Ksawery Pruszyński - OPOWIADANIA.rtf

(1497 KB) Pobierz

Pruszyński Ksawery

OPOWIADANIA

 

CZŁOWIEK Z ROKOKOWEGO KOŚCIOŁA

Romkowi Ciemiorowi

Owa pierwsza wojenna historia miała swoje anteceden- sy dosyć nieoczekiwane, bo odgrodzone, zdawało się, od życia czarnymi kratami śmierci. Zaczęło się to zupełnie przypadkiem. Był sierpień czy wrzesień 1934 roku; datę tę pamiętam dobrze, bo był to właśnie rok śmierci Roeh- ma i towarzyszy, a sam znajdowałem się w Bawarii, nie­ daleko od jeziora Wiessee, gdzie o świcie 30 czerwca Hitler dokonał krwawej rzezi swych towarzyszy partyjnych. Spę­ dziłem koniec lata na włóczędze w tej właśnie okolicy, było tanio i ślicznie. Pogórze bawarskich Alp czernieje

o              tej porze roku świerkiem lub rudzieje od buków, w do­ linach powietrze jest rześkie, a trawa o ciemnej, głębo­ kiej zieleni. Piękne są kościółki wiejskie tych stron, ze swymi cebulami kopuł na białych, czworogrannych wie­ żach. „Trudno wyobrazić sobie kraj bardziej tchnący po­ kojem” — można było pomyśleć, gdy z okien autobusu widziało się góry, wsie i te łąki.

Jechałem z Oberammergau do jakiejś zupełnie innej miejscowości, ale nim do niej dojechałem, zobaczyłem na którymś postoju napis. Napis mówił, że idąc w tym kierunku jeszcze 500 metrów, ujrzymy „najpiękniejszy kościół rokokowy na północ od Alp”. Miejscowość nosiła nazwę o brzmieniu pozornie słowiańskim, bo nazywała się Wies. Pewno wymawia się ją „Wis”. Nie miałem nigdy zaufania do rokoka jako religijnej ekspresji; styl ten wy­

dawał mi się zawsze bardziej stosowny dla buduarów niż dla kaplic, tak samo jak trudno by chyba wyobrazić sobie garsoniery w stylu gotyckim. W Polsce kościołów rokokowych jest bardzo mało, a Włoch nie znałem. Ale właśnie myśl o pięknym kościele rokokowym zaintereso­ wała mnie od razu, a zapewnienie, że jest to „najpiękniejszy kościół rokokowy na północ od Alp”, jeszcze ciekawość tę wzmogło. Pomyślałem, że — cokolwiek by to było — warto zrobić pięćset metrów dla zobaczenia najpiękniej­ szego kościoła rokokowego po tej stronie Alp, zrezygno­ wałem z dalszej jazdy, wysiadłem z autobusu i podczas gdy on jechał dalej drogą asfaltową ku Landsberg am Lech, ja piąłem się gorzej brukowaną drogą ku opactwu w Wies.

Był to dość imponujący kompleks budynków, zespolony w jedną białą całość, a cienista aleja, w którą wtłoczyła się droga, zasłaniała perspektywę. Podprowadziła mnie tak do kościoła, że wprost niemal spod drzew znalazłem się w jego progu, a znalazłszy się, musiałem napisowi na drodze przyznać w pełni rację, uznać, że owych pięciuset metrów nie zrobiłem tego dnia na darmo, i przeprosić komie kapryśny styl rokokowy za niedocenienie jego war­ tości. Było to prawdziwe cudo i zupełnie inne od wszyst­ kich kościołów. Nigdy nie widziałem stylu, który by tak doskonale wyrażał jakąś jasną, wesołą niemal pogodę ducha, jak styl, w którym zbudowano kościół w Wies. Proszę sobie wyobrazić wnętrze białe zupełnie, ogromnie białe, połyskujące tylko lekką pozłotą niektórych gzymsów.

I              do tego wnętrze owalne. Kościół nie walił nawami, jak kolumnami wojska, w stronę wielkiego ołtarza. Rozbie­ gał się we wszystkie strony swą architekturą przedziwnie lekką, a potem zbiegał się z powrotem na drugim końcu. To samo było w górze. Łuki gotyckie strzelają wysoko, romańskie sklepiają się silnie, renesans zakreśla piękne, odmierzone jak krok rzymski średnice, barok gnie się w ciężkich zwojach jak fałdy brokatu, a rokoko kościoła

w Wies pulsowało liniami chwiejnymi, pogiętymi, które żyły

i              gięły się nad naszymi głowami nieustannym falowaniem. Strop kościelny był pokryty malowidłem o barwach paste­ lowych — jakieś niebo pełne aniołów, obłoków i świętych schylało się wprost z przestworzy na głowy klęczących. Byłem naprawdę olśniony tym całym niezwykłym pięknem, które teraz tak mi trudno opisać, albowiem rokoko jest u nas naprawdę mało znane i nasze kościoły w niczym nie przypominają kościoła opackiego w Wies.

Obchodziłem też jego wnętrze powoli, wokoło, wzdłuż tej całej elipsy, nie tyle z nabożeństwem nawet, co jakby z ostrożnością, aby tej całej architektury, ulepionej z obło­ ków i pianki, ruchem nieopatrznym nie skazić. Kiedy już minąłem wielki ołtarz, natrafiłem naraz na coś, co w tej pogodzie i harmonii było jakby zgrzytem, jakby słowami hebrajskiego przekleństwa wypisanymi tajemną ręką na murach sal Babilonu, jakby jakimś memento mori, wypo­ wiedzianym w świecie pełnym lipca i słońca. Zamiast białego muru była w tym miejscu szeroka, czarna krata, kuta grubo w żelazie i zatrzymująca na sobie mrok, który czerniał po drugiej jej stronie. Jak wiadomo, w wielu klasztorach istnieją takie właśnie kraty i mnisi czy mniszki po tamtej jej stronie słuchają, niewidoczni z kościoła, nabożeństw w kościele. Była to właśnie taka krata. Po mojej, to jest kościelnej jej stronie paliło się parę wotywnych świec

i              leżało chyba kilkadziesiąt kartek. Pamiętam, wyczytałem na jednej z nich: „Młode małżeństwo prosi o modlitwy dla wytrwania w swych postanowieniach.” Niektóre były zamknięte jak szkolne ściągaczki. Co było na innych — nie pamiętam. Domyśliłem się, że w Bawarii jest widocz­ nie zwyczaj podrzucania niejako tą drogą zakonnikom próśb o modlitwy i że widocznie nie wszyscy odwiedzają kościół w Wies wyłącznie dla celów krajoznawczych. Ale nie wszystkie kartki były tylko takie jak opisane. Większość, ogromną większość stanowiły tego rodzaju obrazki, jakie

i              u nas drukuje się po śmierci bliskiej osoby i rozsyła potem znajomym. Obrazki takie, zawsze w czarnej ob­ wódce, zawierają zazwyczaj jakieś zdjęcie zmarłego, jego nazwisko, datę śmierci, jakiś werset nabożny i prośbę

0              modlitwę. Otóż dziesiątki i dziesiątki — nie, setki takich czarnych obrazków leżały pod czarnymi kratami, które oddzielały kościół od klasztoru w Wies, i prawie, prawie wszystkie przedstawiały z jakimś natrętnym uporem mło­ dych, młodych ludzi w mundurach z tamtej wojny. W tym pogodnym kościele była to naprawdę jakaś dolina Józefata, gdzie naraz tłoczyli się oni wszyscy, których prochy gniły gdzieś dawno na cmentarzach wojennych Verdun czy po poleskich piaskach, i prosili, zaklinali o modlitwy, o pamięć ze strony ludzi, którzy odgrodzili się od świata ową czarną kratą. — Począłem przeglądać obrazki. Tyle lat minęło, zdawałoby się, od wojny, a oni wszyscy trwali tu i czekali w pogodzie owego rokokowego kościoła, w żałobie swych czarnych obwódek i owej przed nimi kraty! Mieli te same żołnierskie mundury, wtedy, w 1934, zapomniane już dawno. Datami ich śmierci były daty odległe: rok 1916, 1917, 1918. Pamiętam, że najwięcej było z roku 1918

1              najwięcej było młodych, młodziuśkich twarzy. Obok nazw takich jak Verdun, jak Vittorio Veneto, jak Paashaendale, jak Amiens, były też i inne, dziwnie swojsko brzmiące. Luck, Oschmiana, Styr, Mogilew, Lodz. Wymienione były

i              pułki, przeważnie bawarskie. Przypomniałem sobie wtedy zasłyszaną skądsiś historię, nie wiem, czy prawdziwą, że pułki bawarskiej piechoty w czasie tamtej wojny miały bagnety z zębami jak piły. Była to pewno nieprawda, ale wtedy to sobie przypomniałem. Niemniej, choćby nie wiem co mi przyszło na myśl na wspomnienie pułków bawar­ skich, nie mogłem się oprzeć temu wstrząsającemu wra­ żeniu, z jakim czytałem teraz kolejno i przeglądałem jeden po drugim leżące tuż przede mną dziesiątkami, setkami owe obrazki. Jakby cmentarz wojenny, ale stłoczony na

jednym miejscu i przemawiający do nas nie tylko nazwi­ skami nieznanych ludzi, ale twarzami przede wszystkim, właśnie tymi twarzami, z których wyzierała tragiczna, zmarnowana, sponiewierana młodość. I Verdun nie dźwię­ czało mi już heroicznie, a Oszmiana w swej wadliwej pisowni nie szumiała swojsko ani Vittorio Veneto nie dźwięczało włosko. Wszystko to cuchnęło wtedy tak samo cmentarnie.

W parę lat później, już na francuskiej prowincji, wobec tylu krzyży i pomników w każdej mieścinie, wyliczających cały haracz krwi, jaki wycisnęła wojna, przypominało mi się nieraz owo Wies i uświadamiała ciężka ofiara, jaką kraje Zachodu zapłaciły już wtedy. Cała literatura pacy­ fistyczna i antywojenna, jaką wydały Niemcy Weimaru: Renn, Remarque, stała za mną owego popołudnia w roko­ kowym kościele w Wies. Prawdopodobnie niejeden z nas otarł się o nią w owej umarłej dziś epoce, ale nawet gdyby się nie był otarł, musiałby drgnąć uczuciem zbli­ żonym do grozy na widok owego milczącego świadectwa wydanego wojnie. Była to nie tylko krata modlitw, ale jeszcze krata oskarżonych: tylko że oni byli tu ofiarami

i              oni mieliby prawo pozywać. W pewnym momencie za­ trzymałem się dłużej przy innej zupełnie kartce. Fotografia tu była dużo większa, dużo większa, i to może przyciągnęło moją uwagę. Podniosłem obrazek. Widniała na nim nie­ zdarna, koślawa nawet, fotograficzna odbitka z jakiegoś zdjęcia, zrobionego pewno w przypadkowej budzie jar­ marcznej. Cała niedołężność takiej fotografijki biła z tego zdjęcia. Ale cała ta nieudolność była tu jakby po to, aby podkreślić, że nic na nim nie jest ujęte ani nic dodane, że właśnie wszystko jest prawdą. Na zdjęciu stał wysoki, smukły chłopak, niemalże jeszcze młodszy od wszystkich innych. Typowy chłopak bawarski, za wcześnie wyrośnięty, ciemnowłosy, ciemnooki, o ciemnych, pięknych brwiach, nosie nieco zadartym, głębokim, zadumanym spojrzeniu.

Ledwo przechodził w mężczyznę. Był w mundurze nie­ mieckiego frajtra — i mundur ten był znowu, jak dla kontrastu, komiśny, niezgrabny, był ciężki i sztywny, i nie­ wygodny, i źle noszony, i zupełnie się nie kojarzący z czło­ wiekiem, na którego go wdziano. Tak samo jak nie godzi­ ły się ze sobą owa ciepła, parująca młodość i śmierć chłodna, która ową młodość chwyciła ongi za gardło. Kiedy po raz pierwszy wziąłem ten biedny obrazek do ręki, przypomniały mi się kiście liliowe bzu rozkwitłego przed czasem i zmrożonego w tym rozkwitnięciu jakimś późnym nawrotem przymrozków. Chłopak miał — pamiętam — jedną rękę zatkniętą jakoś za pas wojskowy — (taki, w którego klamrze wije się gotycki napis Gott mit unś) — ale też jakby dla dodania sobie jakiejś rozpaczliwie brakują­ cej pewności siebie. Napis mówił o nim wszystko, co bym pragnął tylko wiedzieć, jeślibym to wiedzieć pragnął i jeśli mogłoby to mieć jakieś dla mnie znaczenie. Okazało się, że nazywał się Kurt Laube, że był z Wies, że służył w 219 pułku piechoty bawarskiej, że padł w maju 1918 roku na froncie zachodnim. Dziś nie pamiętam ani miejsca, ani dokładnej daty śmierci, ale po powrocie do Polski może mógłbym jeszcze powiedzieć. Jeśli moje papiery norweskie przechowują jeszcze dobrzy Francuzi z C... w Bretanii, to mógłbym to powiedzieć także. Czy miałem jakieś przeczucie przyszłości? Czy uległem atakowi kleptomanii? Czy odezwało się we mnie jakieś świadome własnej wsty- dliwości uczucie? Dość, że w pół godziny później, gdy spieszyłem w dół, na powrotny autobus z Landsberg am Lech, miałem w portfelu moim schowany ostrożnie ów niewielki obrazek, z którego patrzył na świat, jak wiosną 1918 roku, nie znany mi żołnierz niemiecki, dzieciuch nieledwie, w swym mundurze, który do niego nie paso­ wał tak samo, jak wiekowi jego nie przystawała śmierć. Jakże był ogromnie chłopięcy, jakże pełen gorzkiego uroku!

Jakie były moje myśli, gdy naraz postanowiłem zabrać ów obrazek sprzed kraty w rokokowym kościele bawar­ skim? Pamiętam, że myślałem przelotnie o tym, aby go złożyć gdzieś w jakimś polskim kościele: pamiętam, że szukałem w myśli kogoś, co by u nas mógł się za obcego modlić. Ale były to takie tchórzliwe okłamywania samego siebie. Dwa razy brałem ten obcy obrazek do ręki, dwa razy odkładałem go z powrotem, ale nadaremnie. Jakiś uparty wewnętrzny mus, niewyrozumowany imperatyw psychiczny kazał mi wziąć z tego bawarskiego kościoła ową pamiątkę po dawno zmarłym, nie znanym mi nigdy niemieckim żołnierzu. Nie mogłem jej nie wziąć. Nie mogłem. A przecież miałem wielu bliskich, którzy po­ legli, walcząc z Niemcami w wojnie. Ale śmierć na wojnie nie wytwarza nienawiści. Wytwarza ją śmierć inna. Być może, że wziąłem ów obrazek, jak zrywa się kwiaty w obcym kraju, jak żołnierz wlecze za sobą nieużyteczny zdobyczny hełm. Dosyć, że wziąłem. Miałem u siebie pamiątki z Hiszpanii, z Grecji, z Rosji, z Wilna i z Woły­ nia, z Danii i Palestyny. Miałem rzeczy nawiezione ze wszystkich krajów, o które zawadziło moje życie, łakome

i              niespokojne. Wyniosłem z owej włóczęgi bawarskiej ów czarny obrazek, z którego patrzył zawsze smutno zdumia- łymi oczyma młodziutki Kurt Laube, gefreiter bawarskiego pułku piechoty. Może nawet mam go i dotąd. To zależy od tego, jaki był los moich książek, zbieranych z takim mozo­ łem w latach młodych, trudnych i głodnych. Kiedy zimą francuską 1939 na 1940 rok myślałem o nich — a wiedzia­ łem, że Niemcy poddali je dokładnemu przeszukiwaniu zastanawiałem się czasem, jakie wrażenie wywołało w nich odkrycie w jednej z takich książek owego wojennego obraz­ ka. Oczywiście, ani na moment nie pomyślałem wtedy, jak nie pomyślałem i w Wies, że nie jest to jeszcze dla mnie zupełnie zakończona historia.

Nowe, drugie z kolei stanowisko, na jakie przesunięto nasz pluton, było już poprzedzone złą sławą, o której mieliśmy się niebawem dość dobitnie przekonać, jak była słuszna. Teren był tak samo pofalowany, tak samo po­ znaczony niskimi krzaczkami i tak samo leżały na nim jeszcze siwe płaty śniegu jak na poprzednim. Ale widziało się stąd jedynie skąpy skrawek fiordu. Port narwieki znikał zupełnie za wygarbem górskim, spoza którego wyzierało już tylko samo miasto. Narwik wydawał się stąd dalszy jakiś, bardziej niedostępny. Ale nie było czasu o tym myśleć, bo pozycja wcale nie nadawała się do kontemplacji. Z dawna uważano ją za najgorszą na całym tym odcinku. Była tak zła, że musieliśmy czekać na mgłę, aby zluzować tamtych. Całe czternaście godzin w górach, bez ciepłego pokarmu.

Kiedyśmy ją już zajęli i kiedy mgła poczęła się rozpra­ szać, zobaczyliśmy przed sobą najbardziej nużący teren, jaki można było sobie wystawić na tych norweskich upła­ zach. Nikt tam nie umiał wskazać, gdzie są placówki niemieckie, ale były blisko. Wszystko rozpadło się w jakichś zaroślakach. Na tym niewyraźnym tle sterczała tylko sa­ motnie, pomiędzy nami a Niemcami, grupa trzech świerków czy sosen. Ich gęsta plama przezierała nawet przez mgłę. Nie było dalej niż dwieście pięćdziesiąt metrów. Może

1              tyle nie. Ale poza tym wszystko gięło się tam, ginęło w krzakach i trawach, w płowiźnie wyrudziałej pod śnie­ giem. Było nieruchome i czujne. Po godzinie mieliśmy już jednego trupa. Czujka, wyrzucona nieco przed naszą pozycję, odwróciła się od nieprzyjaciela i zapytała o coś czy też chciała coś powiedzieć. Żołnierz podniósł widocz­ nie za bardzo głowę. Dostał w samą szyję i zbryzgało mu cały mundur. Leżał przy nas dwa dni, bo mgła nie nadeszła, a bez mgły baliśmy się ściągnąć go w dół.

O              wszystkich opowiadaniach i przestrogach zapomina 'żołnierz po minucie. Ale trupa kolegi nie zapomina się

tak szybko. Zwłaszcza gdy jeszcze leży tak przy nas, z twarzą zakrytą płaszczem. Jakby spał. Nikt się już nie wychylał i nigdy nie pracowano tyle peryskopami jak wtedy. A mieliśmy tylko dwa na pluton. Wyzierały swymi metalowymi rurami, ale nie dostrzegły niczego. A trupa dalej nie ściągnięto, bo właśnie kiedy z doliny, z kuchni, nieśli nam na drągach obiad na pełny stan, postrzelono dwóch. Ledwo tylko wyszli ku nam z lasu na puste. Jeden był lekko ranny, ale drugi jakoś się źle kurował. Od­ wiedziłem go potem w Baelangen, gdyśmy już wiedzieli wszystko. Dopiero o drugiej w nocy, kiedy nawet ta północna, norweska noc jest bardziej do nocy podobna, jeden podpełzł od nas ze sznurem i potem windowaliśmy na pozycję te porzucone przez rannych termofory. Były cholernie ciężkie i zaczepiały się o każdy wykrot. Jeden się otworzył i wszystko było zamrożone na kość, ale drugi był gorący. Usta sobie bractwo popiekło.

Następnego dnia odpełzł sobie na bok kapral Chudzik z jedenastej drużyny. Był z Nowego Sącza i chwalił się, że zna góry i że za tamtym wykrotem nikt go nie wypatrzy. Wypatrzyli, ledwo tylko spodnie spuścił, i ustrzelili. Dostał trzy kule, wszystkie w pierś i brzuch, zakręcił się tylko

i              zaskrzepł.

W plutonie szedł pomruk:

              Jedzenia już nie dopuszczają, a teraz jeszcze i na stronę nie można. Niechby tak Katanów tu dali, niechby zobaczyli!

Ale zawziętość poczęła podnosić się także, a ile razy kto popatrzył na te trupy, z których każdy swoje godziny przy nas przeleżał, to ją sobie jeszcze bardziej zaostrzał. Było jasne, że ktoś podkrada się gdzieś pod nasze linie i potem stamtąd, zaczaiwszy się, wali. Kapral Gruda, ten z Hisz­ panii, opowiadał coś niecoś o takich strzelcach wyboro­ wych, których posyła się tak właśnie, i że z tym mieli dużo biedy w Guadarramie i w Casa del Campo. I nawet

porucznik słuchał go uważnie, bo choć nie lubił Grudy za pyskatość i brak fasonu, to jak dochodziło do frontu, z nikim się tak nie liczył.

Ale wieczorem wystarczyło, aby Józek Stanisz z mojej drużyny się wychylił, tylko by stanowisko trawą opatrzyć; dostał w plecy jak nic. Nigdy tam nie padał strzał daremny. Te dwa w Józkowe plecy daremne nie były. Męczył się długo i próżno. Jedna kula musiała mu poharatać coś w stosie pacierzowym, bo sparaliżowany był zupełnie. Cały czas płakał. A gdy mu się usta wyprostowały po skonaniu, miał je całe pogryzione do krwi.

Nim jeszcze skończył, już sytuacja była zupełnie nie do wytrzymania. Porucznik posłał meldunek o tym wszyst­ kim, a sztab odpowiedział, żeby nadesłał wnioski i że nas zmienią nie wcześniej jak za tydzień. Było źle. W trzech dniach straciliśmy pięciu, jakby ich zdmuchnął ktoś nie­ widzialny. I nic. Jedni zaczęli pyskować coraz głośniej, drudzy zacięli się jeszcze bardziej. Chudzik przyjaciół nie miał, chyba takich, co mu tam jeszcze po śmierci wygar­ nęli z kieszeni, co było. Ale Józek Stanisz był łubiany przez wszystkich. Przez Grudę chyba najbardziej. I wtedy właśnie Gruda zameldował się na czujkę i poszedł z pery­ skopem. Chłopcy mieli do Grudy zaufanie. Pomyśleli, że teraz coś będzie. Lepiej się poczuli także i dlatego, że po­ częła nadchodzić mgła, górska, mokra, jak wata. Wtedy ślepia trzeba było wytężać w to białe, ale tamci też widzieć ani strzelać nie mogli.

A Gruda naraz, żeby go posłać na patrol.

Porucznik się nie godził. Raz, że regulaminowo jednego na patrol posyłać nie wolno, po drugie, że już marnować ludzi nie chciał. Tam w dole, w sztabie, pewno mu nie będą wdzięczni za tych kilku. Ale wreszcie przystał. Gruda miał zejść sam i na swoją rękę „przepatrzyć teren”. Gruda wysłuchał tego wszystkiego z obojętną grzecznością. Wie­ działem i porucznik wiedział, i wszyscy wiedzieli, że

on i tak zrobi po swojemu i że to po swojemu będzie najlepsze.

I              poszedł.

              Już ja wam tego sk...syna dostanę — powiedział na odchodnym. I wtedy właśnie przyszła nam po raz pierw­ szy myśl, że tam jest tylko jeden określony wróg. Jeden człowiek. Zaczaja się gdzieś i śmierć nam posyła swymi kulami. Porucznik wprawdzie mówił dużo o słynnym ogniu pośrednim cekaemów, o jakimś niemieckim punkcie ob­ serwacyjnym na górze nad Narwikiem, o doskonałych szkłach, aleśmy coraz mniej wierzyli w to wszystko. Już bardziej uwierzylibyśmy wkrótce w czary. Gdyby tak ze­ szło jeszcze kilka dni i padło jeszcze paru, wierzylibyśmy w nie chyba na pewno. W tych górach samotnych tę niewidzialną, szybką w swym ukąszeniu śmierć musiało nasyłać Złe.

Gruda miał wrócić po godzinie. Wrócił po trzech. Zbli­ żało się już chyba południe i już mgła miała się prze­ rzedzić. Jako pierwsza tego oznaka przebiło się wyraźniej smutne, polarne słońce, potem zamajaczył, jak czarny żagiel, cień owych świerkowych gałęzi. Potem z mgły po­ częło wyzierać wszystko, powoli, ale coraz wyraziściej. A Gruda jakby się spieszył. Nawet nie opuścił się w dół do porucznika, tylko zaraz: — Panie podchorąży, podciąg­ niemy my te maszynki, tamtą, o, i tę? — Było coś takiego w tym pytaniu, że jakbym ja nie podciągnął, to by chłopcy

i              tak podciągnęli. I był jakiś nerwowy, radosny pośpiech.

              Tak, tak — mówił Gruda — tak, o, tak...

Pomyślałem, że w ten sposób wysunięte, będą przecież

widoczne od razu już za kilkanaście minut, gdy mgła odejdzie zupełnie. Ale Gruda nastawiał już mój erkaem, jakby nie ufając, że ja zrobię to dobrze. I znowu czuło się, że tym razem coś się odmienia na pozycji.

Leżeliśmy teraz przywarci, on do tamtego, ja — w niskiej trawie. (Pomyślałem na moment, że tak właśnie leżał

Józek Stanisz i że lepiej już w głowę od razu niż w krę­ gosłup.)

Aż głosem do ziemi, jak warknięciem, poderwał Gruda:

              Panie podchorąży, a teraz długą serią, długą, naj­ dłuższą... prosto w te świereczki, w te świerczynki... w górze, w górze. Tam on się utaił, za tą mgłą.

Na drzewie.

Mgnienie olśnienia nagłego, niespodziewanego, przeszło przez mózg. Naprawdę olśnienie. Nawykliśmy do tego, że przeciwnik leży, że czołga się, wtula W ziemię. Tego nas uczono. Drzew nie braliśmy pod uwagę. Czarna płachta świerków czerniła się przed nami obojętna, nie dostrzegana. A właśnie...

Obie serie rozświergotały się naraz i od samego tego huku zrobiło się nam wszystkim radośnie. Ten huk był potrzebny. I w tej chwili doznałem tego samego uczucia, jakiego doznaje myśliwy w poleskiej porannej mgle, kiedy z drzewa przed nim zrywa się, szumiąc głucho łopotem, jakiś ospały, a spłoszony ptak. Tylko ptak się nie zerwał. Wielki, czarny kształt odrywał się od czerni świerczyny

i              spadał poprzez gałęzie w dół. Erkaemy trzęsły się rechotem swych serii. Kiedy kształt obsunął się w niż już szybciej, kiedy ugiął się w upadku o ziemię, nabrał naraz wyrazi­ stości. Był człowiekiem.

Gdzieś, z nie wykrytych, wtulonych w mech pozycji niemieckich rozdzwoniło się ujadanie tamtych maszynek, ale było poniewczesne. Myśmy nawet odciągnęli nasze. Nie raczyliśmy odpowiadać. Pozycję całą w owe mroźne dosyć rano rozprężać poczęła rozkoszna, radosna ulga. Wszyscy cisnęli się do peryskopów, aby go widzieć. Tam, pod drzewem. Przez szkła widzieliśmy go dokładnie. Mu­ siał konać dosyć długo, bo grzbiet jego podnosił się i opa­ dał. Jakby się ranny krztusił. Aż ostatecznie opadł. Koło południa. I zesztywniał. Właśnie wtedy, kiedy Gruda opo­ wiadał, jak to „przycupnąwszy se we mgle”, zobaczył

Niemca; jak podkradał się, korzystając z mgły, pod drze­ wo. Nie mógł wtedy strzelić, nie ruszył się i dopiero kiedy zrzedła, wrócił do nas. Dzień w ogóle był mglisty i kiedy po południu znowu zaczęło się mglić, porucznik wysłał dwu ludzi, aby obszukali zabitego i wzięli, co przy nim było. Ochotników tym razem nie brakło. Wrócili dosyć prędko. Porucznik pisał meldunek o wszystkim do sztabu, goniec miał zaraz zanieść. Mnie kazał „podyktować dane”. (Sam po niemiecku nie czytał.) Na pniu leżały dokumenty Niemca. Portfel, książeczka wojskowa, pistolet automatycz­ ny, lornetka zeissowska. Był o 250 metrów od pozycji: jakżeby nie miał w nas bić jak do kaczek!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin