Antologia - Duchy, zjawy, upiory.rtf

(1771 KB) Pobierz
Wilhelm Hauff

 

 

 

   DUCHY,

   ZJAWY,      UPIORY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                          

 

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1979

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WILHELM HAUFF (1802 — 1827)

OPOWIEŚĆ O STATKU UPIORÓW

 

Młodo zmarły prozaik niemiecki, któremu przedwczesna śmierć nie pozwoliła się w pełni wypowiedzieć. Autor opowiadań i nowel („Lichtenstein”, „Karawana”, „Gospoda w Spessarcie”), próbujący swoich sił zarówno w tematyce historycznej jak i egzotycznej i współczesnej.

 

Mój ojciec miał niewielki sklepik w mieście Basra. Nie był ani biedny, ani bogaty, a należał do ludzi, którzy niechętnie podejmują ryzyko, z obawy że stracą i to ubogie mienie, jakie posiadają. Wychowywał mnie w zasadach skromności i prawości i po niedługim czasie doczekał się w mej osobie cennego pomocnika. Kiedy ukończyłem lat osiemnaście, on zaś dokonał właśnie pierwszej poważniejszej spekulacji, zmarł, zapewne ze zgryzoty, iż tysiąc złotych monet morzu powierzył. Wkrótce śmierć tę musiałem uznać za los szczęścia, nie minęło bowiem wiele tygodni, jak nadeszła wiadomość, iż statek, który wiózł majątek ojca, za-tonął. Fatalny ten wypadek nie zdołał jednak załamać mego młodzieńczego męstwa. Wszystko, co ojciec pozostawił mi w spadku, zamieniłem na pieniądze i wyruszyłem w świat, by spróbować szczęścia na obczyźnie, mając za jedynego towarzysza starego sługę mego ojca, który z racji wieloletniego przywiązania nie chciał rozstać się ze mną i mym losem.

Przy pomyślnym wietrze wsiedliśmy na statek odpływający z portu Basra. Celem podróży tego statku, na którym wynajęliśmy miejsca, były Indie. Płynęliśmy wytyczoną trasą już dwa tygodnie, kiedy kapitan zapowiedział zbliżającą się burzę. Miał przy tym zatroskaną minę, zdawało się bowiem, iż zna tutejsze wody nie na tyle, by móc spokojnie stawić czoło wichrowi. Kazał opuścić wszystkie żagle, i płynęliśmy dalej całkiem powoli. Noc zapadła, chłodna i jasna, i kapitan sądził już, że się omylił co do oznak zapowiadających burzę. Nagle statek jakiś, którego wcześniej nikt z nas nie widział, śmignął tuż obok naszego. Z pokładu owego statku dobiegały dzikie chichoty i wrzaski, co mnie w tych pełnych grozy chwilach przed burzą niepomiernie zdumiało. Jednakże kapitan stojący u mego boku pobladł śmiertelnie.

— Mój statek jest zgubiony — wykrzyknął — tam oto żegluje śmierć!

Nim zdążyłem go spytać o znaczenie tego dziwnego okrzyku, nadbiegli ku nam marynarze, zawodząc i lamentując:

— Czyście go widzieli? Teraz już po nas!

Kapitan kazał recytować pokrzepiające wersety z Koranu, a sam zasiadł u steru. Na próżno jednak! Wicher z każdą chwilą przybierał na sile, i nie minęła godzina, a statek zatrze-szczał i osiadł na mieliźnie. Spuszczono łodzie, i ledwie ostatni marynarze zdołali się uratować, statek w naszych oczach zatonął, ja zaś popłynąłem w morze jak żebrak. Niedola nasza na tym się jeszcze nie skończyła. Burza szalała coraz gwałtowniej, łodzią nie można już było kierować. Objąłem mocno starego sługę i przysięgliśmy sobie, że jeden drugiego nigdy nie opuści. Wreszcie zaczęło świtać. Lecz z pierwszym brzaskiem jutrzenki huragan uderzył w łódź, którą płynęliśmy, i przewrócił ją. Nie ujrzałem już więcej żadnego z towarzyszy podró-ży. Wpadając do wody straciłem przytomność; kiedy się obudziłem, leżałem w ramionach starego wiernego sługi, który wdrapał się na przewróconą łódź i mnie za sobą pociągnął. Burza ucichła. Po naszym statku nie zostało ani śladu, ale w niewielkim oddaleniu ujrzeliśmy inny statek, i w jego stronę niosły nas fale. Gdyśmy się do niego zbliżyli, rozpoznałem, że on to właśnie mijał nas nocą i w takie przerażenie wprawił kapitana. Dziwną grozę budził we mnie ten statek. Wypowiedź kapitana, która takie złowrogie znalazła potwierdzenie, pustka, jaką zionął statek — na jego pokładzie nikt się nie pokazywał, chociaż podpłynęliśmy tak blisko i wołaliśmy tak głośno — wszystko to przejmowało mnie lękiem. Był to jednak jedyny nasz ratunek, i chwaliliśmy Proroka, który zgotował nam tak cudowne ocalenie.

Z dzioba statku zwieszała się długa lina. Chcąc się jej uchwycić, wiosłując rękami i nogami skierowaliśmy ku niej naszą łódź, wreszcie udało nam się szczęśliwie podpłynąć gdzie należy. Krzyknąłem gromkim głosem, ale na statku panowała wciąż głucha cisza. Jęliśmy wspinać się po linie, jako młodszy wiekiem ruszyłem pierwszy. Lecz, o zgrozo! jakiż widok ukazał się moim oczom, gdy wstąpiłem na pokład! Jego deski czerwone były od krwi, dwadzieścia, a może i trzydzieści trupów w tureckim odzieniu leżało dokoła, wsparty o środkowy maszt, stał mąż bogato ubrany, z szablą w dłoni, ale z twarzą bladą i wykrzywioną, w czoło miał wbity potężny gwóźdź, który go do masztu przytwierdzał. Nie śmiałem prawie oddychać. Na koniec zjawił się i mój towarzysz. I jego także zaskoczył widok pokładu, gdzie było pełno straszliwych trupów, lecz ani śladu żywej istoty. Odważyliśmy się wreszcie, poleciwszy wylęknione dusze opiece Proroka, zapuścić się dalej. Za każdym krokiem rozglądaliśmy się dokoła, czy aby nic nowego, jeszcze straszliwszego, z jakiego kąta nie wychynie. Wszystko jednak trwało w nie zmienionym stanie. Jak okiem sięgnąć ani żywej duszy, tylko my dwaj i przestwór morza. Nie śmieliśmy nawet głośno mówić, z obawy że przybity do masztu martwy kapitan zechce obrócić ku nam swe nieruchome oczy albo że któryś z zabitych podniesie nagle głowę. Dotarliśmy w końcu do schodów prowadzących w głąb statku. Mimo woli przy-stanęliśmy obaj i popatrzyliśmy na siebie, żaden nie śmiał bowiem wyrazić swoich myśli.

— Panie mój — rzekł wierny sługa — wydarzyły się tutaj straszne rzeczy. Ale jeśli nawet tam na dole pełno jest morderców, wolę już zdać się na ich łaskę i niełaskę niż dłużej przebywać wśród samych trupów.

Myślałem podobnie jak on, zdobyliśmy się więc razem na odwagę i, pełni oczekiwania, poczęliśmy zstępować na dół. Jednakże i tutaj panowała śmiertelna cisza, i tylko nasze kroki rozbrzmiewały na schodach. Stanęliśmy przed drzwiami kajuty. Przyłożyłem do nich ucho i nasłuchiwałem: nie dobiegł mnie jednak żaden odgłos. Otworzyłem drzwi. Wnętrze przedstawiało obraz wielkiego nieporządku. Przyodziewek, broń i wszelki sprzęt poniewierały się wszędzie. Ani cienia jakiegokolwiek ładu. Załoga, a co najmniej sam kapitan, niedawno tu za-pewne ucztowała, ślady libacji były bowiem wyraźne. Szliśmy dalej od jednego pomieszczenia do drugiego, od kajuty do kajuty, wszędzie piętrzyły się obfite zasoby jedwabiu, pereł, cukru i innego dobra. Nie posiadałem się z radości widząc to, sądziłem bowiem, jako że nikogo na statku nie było, iż wszystko może stać się moją własnością. Ibrahim zwrócił mi wszelako uwagę, że znajdujemy się zapewne bardzo daleko od lądu i o własnych siłach, bez ludzkiej pomocy, nigdy tam dotrzeć nie zdołamy.

Uraczywszy się do woli jadłem i napojami, których znaleźliśmy pod dostatkiem, wróciliśmy na pokład. Wciąż jednak skóra nam cierpła od straszliwego widoku zalegających wszędzie trupów. Postanowiliśmy uwolnić się od nich i wyrzucić je za burtę. Jakież było nasze przerażenie, gdy okazało się, że żadnego z nich nie można ruszyć z miejsca. Wszystkie były jak przyrośnięte, i aby je usunąć, trzeba by pozrywać deski z pokładu, do tego zaś brakowało nam odpowiednich narzędzi. Nie sposób też było zdjąć kapitana z masztu ani nawet wyciągnąć szabli z jego zesztywniałej dłoni. Spędziliśmy dzień na smętnym rozpamiętywaniu naszego położenia, a kiedy noc zapadać poczęła, zezwoliłem staremu Ibrahimowi udać się na spoczynek, sam zaś zamierzałem czuwać na pokładzie i wypatrywać ratunku. Ledwie jednak księżyc wzeszedł, ja zaś wedle układu ciał niebieskich poznałem, iż jest godzina jedenasta, ogarnęła mnie senność tak przemożna, że padłem bez czucia za beczkę stojącą tuż obok. Był to zresztą nie sen, lecz raczej rodzaj otępienia, słyszałem bowiem wyraźnie uderzenia fal o kadłub statku, skrzypienie masztów i świst wichru w żaglach. Nagle wydało mi się, że na po-kładzie rozbrzmiewają jakieś głosy i kroki męskie. Chciałem wstać, aby się rozejrzeć. Jednak-że niewidzialna siła spętała mi członki, nawet oczu nie mogłem otworzyć. Tymczasem głosy stawały się coraz mocniejsze, odnosiłem wrażenie, że to załoga krząta się raźno po pokładzie. Chwilami zdawało mi się, że słyszę donośny głos dowódcy, to znów pociąganie za liny, zwijanie i rozwijanie żagli. Coraz to jednak traciłem świadomość, zapadłem w głębszy sen, tak że słyszałem już tylko coś niby szczękanie broni, a zbudziłem się dopiero wtedy, gdy słońce stało już wysoko i świeciło mi w twarz. Rozejrzałem się zdumiony: burza, statek, zabici i to, co się działo w nocy, wydawało mi się snem jedynie, bo kiedy otworzyłem oczy, wszystko było jak wczoraj. Nieruchomo leżeli zabici, nieruchomo stał kapitan, przybity do swego masztu. Śmiałem się wspominając niedawny sen i udałem się na poszukiwanie starego sługi.

Zastałem go w kajucie pogrążonego w głębokiej zadumie.

— O panie mój! — wykrzyknął, widząc mnie. — Wolałbym spocząć na dnie najgłębszego z mórz, byle nie spędzać jeszcze jednej nocy na tym przeklętym statku.

Spytałem go o przyczynę tak zgryźliwego humoru, on zaś mi odpowiedział:

— Pospawszy kilka godzin, zbudziłem się i usłyszałem nad głową gwałtowną bieganinę. Myślałem zrazu, że twoje to kroki, panie, wszelako musiało tam chodzić ze dwudziestu chłopa co najmniej, dobiegły mnie zresztą wołania i krzyki. Na koniec rozległy się na schodach czyjeś ciężkie kroki. Opuściła mnie wtedy całkiem wszelka przytomność, od czasu do czasu wracała mi tylko na chwilę, i wtedy to ujrzałem męża, który stoi tam na górze przygwożdżony do masztu, siedzącego przy tym oto stole: śpiewał on i popijał, zaś ów, co leży nie opodal w szkarłatnej szacie, siedział obok niego i pomagał mu w piciu.

Tak oto prawił mój stary sługa.

Możecie mi wierzyć, drodzy bracia, że nie było mi wesoło na duszy: otóż nie uległem bynajmniej złudzeniu i także słyszałem owych umarłych. Podróż w takim towarzystwie budziła we mnie grozę. Mój Ibrahim pogrążył się w głębokich rozmyślaniach.

— Wiem już! — wykrzyknął wreszcie; przypomniał sobie bowiem zaklęcie, którego nauczył go jego dziad, doświadczony, bywały w świecie człowiek, a które miało pomagać przeciwko wszelkim duchom i czarom; zapewnił mnie również, że najbliższej nocy pokonamy ów nienaturalny sen, jaki nas opadł, jeśli z należytą gorliwością recytować będziemy wersety z Koranu. Propozycja starego spodobała mi się. W trwożnym oczekiwaniu wyglądaliśmy nadchodzącej nocy. Obok kajuty znajdowała się niewielka komórka, i tam właśnie postanowiliśmy się ukryć. W drzwiach wywierciliśmy parę otworów, dostatecznie dużych, aby patrząc przez nie można było objąć wzrokiem całą kajutę; następnie zamknęliśmy drzwi od środka, najszczelniej, jak się tylko dało, a Ibrahim wypisał w każdym z czterech kątów imię Proroka. I tak oczekiwaliśmy koszmarów nocy. Około godziny jedenastej zaczęła mnie znów ogarniać gwałtowna senność. Mój towarzysz poradził mi odczytać parę wersetów z Koranu, co mi istotnie bardzo pomogło. Nagle w górze nad nami zaczął się jakby ruch, liny jęły trze-szczeć, kroki zadudniły po pokładzie, dały się słyszeć rozliczne głosy. Przez kilka minut wy-czekiwaliśmy w napięciu, aż wreszcie na schodach wiodących do kajuty rozległy się czyjeś kroki. Słysząc to, stary począł recytować owo zaklęcie, którego dziad go nauczył dla obrony przed czarami i upiorami:

 

Czy z niebieskich spływacie przestrzeni,

Czyli morska wydaje was fala,

Czy też ogień was rodzi z płomieni

Lub mrok grobu z otchłani wyzwala —

Skądkolwiek przybywacie, o tajemne duchy,

Allach jest waszym panem, jego macie słuchać.

 

Muszę przyznać, że tak naprawdę to nie wierzyłem w moc tego zaklęcia, i włos zjeżył mi się na głowie, gdy drzwi otwarły się z hałasem. Do kajuty wkroczył ów mąż okazałej postaci, którego widziałem przybitego gwoździem do masztu. Gwóźdź wciąż jeszcze tkwił w jego czole, szablę jednak wsunął do pochwy — za nim szedł ktoś drugi, mniej bogato odziany; jego również widziałem wśród trupów na pokładzie. Kapitan, gdyż on to był niewątpliwie, miał bladą twarz, wielką czarną brodę i dzikie spojrzenie, którym toczył po całym pomieszczeniu. Widziałem go całkiem dokładnie, kiedy przechodził obok naszych drzwi; on zaś zdawał się wcale nie zwracać uwagi na owe drzwi, które nas ukrywały. Obaj mężowie zasiedli przy stole stojącym pośrodku kajuty i jęli rozprawiać głośno, niemal krzycząc, w nie znane; nam mowie. Gadali coraz głośniej i coraz zapalczywiej, wreszcie kapitan huknął zaciśniętą pięścią w stół, aż w całej kajucie zagrzmiało. Rozmówca jego, wybuchnąwszy wściekłym śmiechem, zerwał się i skinął na kapitana, by szedł za nim. Ów wstał również, wyciągnął szablę z pochwy i obaj opuścili kajutę. Odetchnęliśmy swobodniej, kiedy sobie poszli; kres naszych udręk był jednak jeszcze bardzo daleki. Hałas na pokładzie stawał się z każdą chwilą głośniejszy. Słychać było spieszną bieganinę, krzyki, śmiechy i wycie. Nagle rozpętał się iście piekielny harmider, zdawało nam się po prostu, że cały pokład ze wszystkimi żaglami, ze szczękiem broni i ludzkim wrzaskiem zwali nam się na głowę — aż tu ni stąd, ni zowąd zapadła głęboka cisza. Kiedy po upływie wielu godzin odważyliśmy się wyjść na górę, zastaliśmy wszystko, tak jak było: ani jeden trup nie zmienił położenia, wszystkie były sztywne niby drewno.

Tak mijał nam na statku dzień po dniu: płynęliśmy wciąż na wschód, gdzie też wedle moich obliczeń powinien był znajdować się ląd, ale chociaż w ciągu dnia pokonywaliśmy wiele mil, nocą musieliśmy najwyraźniej przebywać tęże drogę z powrotem, gdyż wschodzące słonce zastawało nas zawsze w tym samym miejscu. Nie potrafiliśmy wytłumaczyć sobie tego stanu rzeczy inaczej jak tym, że w nocy umarli statek nasz zawracali i na pełnych żaglach odrabiali przebytą w dzień drogę. Aby temu zapobiec, przed nastaniem nocy ściągaliśmy wszystkie żagle i stosowaliśmy te same środki co przy drzwiach kajuty: wypisaliśmy na pergaminie imię Proroka oraz zaklęcie dziadka na dodatek i przywiązywaliśmy ów pergamin do zwiniętych żagli. Siedząc w naszej komórce, wyczekiwaliśmy z lękiem na wynik tych zabiegów. Owej nocy upiory szalały, zda się, jeszcze gwałtowniej, lecz, o dziwo, nazajutrz żagle były nadal zwinięte, tak jakeśmy je poprzedniego wieczoru zostawili. Na dzień rozwija-liśmy tylko tyle żagli, ile trzeba było, aby statek mógł powoli posuwać się naprzód, i tym sposobem przez pięć dni przepłynęliśmy spory szmat drogi.

Wreszcie rankiem szóstego dnia ujrzeliśmy w niewielkiej odległości ląd, podziękowaliśmy więc Allachowi za tak cudowne ocalenie. Dzień cały płynęliśmy wzdłuż brzegu, zaś siódmego ranka spostrzegliśmy w pobliżu, jak nam się zdawało, mury miasta; z nie lada trudem zarzuciliśmy kotwicę, która rychło na dnie morza spoczęła, spuściliśmy łódź, przymocowaną na pokładzie, i całą siłą wioseł popłynęliśmy ku miastu. Po upływie pół godziny znaleźliśmy się w nurcie rzeki wpadającej tutaj do morza i wysiedliśmy na brzeg. W bramie miasta usłyszeliśmy jego nazwę, okazało się, iż jest to miasto hinduskie, położone całkiem niedaleko od stolicy, która stanowiła pierwotny cel mej wyprawy. Udaliśmy się do karawanseraju, by orzeźwić się po pełnej przygód podróży. Jąłem się tam rozpytywać o jakiegoś mądrego i roztropnego człeka, dając przy tym gospodarzowi do zrozumienia, że potrzebny mi jest taki, który znałby się nieco na czarach. Gospodarz poprowadził mnie więc na ustronną uliczkę, pod niepozorne domostwo, zapukał do drzwi, po czym wpuszczono mnie do wnętrza, zalecając jedynie pytać o Muleja.

Z głębi domu wyszedł ku mnie stary człeczyna z siwą brodą i długim nosem i zapytał, czego sobie życzę. Odparłem, że szukam mądrego Muleja, na co starzec rzekł, iż on to jest we własnej osobie. Poprosiłem go tedy o radę, co winienem uczynić z zabitymi i jak mam się zabrać do usunięcia ich ze statku. On mi wyjaśnił, że załoga statku za jakiś czyn występny została zapewne mocą czarów skazana na te morskie peregrynacje; w jego przekonaniu czar ten można odczynić wynosząc ciała zabitych na ląd; tego zaś nie da się dokonać inaczej jak zrywając deski, na których trupy leżą. Zgodnie z nakazami Boga i prawa statek wraz ze wszelkimi dobrami, jakie zawiera, należy do mnie, ja go bowiem znalazłem; winienem jednak trzymać wszystko w ścisłej tajemnicy i ofiarować mu jakiś skromny podarek z osiągniętych bogactw, a on mi za to wraz ze swoimi niewolnikami pomoże pozbyć się trupów. Obiecałem hojnie go wynagrodzić, po czym ruszyliśmy w drogę, zabrawszy pięciu niewolników, wypo-sażonych w piły i siekiery. Po drodze czarownik Mulej nie mógł się nachwalić naszego szczęśliwego pomysłu, by owinąć żagle wersetami z Koranu. Oświadczył, że był to jedyny dla nas sposób ratunku.

Było jeszcze dość wczesne popołudnie, gdy dobiliśmy do statku. Natychmiast zabraliśmy się do roboty i po upływie godziny cztery trupy leżały już w łodzi. Kilku niewolników musiało popłynąć z nimi na ląd, by je tam pogrzebać. Po powrocie opowiadali, że zwłoki oszczędziły im trudu kopania grobu, gdyż ledwie spoczęły na ziemi, w proch się rozpadły. Piłowaliśmy dalej deski z przyrośniętymi do nich trupami i przed wieczorem wszystkie zostały przeniesione na ląd. W końcu nie było już na pokładzie ani jednego, prócz kapitana przy-bitego do masztu. Na próżno próbowaliśmy wyciągnąć gwóźdź z drewna — żadną siłą nie można było poruszyć go nawet o włos. Nie wiedziałem już, co robić, nie sposób przecież było rąbać maszt, by przewieźć go na ląd. Mulej znalazł jednak wyjście z tej opresji. Czym prędzej posłał jednego z niewolników, by popłynął łodzią na brzeg i przywiózł garnek wypełniony ziemią. Kiedy niewolnik wrócił, czarownik wypowiedział nad garnkiem jakieś tajemnicze słowa i nasypał trochę ziemi na głowę trupa. Ten natychmiast otworzył oczy, odetchnął głęboko, a rana od gwoździa na jego czole zaczęła krwawić. Teraz udało nam się bez trudu gwóźdź wyciągnąć, ranny zaś osunął się w ramiona jednego z niewolników.

— Kto mnie tu sprowadził? — spytał, przyszedłszy jakby nieco do siebie. Mulej wskazał w moją stronę, podszedłem więc do niego. — Dzięki ci, cudzoziemcze, wyzwoliłeś mnie od długotrwałej męki. Pięćdziesiąt lat już ciało moje pływa po tych wodach, a dusza skazana była na to, by co noc do niego powracać. Teraz wreszcie głowa moja dotknęła ziemi i mogę już spokojnie odejść do mych przodków. — Na mą prośbę, by nam wyjawił, jakim sposobem popadł w tak straszne położenie, odpowiedział: — Przed pięćdziesięciu laty byłem potężnym, powszechnie szanowanym człowiekiem i mieszkałem w Algierze; wszelako żądza zysku pchnęła mnie do tego, by wyposażyć statek i ruszyć na pirackie wyprawy. Czas jakiś uprawiałem już ten proceder, gdy pewnego razu w Dżancie wziąłem na pokład derwisza, który pragnął podróżować za darmo. Zarówno ja, jak i moi towarzysze byliśmy surowymi ludźmi, nie zważaliśmy na świętość owego męża, ja zaś wręcz drwiłem sobie z niego. Wszelako gdy on w świętym zapale wypomniał mi raz mój grzeszny żywot, nocą, wypiwszy ze sternikiem w kajucie zbyt wiele, popadłem w srogi gniew. Rozwścieczony tym, co mi powiedział derwisz, a czego nie zniósłbym nawet z ust sułtana, wypadłem na pokład i wbiłem sztylet w pierś zuchwalca. Umierając przeklął on mnie i moją załogę, abyśmy nie mogli umrzeć ani żyć, póki głowy nasze nie spoczną na ziemi. Derwisz zmarł, my zaś wrzuciliśmy go do morza, drwiąc z jego gróźb; jednak tejże nocy spełniły się słowa umierającego. Część załogi zbuntowała się przeciwko mnie. Rozpętała się okrutna walka, aż moi zwolennicy zostali pokonani, mnie zaś przybito gwoździem do masztu. W końcu zresztą i buntownicy poumierali z ran, i mój statek zamienił się w jeden wielki grobowiec. Mnie również oczy kołem stanęły i tchu już złapać nie mogłem, sądziłem więc, że umieram. Było to jednak tylko odrętwienie, które trzymało mnie w swej władzy; następnej nocy, o tej samej godzinie, kiedy wrzuciliśmy derwisza do morza, ocknąłem się i ja, i cała moja załoga, wszystko na statku ożyło; nie mogliśmy jednak nic robić i nic mówić prócz tego, cośmy robili i mówili owej nocy. I tak pływamy od lat pięćdziesięciu, nie mogąc ani żyć, ani umrzeć; jakimże bowiem sposobem mieliśmy dotrzeć do jakiegoś lądu? Z szaleńczą radością rzucaliśmy się na pełnych żaglach w każdą burzę, z nadzieją, że statek rozbije się wreszcie o jaką skałę i nasze zmęczone głowy spoczną na dnie morza. Wszystkie nasze wysiłki spełzały jednak na niczym. Teraz dopiero umrę. Raz jeszcze dziękuję ci, nieznany wybawco; jeśli skarby mogą stanowić dla ciebie nagrodę, to przyjmij ten statek w dowód mej wdzięczności.

Po tych słowach głowa kapitanowi opadła, i wyzionął ducha. Natychmiast też rozpadł się w proch, jak jego towarzysze. Zebraliśmy ów proch do skrzyneczki i zakopaliśmy ją na lądzie; następnie sprowadziłem z miasta robotników, którzy doprowadzili do porządku mój statek. Wymieniwszy z wielkim zyskiem towary, jakie się na nim znajdowały, na inne, nająłem marynarzy, obdarowałem hojnie mego przyjaciela Muleja i pożeglowałem w ojczyste strony. Płynąłem jednak okrężną drogą, przybijałem bowiem do brzegów rozlicznych wysp i lądów, handlując rozmaitymi towarami. Prorok błogosławił moim przedsięwzięciom. Po trzech kwartałach zawinąłem do portu w Basrze, dwa razy bogatszy, niż byłem dzięki spuściźnie, jaką zostawił mi umierający kapitan. Moi ziomkowie podziwiali moje bogactwo i moje szczęście, sądząc, iż znalazłem Diamentową Dolinę słynnego podróżnika Sindbada. Nie odbierałem im tej wiary, wszelako od tej pory wszyscy młodzieńcy z Basry, skoro tylko ukończyli lat osiemnaście, musieli wyruszać w świat, aby podobnie jak ja osiągnąć szczęście. Ja zaś żyłem sobie w spokoju i zadowoleniu i co pięć lat odbywałem podróż do Mekki, aby w tym świętym miejscu dziękować Panu za jego błogosławieństwa i prosić go, by kapitana i jego towarzyszy przyjął do swego raju.

 

Przełożyła Emilia Bielicka

 

 

 

 

EDWARD GEORGE EARLE BULWER-LYTTON (1803 — 1873)

DUCHY I LUDZIE

 

Angielski powieściopisarz, dramaturg i mąż stanu. Spośród jego utworów największy rozgłos zdobyły „Ostatnie dni Pompei”. Był on również autorem opowiadań opartych na motywach parapsychologii.

 

Mój przyjaciel, literat i filozof, powiedział mi kiedyś pół żartem, pół serio:

Wyobraź sobie, ostatnio odkryłem dom, w którym straszy, i to w samym centrum Londynu.

Naprawdę straszy? A co... duchy?

Niestety nie mogę na to odpowiedzieć. Wiem tylko, że sześć tygodni temu wybrałem się z żoną na poszukiwanie pokojów umeblowanych. Przechodząc cichą uliczką zobaczyliśmy w oknie jednego z domów ogłoszenie: „Pokoje umeblowane”. Ponieważ dzielnica nam odpowiadała, obejrzeliśmy mieszkanie i zapłaciwszy za tydzień z góry opuściliśmy je po trzech dniach. Żadna ludzka siła nie byłaby w stanie nakłonić mojej żony, by została tam dłużej. I wcale się nie dziwię.

Coście zobaczyli?

Wybacz, nie chciałbym, żeby mnie wyśmiano za przesądy czy przywidzenia, a z drugiej strony nie mogę wymagać, byś tylko na podstawie moich zapewnień uwierzył w coś, czemu jedynie twoje własne zmysły mogą dać wiarygodne świadectwo.

Powiem tyle, że wygnało nas stamtąd wcale nie to, cośmy słyszeli albo widzieli (mógłbyś pomyśleć, żeśmy padli ofiarą własnej podnieconej wyobraźni czy też złośliwego żartu), lecz jakiś nieokreślony strach, który chwytał nas oboje, ilekroć przekraczaliśmy drzwi pewnego nie umeblowanego pokoju, gdzie nie było nic widać ani słychać.

Najdziwniejsze w tym wszystkim było jednak to, że po raz pierwszy w życiu zgodziłem się z żoną nigdy nie grzeszyła rozumem i przyznałem po przespaniu trzech nocy, że nie sposób spędzić tu następnej. Czwartego dnia rano wezwałem więc kobietę, która pilnowała domu i usługiwała nam, oświadczając, że nie jesteśmy zadowoleni z mieszkania i w związku z tym wyprowadzamy się przed upływem tygodnia.

Odparła sucho:

„Ja wiem dlaczego; i tak byliście dłużej niż inni. Niewielu przed wami zgodziło się przespać tu drugą noc, a nie widziałam takiego, co by został na trzecią. Widocznie były dla was szczególnie łaskawe”.

„Były? Kto?” spytałem z wymuszonym uśmiechem.

„No, te, co straszą w tym domu, obojętne, kim są. Mnie one nie przeszkadzają. Pamiętam je sprzed lat, kiedy mieszkałam tu nie jako służąca. Wiem, że mi kiedyś przyniosą śmierć. Zresztą wszystko jedno... jestem stara i tak wkrótce umrę. Wtedy połączę się z nimi... ale w tym domu”.

Kobieta mówiła z takim ponurym spokojem, że zdumienie nie pozwoliło mi dalej pro-wadzić rozmowy. Zapłaciliśmy za tydzień szczęśliwi, że nas to tak tanio kosztowało.

Podniecasz moją ciekawość rzekłem. Moim największym marzeniem jest spędzić noc z duchami. Proszę cię, podaj mi adres domu, który opuściłeś tak sromotnie.

Przyjaciel wręczył mi adres i ledwo się rozstaliśmy, pospieszyłem we wskazanym kierunku.

Dom leżał po północnej stronie Oxford Street, w cichym, ale przyzwoicie wyglądającym zaułku. Był zamknięty, w oknie ani śladu ogłoszenia; nikt też nie odpowiedział na moje pukanie. Kiedy zbierałem się do odejścia, zagadnął mnie chłopiec z piwiarni:

Czy chciał się pan widzieć z kimś z tego domu?

Tak, słyszałem, że jest do wynajęcia.

Do wynajęcia! Niestety, staruszka, która tu mieszkała, już nie żyje. Umarła trzy tygodnie temu i nie mogą znaleźć nikogo, kto by tu został, chociaż pan J... tyle daje. Kobiecie, co u niego sprzątała, zaproponował funta tygodniowo za samo tylko otwieranie i zamykanie okien. I to nie chciała.

Nie chciała? Dlaczego?

W tym domu straszy; staruszkę, która go pilnowała, znaleźli martwą w jej własnym łóżku. Z szeroko otwartymi oczami. Powiadają, że ją diabeł zadusił.

Mówiłeś o jakimś panu J... Czy to właściciel domu?

Tak.

Gdzie mieszka?

Na ulicy G... pod numerem...

Co robi? Prowadzi jakieś interesy?

Nie, nic takiego. Po prostu samotny człowiek.

Wsunąłem chłopcu w rękę napiwek za wyczerpującą informację i udałem się na ulicę G... leżącą w pobliżu nawiedzanego domu. Szczęśliwie zastałem pana J... w mieszkaniu. Był to starszy człowiek o inteligentnej twarzy i ujmującym sposobie bycia. Przedstawiłem się i od razu wyłuszczyłem cel swojej wizyty. Powiedziałem, że doszły mnie słuchy, jakoby w tamtym domu straszyło, że chciałbym obejrzeć dokładnie miejsce cieszące się tak osobliwą reputacją i że byłbym zobowiązany, gdyby zechciał wynająć mi dom choćby na jedną noc. Wyra-ziłem też gotowość zapłacenia za to sumy, którą wymieni.

Szanowny panie odparł pan J... niezwykle uprzejmie dom jest do pańskiej dyspozycji na tak długo lub na tak krótko, jak tylko pan sobie życzy. O czynszu mowy być nie może, a cała korzyść będzie po mojej stronie, gdy wykryje pan przyczyny dziwnych zjawisk, które w tej chwili pozbawiają ten budynek wszelkiej wartości. Nie mogę go wynająć chociażby dlatego, że nie sposób znaleźć kogoś, kto by zechciał utrzymywać go w porządku i otwierać drzwi. Niestety, w domu tym straszy, jeśli można się tak wyrazić, i to nie tylko w nocy, ale i w dzień. Nocą jednak te zjawiska są dużo bardziej przykre i niepokojące. Staruszka, która zmarła trzy tygodnie temu, była ubogą wziętą z przytułku. Moja rodzina znała ją od dziecka, kiedyś nawet powodziło jej się tak dobrze, że dzierżawiła ten dom od mojego wuja. Była to kobieta wysoce wykształcona i światłego umysłu jedyna osoba, jaką udało mi się nakłonić do zamieszkania w tym domu. I rzeczywiście po jej niespodziewanej śmierci i po wizycie koronera miejsce to nabrało tak przykrego rozgłosu, że mimo rozpaczliwych starań nie potrafiłem znaleźć dozorcy, a tym ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin