się okazać działaczką społeczną, uczoną z  zakresu pszczelarstwa, lub primabaleriną w  prowincjonalnej operze, chociaż wygląda pani na modną aktorkę filmową, zawodniczkę sportową o  ogólnonarodowym znaczeniu, lub artystkę-malarkę, plastyczkę, czy coś takiego.

- Ciepło, coraz cieplej. Jestem historykiem sztuki.

- Z  Warszawy?

- Z  Warszawy. A  pan?

- Ja z  Gd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin