0640. Milburne Melanie - Koncert w Paryżu.pdf

(553 KB) Pobierz
Melanie Milburne
Koncert w Paryżu
Tłumaczenie:
Alina Patkowska
ROZDZIAŁ​ PIERWSZY
Aiesha spędziła w Lochbannon już tydzień i gazety jeszcze nie wpadły na jej trop. Ale komu
mogłoby przyjść do głowy, żeby jej szukać w szkockich górach, w domu kobiety, której małżeństwo
zniszczyła przed dziesięciu laty? To była doskonała kryjówka. Louise Challender wyjechała za
granicę, do przyjaciółki, której przydarzył się wypadek, i Aiesha miała cały dom tylko dla siebie.
Był środek zimy, więc spokoju nie zakłócał jej żaden ogrodnik ani gospodyni. Po prostu sielanka.
Przymknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i wciągnęła w płuca mroźne powietrze. Na ziemię
opadały pierwsze płatki śniegu. Po zgiełku i spalinach Las Vegas zimne, świeże, spokojne powietrze
Szkocji ożywiało przytępione zmysły jak cudowny eliksir. Tutaj Aiesha nie musiała niczego udawać
ani grać. Czuła się tak, jakby wreszcie zeszła ze sceny i zrzuciła ciężki kostium, który nosiła w Las
Vegas – kostium wampa, maskę barowej piosenkarki, zadowolonej z tego, że dostaje wysokie
napiwki i przez całe dnie może chodzić po sklepach, siedzieć na basenie i smarować się
samoopalaczem. Tutaj mogła się rozluźnić, zebrać myśli, nawiązać kontakt z naturą i przypomnieć
sobie o własnych marzeniach.
Jedyną przeszkodą był pies. Łatwiej byłoby opiekować się kotami. Wystarczyłoby nasypać karmy
do miseczki i zmienić żwirek w kuwecie. Kotów nie trzeba było głaskać ani przez cały czas
dotrzymywać im towarzystwa. Koty chodziły własnymi drogami i Aieshy bardzo to odpowiadało.
Ale pies to zupełnie inna sprawa. Pies chciał być blisko człowieka, zaprzyjaźnić się z nim, pokochać
go. Pies ufał, że zapewni mu się bezpieczeństwo.
Aiesha popatrzyła w wilgotne brązowe oczy golden retrievera, który z niewolniczym oddaniem
siedział u jej stóp, zamiatając ogonem warstwę świeżego śniegu. To spojrzenie przywiodło jej na
myśl spojrzenie innej pary ufnych brązowych oczu. Choć minęło już wiele lat, to wspomnienie wciąż
do niej wracało i za każdym razem czuła się tak, jakby ktoś wbijał jej nóż w serce. Podciągnęła
rękaw i spojrzała na wewnętrzną stronę przegubu. Wyraźny czerwono-niebieski tatuaż już do końca
życia miał jej przypominać, że nie potrafiła zapewnić bezpieczeństwa swojemu jedynemu
przyjacielowi.
Przełknęła z trudem i spojrzała na psa, marszcząc brwi.
– Może sama wyjdziesz na spacer? Przecież znasz drogę lepiej ode mnie. Tu nie ma żadnych
płotów. – Machnęła ręką. – Idź, pobiegaj sobie. Poganiaj królika czy coś.
Pies nie ruszył się z miejsca, tylko pisnął cicho, jakby chciał powiedzieć: „pobaw się ze mną”.
Aiesha westchnęła z rezygnacją i powlokła się w stronę lasu.
– W takim razie chodź, głupi kundlu. Ale tylko do rzeki, nie dalej. Ten śnieg chyba będzie padał
przez całą noc.
James Challender przejechał przez przysypaną śniegiem bramę z kutego żelaza, która prowadziła
do Lochbannon. Zapadał już zmierzch. Posiadłość była zachwycająca o każdej porze roku, ale zimą
zmieniała się w zaczarowaną krainę. Neogotycki budynek z wieżyczkami i mansardkami wyglądał
jak żywcem wyjęty z bajki dla dzieci. Zamarznięta fontanna przed domem upodobniła się do
renesansowej rzeźby z lodu, sople przypominały stalaktyty. Las i wzgórza za domem pokrywał biały,
nieskalany śnieg. Powietrze było tak rześkie, czyste i zimne, że przy oddechu zamarzały mu dziurki
w nosie.
W domu paliły się światła. A zatem gospodyni, pani McBain, przełożyła urlop, żeby zaopiekować
się Bonnie podczas nieobecności matki, która musiała wyjechać do Australii, do przyjaciółki. James
proponował, że zajmie się psem, ale matka przed wylotem z kraju powiadomiła go esemesem, że
wszystko jest załatwione i ma się o nic nie martwić. Nie rozumiał, dlaczego po prostu nie odstawiła
Bonnie do psiego hotelu. Przecież było ją na to stać. Po rozwodzie rodziców James zadbał, żeby
niczego jej nie brakowało.
Lochbannon było trochę za duże dla samotnej starszej kobiety, której towarzystwa dotrzymywał
tylko pies i kilkoro służących, ale James chciał zapewnić matce bezpieczną przystań w miejscu, które
w żaden sposób nie byłoby związane z jej poprzednim życiem jako żony Clifforda Challendera. On
również od czasu do czasu spędzał tu kilka dni, gdy chciał się oderwać od londyńskiego tempa życia,
i właśnie dlatego przyjechał teraz, choć matka zapewniała, że Bonnie ma dobrą opiekę. Lubił
samotność i spokój, a tutaj nic go nie rozpraszało. Przez tydzień potrafił tu zrobić więcej niż przez
miesiąc w londyńskim biurze. Nikt nie zawracał mu głowy i niczego od niego nie chciał. Tu mógł
spokojnie pomyśleć i oderwać się od stresów zarządzania firmą, która po wyczynach jego ojca wciąż
musiała walczyć o odzyskanie dawnej pozycji. Było to też jedno z nielicznych miejsc, gdzie nie
docierali wszędobylscy dziennikarze z kolorowej prasy. Konsekwencje hulaszczego życia ojca wciąż
kładły się cieniem na życiu Jamesa. Brukowce wciąż wypatrywały skandali potwierdzających teorię,
że jaki ojciec, taki syn.
Jeszcze zanim wyłączył silnik, usłyszał szczekanie Bonnie. Uśmiechnął się, idąc do drzwi. Może
matka miała rację i ten pies naprawdę był zbyt wrażliwy, żeby zostawiać go z obcymi? Zresztą to
entuzjastyczne powitanie w domowych progach było bardzo przyjemne. Ale zanim zdążył wsunąć
klucz do zamka, drzwi otworzyły się i zobaczył przed sobą zdumione szare oczy.
– Co ty tu, do diabła, robisz?
Ręka Jamesa, sięgająca do klamki, opadła, a całe ciało zesztywniało. Aiesha Adams. Słynna,
seksowna i nieposkromiona Aiesha Adams.
– Chyba to ja powinienem cię o to zapytać? – wykrztusił w końcu.
Na pierwszy rzut oka nie było w niej nic nadzwyczajnego. Bez makijażu, w dresowych spodniach
i za dużym swetrze wyglądała jak przeciętna dziewczyna. Kasztanowe włosy sięgające ramion nie
były ani proste, ani kręcone. Cerę miała gładką, oprócz paru malutkich blizn, które mogły być
śladami po ospie albo po źle wyciśniętym trądziku. Była średniego wzrostu i szczupłej budowy.
Przypuszczał, że zawdzięczała to raczej dobrym genom niż własnym wysiłkom.
Przez chwilę znów mu się wydawało, że ma przed sobą piętnastolatkę, ale zaraz jego uwagę
przykuł niespotykany kolor jej oczu. Ich szarość kojarzyła się z burzą, dymem i cieniem. Również
usta miała niezwykłe, pełne i kuszące do grzechu. Co ona tu robiła? Czyżby się włamała do domu
jego matki? Serce zabiło mu szybciej. Co będzie, jeśli ktoś się dowie, że ona jest tutaj razem z nim?
Na przykład prasa? Albo Phoebe?
Aiesha dumnie podniosła głowę i w mgnieniu oka ze skromnej uczennicy zmieniła się
w wyrafinowaną, zmysłową uwodzicielkę.
– Przyjechałam na zaproszenie twojej matki.
Zmarszczył brwi ze zdumieniem. O co tu chodziło? Jego matka nie wspomniała o tym ani słowem.
Dlaczego zaprosiła dziewczynę, która kiedyś wniosła w jej życie tak wiele zamętu i cierpienia? To
nie miało sensu.
– Nie sądzisz, że to bardzo wielkodusznie z jej strony? Mam nadzieję, że pozamykała biżuterię
i srebra.
Oczy Aieshy błysnęły złowrogo.
– Czy​ ktoś z tobą jest?
– Nie lubię się powtarzać, ale znowu mam wrażenie, że to ja powinienem ciebie o to zapytać. –
James zamknął drzwi i zapadło milczenie, które naraz wydało mu się zanadto intymne. Jakakolwiek
intymność z Aieshą Adams była niebezpieczna. Nie powinni się znaleźć w tym samym kraju, a cóż
dopiero w tym samym domu. To była śmierć dla jego reputacji. Aiesha emanowała seksem,
spowijała się atmosferą zmysłowości jak płaszczem, który narzucała na siebie, kiedy tylko przyszła
jej na to ochota. Każdy jej ruch był ruchem wyrafinowanej uwodzicielki. Ilu już mężczyzn padło
ofiarą tego smukłego ciała i ust jak u Lolity? Przypominała rozzłoszczonego kociaka.
James poczuł dudnienie krwi w uszach. Pochylił się i poskrobał Bonnie za uchem. Pies zapiszczał
i z entuzjazmem polizał jego dłoń. Przynajmniej on cieszył się z jego przyjazdu.
– Czy ktoś tu za tobą przyjechał? – powtórzyła Aiesha. – Prasa? Dziennikarze? Ktokolwiek?
Wyprostował się i popatrzył na nią drwiąco.
– Uciekłaś przed kolejnym skandalem?
Zacisnęła usta i w jej oczach błysnęła niechęć.
– Nie udawaj, że nie wiesz. Wszystkie gazety o tym pisały.
Czy ktokolwiek mógłby o tym nie wiedzieć? Plotki o jej romansie z żonatym amerykańskim
politykiem szerzyły się jak wirus. James starał się je ignorować, ale potem jakiś dziennikarz bez
skrupułów przypomniał o roli Aieshy w rozwodzie jego rodziców. To było tylko jedno czy dwa
zdania i nie wszystkie gazety to przedrukowały, ale wstyd i zażenowanie, które od dziesięciu lat starał
się zostawić za sobą, znowu wróciły.
Z drugiej strony, czego innego mógł się spodziewać? Od chwili, gdy matka znalazła na ulicach
Londynu nastoletnią uciekinierkę i przywiozła ją do domu, Aiesha przyciągała do siebie skandale jak
magnes. Była wyszczekana i wciąż stwarzała jakieś problemy sobie, a także ludziom, którzy
próbowali jej pomóc. Louise była wtedy bardzo rozczarowana jej zachowaniem i James nie mógł
zrozumieć, dlaczego znów pozwoliła jej przyjechać. Po co zapraszała do siebie dziewczynę, która
ukradła jej rodzinną biżuterię i próbowała ukraść również męża?
Zrzucił płaszcz i powiesił go w szafie.
– Zdaje się, że masz obsesję na punkcie żonatych mężczyzn?
Poczuł na plecach spojrzenie szarych, przenikliwych oczu i puls znowu mu przyspieszył.
Ucieszyło go, że cios był celny. Tylko on jeden w całej rodzinie potrafił przejrzeć Aieshę na wylot.
Była jak kameleon, zawsze robiła to, co przynosiło jej korzyść, i gdy jej to odpowiadało, nakładała
swój urok jak sukienkę, by przyciągnąć do siebie następną ofiarę, złamać kolejne serce i zdobyć
kolejny portfel. Ale on był na nią odporny. Poznał się na niej od samego początku. Aiesha pozbyła
się plebejskiego akcentu z East Endu i nie nosiła już ubrań z sieciówek, ale w głębi duszy wciąż
pozostała złodziejką, której celem w życiu było dojść jak najwyżej przez szereg kolejnych łóżek. Jej
ostatnią ofiarą był amerykański senator, który już zapłacił za to ruiną swojej kariery i małżeństwa.
Prasa opublikowała zdjęcie Aieshy, gdy wychodziła z jego apartamentu hotelu w Las Vegas.
– Nikt nie może się dowiedzieć, że tu jestem – powiedziała. – Rozumiesz? Nikt.
James popatrzył na nią. W jej oczach wciąż błyszczała nienawiść, ale zauważył coś jeszcze – błysk
niepewności, a może lęku, który jednak zaraz zniknął. Podniosła wyżej głowę i zacisnęła usta. Nie
było w niej nic niewinnego. Była chodzącym zagrożeniem dla każdego mężczyzny, gotowa zdusić go
swymi krągłościami, aż uschnie z pragnienia, i dobrze o tym wiedziała.
Minął ją i wszedł do ciepłej bawialni.
– Nikt się nie dowie, że tu jesteś, bo zaraz stąd wyjedziesz.
Poszła za nim. Kroki jej bosych stóp na perskim dywanie były ciche jak kroki drapieżnika.
– Nie możesz mnie wyrzucić. To dom twojej matki, nie twój. – Skrzyżowała ramiona na piersiach.
Wyglądała w tej chwili jak nadąsana nastolatka, choć miała już dwadzieścia pięć lat.
James leniwie przesunął po niej wzrokiem, jakby patrzył na tandetny przedmiot na wystawie
sklepu.
– Spakuj​ się i wynoś się stąd.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin