Eugeniusz Dębski - Moherfucker (tom 2) - Moherfucker.rtf

(969 KB) Pobierz
Moherfucker

              Eugeniusz Dębski

              MOHERFUCKER

              RUNA

              2010

              MOHERFUCKER

              Eugeniusz Dębski, Warszawa 2010

              Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2010

              Opracowanie graficzne okładki: własne

              Redakcja: Karolina Pawlik

              Korekta: Maria Radzimińska

              Wydanie I

              Warszawa 2010

              ISBN: 978-83-89595-69-0

              Agencja Wydawnicza RUNA

              00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 436

              tel./fax: (0-22) 45 70 385

              email: runa@runa.pl

              www.runa.pl

              ...Kobieta-motorniczy szarpnęła elektryczny hamulec, wagon osiadł z nosem przy ziemi, potem błyskawicznie podskoczył, z brzękiem i łoskotem posypały się z okien szyby. I wtedy w mózgu Berlioza ktoś rozpaczliwie krzyknął: „A jednak!”.

              Raz jeszcze, ostatni raz, mignął księżyc, ale rozlatujący się na kawałki, potem zapanowała ciemność.

              Tramwaj najechał na Berlioza i na bruk pod sztachety Patriarszej alei wypadł

              okrągły ciemny przedmiot. Przedmiot ten stoczył się na dół i podskoczył na kocich łbach jezdni.

              Była to odcięta głowa Berlioza...

              Michał Bułhakow „Mistrz i Małgorzata”

              przekł. Irena Lewandowska i Witold Dą browski

              ROZDZIAŁ 1

              – A ja chciałem sprawdzić, jak rysuje moja kamera w iPhonie – tłumaczył Locha, dryblas z podrapanym nad prawym okiem czołem. – Wyszedłem na korytarz, bo tam było jaśniej, tak? W klubie ciemno jak w dupie po kaszance, no i zaczynam kręcić, a tu wypada dwóch i po ryjach się walą, i to tak bez czucia, na chama, do tego wybiegają jeszcze czterej.

              Napierdalanka jak w amerykańskim filmie, jucha wali po ścianach, tak? Zęby się sypią... – Strzyknął śliną przez szparę w zębach. – Chciałem uciekać, żeby mi kamery nie zarąbali, tak?

              Ale już się nie dało, od drzwi wpadło jeszcze dwóch i walą tych z Pawłowki...

              – Kurwa, no to w kiche! Im się należy od dawna, łażą do klubu, jakby był ich, a przecież... – wtrącił się głaszczący dotąd srebrnego irokeza pucołowaty chłopak.

              – Te, zamknij się! – rzucił, przeciągając się, Arkasza Wazniecow. – Niech Locha skończy, i tak nudno...

              – Nudno? Ja tam w pory waliłem...

              – Zawsze walisz... – Machnął ręką Arkasza. – Gadaj, no?

              – No szyli tych z Pawłowki równo, kilka glanów i już był spokój, ale Pawłowka się dowiedziała i wpadli, i teraz ich było więcej. Dawaj malować ryje braciom Bieriezowym! Jaja jak cholera, ale ja nie mogę wyjść, bo przy drzwiach największy kocioł. I myślę: jak stoję, to już kręcę, pokażę chłopakom, tak? I nagle z dyski wypada jeden, nie znam go, ale ślepi na mnie i ryczy: „Ty, kurwo, będziesz na Youtubie filmy puszczał? A nas mienty* skotłują? I, skurwysyn, wyciągnął pasek, a klamra półtora kilo, i na mnie. I by mnie zabił, ale taki karczek z Bieriezowki capnął go i jak nie przyjebie w zgryz! Tamtego zdmuchnęło pod ścianę, leży i maluje podłogę juchą, a ten byk ryczy do mnie: „Kręć, jebana twoja, i niech mi tylko ktoś kamerzystę, kurwa, ruszy!”. Tak? Kurwa, jaja na maksiora, ale nic – kręcę. I nagle jeden z podłogi, z Pawłowki, krzyczy: „Tak, nie ruszać, chuje, kamery! Dowiemy się potem, kto zaczął!”. – Pochylił się w spazmie śmiechu.

              Towarzystwo ryknęło na cztery głosy.

              – I jak? Oglądali?

              – No jak!

              Podrapany dryblas nie przyznał się, że byk, który uratował mu czerep, podszedł do niego * Mienty (ros.) – gliny. Tu i dalej: wszystkie przypisy autora.

              po bójce, gdy patrol mientow zbierał co bardziej cherlawych uczestników rzezi, i wyciągnąwszy rękę rzucił: „Karta!”. Wyjętą z aparatu kartę, która na jego dłoni wyglądała jak znaczek na kopercie, wrzucił do kieszeni, zapomniawszy natychmiast o jej poprzednim właścicielu.

              – Ale, blad’, przerzuciłem koniec na wewnętrzną pamięć – powiedział mściwie podrapany Locha. Natychmiast uświadomił sobie, że tymi słowami jakby przyznał się, że zabrali mu ośmiogigową kartę. – Daj papierosa! – rzucił szybko do stojącego najbliżej Kolki.

              Ten się skrzywił: „Jakbym miał?...” i nie odezwał się nawet. Przygnębienie...

              Przygnębiające petersburskie podwórko – ogromna studnia obramowana dziesięcio i dwunastopiętrowymi blokami, z kępą obowiązkowych brzóz, chyba samosiejek, niezbędnymi ławeczkami, na których kobiety obgadywały niegdyś wszystko i wszystkich, ze stołami, na których nie tak dawno jeszcze, za Związku Radzieckiego, mężczyźni rżnęli w „kozła”, czyli w domino, z pistoletowym trzaskiem dostawiając triumfalnie ostatnią kostkę, gwóźdź do trumny przeciwnika.

              Teraz wszystko to podupadło, staruszki albo wymarły cichutko, albo boją się wyjść, nasłuchawszy się makabrycznych opowieści o morderstwach, popełnianych z reguły na ludziach starych, niedołężnych, słabych i wcale nie bogatych. „Lucjo Wasiliewna, słyszałaś?

              Zabili Fiedosiję, tę spod sto czternastki, zmiażdżyli czerep żelazkiem, prawie jak u Dostojewskiego! I za co? Osiemset rubli zabrali. Osiemset! Czy to nie koszmarne?!”.

              Stoły zmurszały. Wódki się już nie pije pod surówkę z ogórków i pomidorów, łaskawie wykonanej i podanej przez okno przez którąś z małżonek. Niektórzy nie piją, bo piją gdzie indziej, innych nie stać na częstowanie.

              Tylko krzywe ławeczki trwają jako tako. Wykonane z „nadwyżek” posiadanego betonu i grubych prętów czy rur, opierają się kopniakom, podpaleniom, szczynom psim i ludzkim.

              Z reguły dwie czy trzy osoby mogą na takim szkielecie w miarę wygodnie posiedzieć.

              Na jednej z takich mumii siedziało pięciu, dwaj inni stali, opierając się butami o krawędzie ławki. Chwilę temu toczyła się tu zwyczajna młodzieżowa rozmówka, o dupeczkach, o tym, kto się kiedy upaprał do śmierci, o przewadze piwa klińskiego nad pierdoloną, przejętą przez Turków i spaskudzoną okrutnie Bałtiką. Skończyła się opowieść, kończyły się fajki, kilka sztuk miał jeszcze tylko Igor, pozostali usiłowali go przekonać, że powinien je zagospodarować teraz i tu, a potem jakoś się znajdzie nowe.

              Nie pizdi, Igariok! – rzucił najbardziej zgłodniały nikotyny Saszka. – Szczas naszkaliajem! Dawaj, pasasiom!*.

              Nagabnięty, niechętnie, ale zdając sobie sprawę, że przeciąganie doprowadzi do niezręcznej sytuacji, w której ci bez fajek stworzą przeciwko niemu koalicję, a to zaowocuje w przyszłości znaczącymi konsekwencjami, sięgnął do kieszeni i wyciągnąwszy jednego dla siebie, paczkę z czterema ostatnimi rzucił Saszce. Zapalili.

              * Nie pizdi, Igariok!... Szczas naszkaliajem! Dawaj, pasasiom! (ros.) – Nie pierdol, Igorku!... Zaraz się skołuje!

              Daj, pociągniemy!

              – Kijowe te lighty... – powiedział jeden z pozostałych, który mimo krytyki zaciągał się dymem z wyraźną przyjemnością. – Nasze lepsze! O, na przykład...

              – Cicho! – Saszka, przekręcił głowę i wsłuchał się w rozświetlony słabymi i rzadkimi lampami mrok. – Zaraz kupimy fajki!

              Prowadząca przed blokiem asfaltowa droga przypominała wykonany dla dzieci model powierzchni księżycowej. Ostrożnie omijając dziury, kuśtykała po niej w zapadającym zmroku, z trudem trzymając się gładkiej powierzchni, przygarbiona staruszka. W chudej dłoni trzymała wiotką torbę z kwiecistego niegdyś plastiku, dno torby obciążała kostka masła, czy raczej margaryny, może jakieś herbatniki.

              Staruszka nie spiesza, daroż ku pierieszła! – zaśpiewał Saszka, oderwał się od towarzystwa i niedbałym krokiem ruszył na spotkanie staruszki. – Babciu, pożycz dyszkę, co?

              – Zejdź mi z oczu, paskudo! – zachrypiała babusia. – Znam cię, Aleksander, od majtek obsranych cię znam, nicponiu. Matka tu je wieszała, gówniarzu! – dodała nagle z mocą.

              Wysunęła rękę, by usunąć z drogi młodzieńca. Koledzy z ławki zarechotali. Saszka ze złością zacisnął zęby.

              – Pilnuj swoich majtek, stara! – warknął.

              Szybko przeszukał wzrokiem babcię. Portmonetka mogła być w torbie, tak – nie masło czy serek, tylko staruszkowa portmonetka! Wyciągnął rękę, by wyszarpnąć torbę, ale ręka babci żwawo uskoczyła Awos’ka* zniknęła za wypłowiałym prochowcem. Prawa piąstka staruszki dziwnie szybko wysunęła się do przodu i boleśnie wbiła się w dołek napastnika.

              – Ach, job!

              Saszka jęknął i pochylił się, przyciskając dłonie do splotu słonecznego.

              Babunia raźnie obdreptała skulonego reketiera i pomaszerowała w kierunku najbliższej bramy. Ławka eksplodowała rechotem. Bezlitosne kółko młodzieżowe zawsze ochoczo wykpiwało potknięcia każdego z członków, nawet niewątpliwego przywódcy grupki. Saszka posiniał ze złości, podskoczył do babci i chwyciwszy ją za kołnierz, szarpnął z całej siły do tyłu. Scenariusz był prosty: babunia wali się na plecy, może nawet przytrzyma się ją w locie, żeby nie pogruchotała sobie wszystkich pieprzonych kurzych kosteczek, wyrywa jej się siatkę, a potem...

              Potem wydarzenia potoczyły się kompletnie inaczej.

              Babcia wyrzuciła ręce w górę, przekręciła się i z całej siły wbiła pięść pod pachę napastnika. Ten wrzasnął, sparaliżowana bólem ręka odleciała w bok, ale niedaleko: babcia chwyciła ją, zgięła w łokciu i zakręciła jak korbą maszynki do mięsa. Całe ciało chłopaka wyleciało w powietrze, ale nie nadążyło za okręcanym przedramieniem. Oderwana ręka, chlustając krwią, wypadła z rękawa i pofrunęła w krzaki, a lecące ku ziemi ryczące ciało zostało uchwycone za głowę. Potworne szarpnięcie z przekręceniem, chrzęst i chlupot, i urwany ryk bólu. Skamieniali koledzy Saszki patrzyli, jak okrutnie dekapitowane ciało wali * Awos’ka (ros.) – torba na zakupy, zapewne od słowa awos’ – jakoś (to będzie).

              się na plecy i trzepiąc kończynami o asfalt, przesuwa się w ich kierunku.

              Głowa potoczyła się w bok, uderzyła w krawężnik i poruszywszy ustami, zatrzymała się, opierając nosem o kawałek cegły, znieruchomiałe oczy zapatrzyły się w zalany krwią grunt.

              Ktoś wrzasnął z całej siły, chłopak z irokezem pierwszy odzyskał władzę w nogach, rzucił się do tyłu, potknął o resztkę betonowej urny na śmieci, przewalił przez nią i nie wstając, pognał na czworaka przed siebie, byle dalej.

              – Gdzie ja to widziałem? Gdzie? Mamo! Nie chcę! – W głowie Arkaszy Wazniecowa kłębiły się myśli, ale żadna nie podpowiedziała, by wziął nogi za pas. Stał skamieniały i patrzył. – W szkole?... Tak, lektury! Mistrz i Małgorzata... aaa... nie chcę! Odcięta przez tramwaj głowa... tego... jak mu tam... Porfiry Iwanowicz? Nie, to ze Zbrodni i kary...

              Berliozow?... – zaczął przypominać sobie szczątki wiedzy z literatury ojczystej.

              Koszmarna babunia, w tej chwili wcale niewyglądająca na potulną stetryczałą babcię, której kiedyś pomógł donieść nic nieważący chodniczek do trzepaka, dziwnie rozrosła się, zmieniła w jakąś niewyobrażalną modliszkę z kilkoma uzbrojonymi w cęgi czy nożyce ramionami, długie, zginające się do tyłu żucze nogi dwoma krokami przeniosły ją pod ławkę z wrzeszczącymi blokersami.

              Potworne uderzenie cisnęło Arkaszą niemal pięć metrów w powietrze. Przeleciał je szybciej niż sformułował w głowie imię i patronimik śledczego ze Zbrodni i kary. Uderzył

              twarzą w słup – osiem zębów prysło i wyłamało się z dziąseł, chrząstka nosa wbiła się w mózg. To niemal zabiło szczeniaka, niemal, bo wcześniej zachłysnął się krwią z rozbitej twarzy i zadławił gruzem z zębów... Nim jeszcze zmarł, czterech kolegów z podwórka zostało poszlachtowanych straszliwymi jataganami szponów, którymi wymachiwała potworna babunia.

              Pogotowie na wieść, że do zgarnięcia będzie pięć czy sześć ciał (dzwoniący po karetkę milicjant wykrztusił, że podaje liczbę zabitych szacunkowo, po przybliżonej ilości głów sądząc, bo reszta, pokawałkowana, leży na powierzchni wielkości kortu tenisowego), przyjechało w sile trzech wozów, pozgarniało ciała, przy okazji stwierdzając, że owszem, krwawych fragmentów jest ponad tuzin, ale ciał tylko pięć. Ani trzej lekarze, ani żaden z piątki anatomopatologów dokonujących sekcji, nikt nie odważył się wysunąć jakiejkolwiek hipotezy, oznaczałoby to bowiem konieczność bronienia swojej racji, a żadna z tych osób nie chciała wyjść na – co najmniej – dziwaka...

              Stojąc na podwórku szpitala obok prosektorium, siedemdziesięciodwuletni, dorabiający do emerytury patolog bez słowa wyrwał z ręki kolegi paczkę golden gate’ów, wyszarpnął

              jednego, omal go nie łamiąc, zapalił z trudem, z powodu drżenia palców, i zaciągnął się.

              – Wiesz, jak byłem na studiach, za Stalina oczywiście, rozpuściło się wśród społeczeństwa wiadomość, że w oczach zamordowanego zostaje odbita twarz mordercy. Job ich mat’! I potem tyle ich, tych oczu wyrżniętych, widziałem, nie uwierzysz! Oni to łyknęli!

              – Stiepanie Arkadiewiczu, po ci mi to mówicie? – jęknął młody kolega po fachu. – I tak wyrzygałem obiad, śniadanie, wczorajszą kolację i chyba nawet kotlet z zeszłego tygodnia!

              – Mówię, Jura, żebyś wiedział, że nie chciałbym, żeby to była prawda, i żebym w oczach tych szczyli zobaczył to, co ich zabiło...

              ROZDZIAŁ 2

              Wrocław nie aspiruje do miana miasta magicznego, to zwyczajnie cudowny konglomerat.

              Raz – metropolii, ale bez jej paranoicznych problemów komunikacyjnych i rzeszy nadętych biurw i biurwisynów; dwa – miasta zabytkowego, z licznymi, ale nie obłędnie licznymi turystami; trzy – miasta młodego, bo odbudowanego z powojennej równiny ceglanej i nasyconego młodzieżą, i miasta z doświadczeniem i mnogimi różnojęzycznymi władcami i włodarzami.

              Piękne miasto, które opuszczałem sporo lat temu z niechęcią i krwawiącym sercem. I potężnym kacem.

              Ale i tu znajdzie się jakieś gówno, zwłaszcza za kierownicą.

              Przyjechałem do piastowskiego grodu w czwartek wieczorem, powitał mnie neon (NeON!!!) „Dobry wieczór we Wrocławiu” przed Dworcem Głównym. Właściwie nie ucieszyło mnie to, mam na myśli przyjazd koleją: trzy dni wcześniej przywiozłem tu większość swoich maneli, przeniosłem je do mieszkania przy Kwaśnej i ruszyłem do centrum.

              Zanim GPS złapał fix, zanim zorientowałem się, zanim przypomniałem sobie konfigurację – już pędziłem w przeciwną do centrum stronę. Zawróciłem dopiero na wysokości Hutmenu i rozeźlony pomknąłem do miasta.

              Daleko nie dopomknąłem: z podporządkowanej uliczki przy stadionie wysunął bezczelny mitsubishiowaty pysk glacuś w wytwornym dresiowatym odzieniu. Mnie wybrał sobie na ofiarę! Bezczelnie uniósł lewą dłoń w geście protekcjonalnego podziękowania, a tak naprawdę mówiącym: „Pierdol się, leszczu, państwo jedzie”, i zaczął włączać się do ruchu.

              Przymierzyłem dobrze i przypakowałem mu, piszcząc oponami, w słupek; wgiął się urodziwie, ładnie przygiął się dach i para drzwi, na deser wysypał się przedni reflektor. I już kompletnie bonusowo spadła antena CBRadia. Gdy wysiadłem i obszedłem przytulone do siebie wozy, nie omieszkałem przydepnąć magnesu podstawki, zgrzytnął pod podeszwą i pożegnał się z życiem. Rzuciłem, co prawda, palenie, ale jeszcze miałem w kieszeni czarne cienkie, wyjąłem jednego i zapaliłem spokojnie. Dresisyn wygramolił się z drugich drzwi, te swoje miał już na zawsze zaklinowane.

              – Kurwa, człowiek, jak ty jedziesz, co? Nie widzisz, kurwa... – zaczął standardowo – ...że... – szybko oszacował mnie i nie powiedział „że wyjeżdżam, chuju”, tylko: – ...że jest zwężenie i utrud...niony... wjazd? Tu się wjeżdża na zakładkę, kolego...

              – Pies ci kolegą – powiedziałem, sięgając po komórkę. Cudem, naprawdę cudem dopadłem drogówkę od pierwszego połączenia. – Stłuczka, wymuszenie pierwszeństwa na skrzyżowaniu Grabiszyńskiej i Oporowskiej... – Tabliczka z nazwą ulicy wpadła mi w oko chwilę temu, zresztą przypomniałem sobie: stadion, Oporowska, „Cała Polska w cieniu Śląska”... – Tak, jestem uczestnikiem, tym wymuszonym – meldowałem, patrząc w niebo.

              – Szkurważ twoja... – syknął dupek, wyszarpnął swoje wypasione komórzysko z lisim chwostem, wielkości gomółki sera, i odwróciwszy się plecami do mnie, zaczął pośpiesznie meldować cośkomuśpocoś.

              – Dobrze, czekam.

              Upuściłem papierosa, sięgnąłem po palmtopa (miał lepszy aparat niż komórka), wolno obszedłem naszą małą grupkę, metodycznie sfotografowałem swój wóz, potem mitsubishi, ostentacyjnie nie zauważając zaciśniętych warg dresiarza – sapał już mocno i nawet popluwał

              na chodnik. Potem wycelowałem w jego gębol i pstryknąłem mu fotę. Akurat ruszył na mnie, opuściłem rękę z Mio, gdy stanął przede mną z wysuniętym do przodu pyskiem. Ach, jak ja lubię takie numery!

              – Co ty, kurwa, se pstrykasz?! – syknął, cuchnąc modną cynamonową gumą. Już za to powinien oberwać w klawiaturę. – Co ty se, kurwa, pytam, pstrykasz? Jedziesz jak chuj przed weselem z jednym okiem w dupie i jeszcze będziesz...

              – Proszę się uspokoić – powiedziałem na użytek przyglądających się nam dwóch kobiet i jednego młodego okularnika. – Wymusił pan pierwszeństwo...

              – Tu jest zwężenie i remont, palancie! Nie widzisz? Nie widzisz? Gały ci wysrało? Na zakładkę się jedzie, jeleniu, na zakładkę! Jak nie umisz...

              – Jeszcze raz powtarzam: wymuszenie to wymuszenie, nie mam obowiązku wpuszczania nikogo...

              – Ty bucu warszawski! – ryknął i energicznie kiwnął łbem, oczekując, że przestraszę się jego pozorowanego, obliczonego na przestraszenie mnie, „Zidana”.

              Miał pecha. Jestem miłośnikiem Złego, oglądałem sześć razy Zawodowców i po kilka razy wszystkie filmy z Charlesem Bronsonem. Znaczy – kocham samodzielnie wymierzać sprawiedliwość w okolicznościach pozbawiających mnie wątpliwości, czy tak czynić należy.

              Specjalnie przykładałem się do ćwiczeń z walk miejskich.

              Tak więc, gdy to gówno na podeszwach adidasa strzeliło pozorowanym bykiem, cofnąłem się odrobinkę i pochyliłem głowę. Dziabnął mnie w czoło swoim nosem, i to – muszę przyznać – mocno.

              – Ach! – powiedziałem i cofnąłem się z wierzchem dłoni przyłożonym do czoła.

              Cymbał jęknął, chwycił się za twarz i osunął na kolana. Chyba kiedyś trenował polski futbol, bo zjechał dokładnie „pod sędziego”; od strony tria widzów rozległ się radosny chichot studenta. Odwróciłem się do nich i podniosłem palmtopa, cały czas kręcił się klip, zrobiłem kilka kroków, sięgając do kieszeni. Z daleka pokazałem im legitymację.

              – Bardzo państwa proszę o swoje dane, do ewentualnego zaświadczenia o złamaniu przepisów i agresywnym zachowaniu sprawcy.

              Kobiety zrobiły zrozpaczone miny, ale jedna pokazała dowód, student z radością podsunął legitymację. Zrobiłem foty dokumentów, podziękowałem, powiedziałem, że jeśli nie mają czasu, mogą nie czekać na policję. Kobiety chyżo czmychnęły, student pokręcił głową.

              – Ja mam czas, w każdym razie chwilę mogę poczekać.

              Poczęstowałem go papierosem, odmówił, ja zapaliłem. Kwasinos podniósł się z klęczek, sięgnął do kieszeni, ale mama nie nauczyła go nosić chusteczek, odwrócił się, liznąwszy mnie pełnym nienawiści spojrzeniem, ukrył za pokiereszowanym mitsubishi, skąd po chwili rozległ

              się odgłos przedmuchiwania złamanej przegrody, potem wyłonił się i zaczął wzywać odsiecz, plącząc się lekko w opisie sytuacji, w której przyjebał skurwielowi z Warszawy i krwawi z własnego nosa. Nadjechała policja. Potraktowała nas sprawnie, zwłaszcza że klip wyraźnie pokazał, kto się rzucił na kogo. Odrzuciłem propozycję ugody, ustaliłem, że wpadnę na komendę po południu i przekręciłem kluczyk.

              Szczęście mi sprzyjało, silnik zaskoczył i bez przeszkód dotarłem do siedziby ABW.

              Stamtąd odholowała mnie polecona firma, dwa dni później przekazano m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin