Truscott Lucian - Duch walki.rtf

(922 KB) Pobierz

LUClAN K. TRUSCOTT IV

DUCH WALKI

Z angielskiego przełożył

Janusz Skowron

Tytuł oryginału

HEART OF WAR

Ilustracja na okładce

Paweł Głodek

Redakcja

Elżbieta Żuk

Redakcja techniczna

Alicja Jabłońska-Chodzeń

Korekta

Marianna Filipkowska

Izabella Wieczorek

Copyright © 1997 by The Lucian Truscott Company, Inc.

Published by Agreement with Renaissance, A Literary Talent

Agency, 9220 Sunset Boulevard, Suite 302, Los Angeles, California.

Facsimile: (310) 858-5389

© Copyright for the Polish edition

by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 2000

Bertelsmann Media Sp. z o.o.

Świat Książki

Libros

Warszawa 2000

Skład KOLONEL

Druk i oprawa Wrocławska Drukarnia Naukowa PAN

ISBN 83-7227-126-7

Nr 2138

 

 

Dla mojej matki

Anne Harloe Truscott

Więc powiem ci, co możemy zrobić:

Bądź mną przez jakiś czas, a ja będę tobą.

Paul Westerberg, The Replacements „Będę tobą”

1                            

Kara Guidry sama nie potrafiła zrozumieć, skąd się wziął u niej ten dziwny brak zdecydowania.

Znała tego mężczyznę dopiero od kilku miesięcy, a już uwielbiała, leżąc przy nim w łóżku, wsparta na łokciu, spoglądać na niego, kiedy spał. Gdyby nie kręcone ciemne włosy na klatce piersiowej, które przechodziły w delikatną gęstwinę na brzuchu, a potem ciemniały i twardniały, spływając niżej ku spojeniu ud, to wyglądałby we śnie jak chłopiec. Miała ochotę wyciągnąć dłoń, aby dotknąć jego brzucha i zanurzyć palce w pokrywających go gęstych włosach, ale jednocze­śnie pragnęła, by spał, bo mogła przy nim leżeć i patrzeć. W jej waha­niu było coś magicznego, coś, co sprawiało, że zaczynała się czuć jak młoda dziewczyna, a nie jak dojrzała kobieta.

Przypatrywała mu się podczas pierwszej spędzonej wspólnie nocy. Obudził się tak gwałtownie, gdy przesunęła bezwiednie paznokciem po jego brzuchu, że zdało się jej, iż widzi w półmroku żółty błysk w jego oczach, a gdzieś z głębi jego klatki piersiowej rozlega się niskie gardłowe warknięcie. Przeturlał się zwinnie, nakrywając ją całym ciałem, i zajrzał prosto w twarz. Nadal miał w oczach ten żółty błysk - teraz była już tego pewna. Znowu mruknął i chwycił zębami jej ramię, aż przeszył ją dreszcz. Wtulił twarz w jej szyję i nakrył dłonią pierś jak drapieżnik chwytający łup. Chwytał lekko zębami jej wargi i czubek podbródka, a ona patrzyła wprost w jego błyszczące z pożąda­nia oczy. Zaczął ją lizać jak kot, który liże swoje futerko. Odszukiwał językiem kro­ple potu na jej ciele i spijał je bez reszty. Delektowała się przeciąga­jącą się rozkoszą, pragnąc, by nigdy się nie skończyła. Rzuciła okiem na stojące obok łóżka radio z zegarem: dziesiąta trzydzieści.

-              Mace - szepnęła. - Mace Nukanen. Obudź się.

Mace poruszył się, przykrył czoło przedramieniem i znowu pogrą­żył się w głębokim śnie. Kara wstała z łóżka, przeszła na palcach przez pokój i stanęła przed wielkim lustrem pokrywającym całą ścianę motelowej łazienki. Przegarnęła palcami swe jasne włosy.

To pewnie dzięki tym porannym zaprawom - pomyślała, podziwia­jąc się w lustrze. Wyglądała nadzwyczaj dobrze jak na trzydziestopię­cioletnią kobietę, która w dodatku spędziła jedną trzecią życia w wojsku. Ważyła przy tym dokładnie tyle samo co trzynaście lat temu, kiedy ukończyła Akademię West Point. Może miała teraz za bardzo spiczaste łokcie i nieco głębsze zmarszczki, kiedy się uśmie­chała, ale ogólnie rzecz biorąc, prawie się nie zmieniła przez te lata. Biodra spływały jej wdzięczną krzywizną w jędrne uda, a talia też była bez zarzutu. Przypomniała sobie z niesmakiem okres sprzed kilku lat, kiedy przybrała pięć kilogramów na wadze. Zarzuciła wtedy bieganie, gdyż studiowała prawo i uczyła się nawet po osiemnaście godzin dziennie. Poszerzyła się wtedy w talii, jakby miała na sobie grube zimowe palto, ale kiedy tylko zorientowała się, co się dzieje, ujęła sobie dwie godziny nauki i wróciła do biegania każdego ranka. Od tamtej pory nigdy już nie próbowała przerywać ćwiczeń.

Opłukała twarz wodą. Miała odziedziczoną po ojcu zdecydowaną linię szczęki i dodające powagi brwi, a po matce ostry podbródek i zgrabny, elegancki nos. Jej głęboko osadzone duże, brązowe oczy wyglądały na wiecznie sceptyczne i sprytne, a kiedy pojawiał się w nich błysk gniewu, psy zaczynały szczekać, a małe dzieci ukrywały twarze w dłoniach. Uśmiech Kary był taki jak jej głos: ciepły, a przy tym nieco surowy i znużony.

Usłyszała za sobą odgłos kroków i zobaczyła jego odbicie w lu­strze. Odwróciła się pośpiesznie i objęła go wpół.

-              Musimy iść. Już prawie pora się wymeldować.

-              Nie, nie musimy - odparł, przyciągając ją do siebie. - Możemy zostać jeszcze jeden dzień.

-              Mam we wtorek tę rozprawę. Muszę się do niej jutro przygoto­wać.

-              No tak, kapral Richards. Ta sprawa z Nowego Orleanu. My­ślisz, że go z tego wyciągniesz?

-              Nie będę miała żadnej szansy, jeżeli nie wrócimy dzisiaj do Ben­ning.

Mace odkręcił prysznic, podniósł Karę bez wysiłku i wszedł z nią razem do kabiny. Całując ją pod strumieniem wody, przesunął dłońmi po jej ciele i przytrzymał ją za pośladki. Obejmując go ramionami za szyję, uniosła kolana, zaplotła nogi na jego biodrach i odchyliła się, opierając się o ścianę kabiny. Nie słyszała nic oprócz rytmicznego odgłosu spadającej wody i gorącego, wilgotnego oddechu Mace'a na swych piersiach. Wiedziała, dlaczego tak mu się oddaje: darzył ją takim uczuciem, jakiego nigdy jeszcze nie zaznała od żadnego mężczy­zny. Dawał jej to wyraźnie odczuć, chociaż dobrze wiedział, że jest to niebezpieczne dla nich obojga.

Był młodszy od niej o kilka lat. Karze nigdy nie przyszło do głowy, by zapytać, o ile, ale brak siwych włosów w jego przystrzyżonej na jeża fryzurze mówił wystarczająco dużo. Wyczytywała to samo z jego gładkiej, pozbawionej zmarszczek skóry, skrzących się inteligen­cją oczu i wielkich jak patelnie dłoni, które trzymał u swych boków niezgrabnie niczym nastolatek.

Spotkała go, płynąc kajakiem w dół rzeki w północnej Georgii. Był środek tygodnia i na rzece znajdowali się tylko oni dwoje, każde w swoim kajaku. Tak się złożyło, że płynęli blisko siebie, obejmując na zmianę prowadzenie, pokonując te same skaliste odcinki i wygrzewa­jąc się na słońcu tam, gdzie nurt był łagodniejszy. Kiedy przepłynęli w ten sposób dziesięć mil, zapytał ją, gdzie pracuje. Odpo­wiedziała i sama zaczęła dopytywać się o to samo. Dopiero po kolej­nych pięciu milach zainteresowało ją, jaki ma stopień, ale już było za późno. Płynąc za nim, zdążyła się przyjrzeć jego szerokim opalonym plecom, które lśniły w gorącym słońcu, i swobodnej pracy jego wio­sła. Znał rzekę, da­rzył ją takim uczuciem jak ukochaną kobietę, kiedy wskazywał a to na żółwia wygrzewającego się na kłodzie, a to na piżmaka skaczącego z brzegu do wody i płynącego do swej nory, a to na grupkę okoni wypły­wających na powierzchnię, żeby schwytać konika polnego, który wpadł w pułapkę ze spienionej wody rozbijają­cej się o kamień. Pokonawszy kolejny zakręt, Mace podpły­nął do brzegu rzeki i zaczął wciągać kajak w górę wpadającego do rzeki strumienia. W pewnym momencie pośliznął się na mulistym dnie i wpadł do wody z głośnym pluskiem. Podniósł się z wesołą miną, kiedy Kara zaczęła wyciągać swój kajak z rzeki, i już po chwili oboje zjeżdżali na brzuchach po błotnistym dnie strumienia jak para wydr. Znowu podbiegła w górę i ześliznęła się jeszcze raz, gubiąc bluzkę, która wpadła do płynącej bystro rzeki. Roześmiała się głośno i tym razem oboje podbiegli pod górę i znowu zjechali w dół. Chwycił ją w ramiona, żeby nie wpadła do wody. Później rozbili obóz na piaszczystej łasze i siedzieli w zapada­jącym zmroku, wpatrując się w ogień. Mace rozgrzebywał ognisko patykiem, wysyłając w ciemność nocy strumyki iskier.

-              No i co zrobimy? Jestem sierżantem, a ty majorem. Według prze­pisów to, co robimy, jest zakazane. Wyrzuciliby nas oboje, gdyby się dowiedzieli, że jesteśmy tu razem.

Kara podniosła się, podeszła do brzegu i wrzuciła do wody kamyk.

-              Czy kiedykolwiek myślałeś o tym, żeby pójść na kurs oficer­ski?

Mace roześmiał się.

-              Ja? Widzisz mnie w mundurze porucznika?

-              Tak tylko pomyślałam.

-              Słuchaj, jestem sierżantem od dwunastu lat, więc zostało mi tylko osiem do dwudziestki. Podoba mi się takie życie.

-              Chodziło mi o to, że nie byłoby wtedy problemu z przepisami.

-              Na razie nie ma jeszcze żadnego problemu, prawda?

-              Wydaje mi się, że nie.

Podszedł do niej, podniósł z ziemi kamyk i podrzucił go w dłoni.

-              Założymy się, że trafię w tamto miejsce zaraz za tą skałą na środku rzeki?

Spojrzała na rzekę. Wystający z wody wielki głaz rozdzielał jej po­wierzchnię na dwa łączące się potem ze sobą strumienie.

-              O ile? - zapytała.

-              Jeden pocałunek.

-              Zakład stoi.

Przyjął pozycję baseballisty i cisnął kamień. Spadł wprost w śro­dek wskazanego miejsca, wzburzając białą fontannę wody.

-              Wystarczająco blisko, żebym nadawał się do wojska?

Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała w usta.

-              Widzisz? - powiedziała z uśmiechem. - To już jest problem.

Tamtej nocy spali obok siebie w śpiworach przy ognisku, a rano rozebrali się do naga i kąpali w rzece. Później usmażyli jajecznicę i jedząc, przyglądali się sobie nawzajem sponad swych blaszanych talerzy, jakby od dawna niczego innego nie robili każdego poranka. Po śniadaniu Mace wziął patelnię, talerze oraz dzbanek na kawę i umył je w rzece, używając zwykłego mydła. Patrząc na niego, jak myje naczynia, Kara podjęła decyzję: do diabła z przepisami, do diabła z artykułem sto trzydziestym czwartym. On jest tego wart.

Sięgnęła ręką poza jego plecami i zakręciła prysznic.

-              Naprawdę musimy opuścić tę norę.

-              Norę? - wyszczerzył zęby. - W porównaniu z pokojem, w któ­rym ty jesteś, nawet kwatera dowódcy armii jest norą.

Pocałowała go w nos, wyszła spod prysznica i zdjęła ręcznik z wie­szaka. W pewnym sensie musiała mu przyznać rację: to dzięki jego obecności niewielki pokój w motelu na wybrzeżu Florydy, w którym teraz przebywali, stawał się apartamentem godnym Ritza. Nie pamię­tała już, kiedy czuła się podobnie. Nie potrafiła sobie nawet przypo­mnieć, co oznacza taki stan ducha poza tym, że zwiastuje kłopoty. Wielkie kłopoty.

Odwróciła się błyskawicznie, czując, że zbliża się do niej od tyłu.

-              Zabieraj ode mnie łapy! - zawołała ze śmiechem.

Mace rzucił się na podłogę, chwycił ją za stopę i zaczął całować po palcach. Wyrwała się mu, kiedy już zdążył dotrzeć do kostki.

-              A kawa? Słyszałeś kiedykolwiek o kawie? Napijesz się?

-              Codziennie dostaję kawę w kantynie, a ciebie mam tylko w week­endy - odparł, podnosząc na nią oczy.

-              Możemy to naprawić. Wyprowadź się z koszar i poszukaj sobie jakiegoś mieszkania w mieście. Moglibyśmy spędzać każdą noc u mnie.

-              To zbyt niebezpieczne. Na pewno ktoś by nas zobaczył.

Oczywiście miał rację. Czym innym był potajemny wypad na Flo­rydę, a czym innym obnoszenie się z ich nielegalnymi kontak­tami w Fort Benning, nawet poza rejonem jednostki.

Przyklękła na obydwa kolana, ujęła jego twarz w dłonie i pocało­wała w usta. Ugryzł ją w wargę, a ona odwzajemniła mu się tym samym, nie chcąc dać za wygraną.

Poniedziałek był coraz bliżej, rzeczywistość ponaglała, lecz oni nie chcieli rozstać się z tym, co ich łączyło, co było nierealne i nielegalne, gorące i prawdziwe, a przez to niebezpieczne i niesamowicie wspa­niałe.

-              Będę musiała użyć autorytetu starszego stopniem.

-              Spróbuj.

Podniosła się, patrząc z góry na jego twarz obramowaną jej pier­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin