Puszkin - Domek w Kołomnie.rtf

(135 KB) Pobierz

DOMEK W KOŁOMNIE

Modo vir, modo femina

Ovidius

1830

PRZEŁOŻYŁ  WŁODZIMIERZ SŁOBODNIK


I

Zbrzydł mi do reszty jamb czterostopowy.

Pisze nim każdy. Chłopcom dla zabawy

Czas go odstąpić. Pragnąc formy nowej

Chciałem już dawno wziąć się do oktawy. \

I rzeczywiście, trójdźwięk ten miarowy

Jest mi posłuszny. Pomknę bez obawy!

Bo przecież rymy ze mną się nie wadzą:

Dwa przyjdą same — trzeci przyprowadzą.

II

Aby popłynął szerzej rym natchniony,

Na czasowniki dam mu pozwolenie.

Czasownikowy rym u nas wzgardzony,

Lecz nie wiem czemu. Skąd to zniechęcenie?

Pisywał tak Szychmatow rozmodlony

I ja tak piszę, kiedy mam natchnienie.

Cóż w tym zdrożnego? I tak-żeśmy goli!

Odtąd czasownik z rymem się zespoli.

III

Nie będę go wyrzucał jak rekruta,

Który kalectwa wreszcie się dochrapał,

Lub jak kobyłę, która źle podkuta,

Ani spójników i przysłówków łapał.

Z drobnej hołoty zbieram armię tutaj, •;

Rym każdy budzi we mnie równy zapał

I cały słownik do wojska się nada,

Bo przecież u nas dziś nie defilada!

IV

Więc dalej, rymy, wyruszajcie w drogę!

Baczność! Słuchajcie, nabierajcie wprawy!

Równać się rymy, wyciągajcie nogę!

Nuże! Trójkami wjeżdżać do oktawy!

Nie bójcie się — zamiary me nie srogie,

Idźcie swobodnie, jakby dla zabawy.

Potem już, dzięki Bogu, przywykniemy

I na gościniec szerszy wyjedziemy.

V

Jakże wesoło wiersze swe zgodzone

Wieść pod cyframi — szereg za szeregiem —

I nie pozwalać odejść im na stronę,

Jak armii, boju rozproszonej biegiem.

Każde tu słowo po ludzku uczczone,

Żaden wiersz nie jest nieodważnym zbiegiem,

Lecz bohaterem, a poeta — panem:

Napoleonem albo Tamerlanem.

VI

Cóż, odpoczniemy na tej kropce nieco.

Przestać czy dalej puścić rymy na „pe"?

Pięciostopowe gdy mi strofy świecą,

Lubię cezurę w drugiej stopie. Klapę

Inaczej wiersze robią, w doły lecą —

I choć pod sobą miękką mam kanapę,

Myślę, że w polu po grudzie na mrozie

Tłukę się, trzęsę na jadącym wozie.

VII

Trudno! Nie zawsze można spacerować

Po granicie nadnewskim lub na bale

Pędzić, posadzki lśniące polerować,

Albo mknąć konno. Powlokę się dalej.

Teraz powoli przyszło podróżować,

Jak mówią o tym nam oryginale,

Który choć owsa koniowi żałował,

Z Moskwy do Newy-rzeki przycwałował.

VIII

Piękny koń-rumak! Wiem — że koń Parnasu

Nie da mu rady, bo Pegaz już siwy,

Bezzębny. Źródło jego oddech czasu

Wysuszył, Parnas obrosły pokrzywy.

Apollo żyje z renty bez hałasu.

Chór muz-babinek jest już obrzydliwy,

Więc cały obóz z klasycznych wyżynek

Przenieśliśmy na szumny, gwarny rynek.

IX

Tam w błotku wszyscy kąpiemy się w kupie,

Targ u nas idzie i przekleństwa płyną.

Jeden klnie sam, a drugi w całej grupie,

Jeden łże skromnie, drugi z mądrą miną.

Ale pogróżki zostaw, muzo, głupie,

Bo cię przycisną zaraz zgrają zwinną,

Miłą pochwalą ciebie nie rozsławią,

Do kąta w „Pszczole Północnej" postawią.

X

Powiedzą, żeś jest muza tromtadracka —

Wszystkie poważne w Moskwie miesięczniki

Albo „Gazeta" wezwie „Literacka"

Na sąd cię szumnej i wszechwładnej kliki,

Bo teraz przecież pora bojów chwacka

I słoworoby w bój ruszają dziki,

Rżną się nawzajem i nawzajem rąbią,

I o zwycięstwach swoich chórem trąbią!

XI

Szczęśliwy, kto na wszystkich patrzy z boku

I śmieje się, i usta swe zatyka.

Wielka to rozkosz mieć wszystkich na oku,

Kpić z tego lub z owego pisarczyka,

Lecz sam stój z dala i unikaj tłoku,

Bo zawsze z tego kiepski śmiech wynika

I przyjaciele pospołu z wrogami

Zasypią cię kpinami jak czapkami.

XII

A wtedy nogi za pas! Właśnie ten to

Powód, że tu podpisu nie położę.

Czasami wiersz zakręcam linią krętą,

Lecz widać, że już dawno tak nim orzę.

Od kiedy zaś — nie powiem tym paniętom.

Na krytyków ja wjeżdżam coraz srożej,

A gdy napadnę na nich, runę, spłoszę...

Przeproszę; i na obiad ich zaproszę.

XIII

Na razie sądźcie sobie, jeśli chcecie,

Że wilk przed wami doświadczony stoi

Albo nowicjusz, który głupstwa plecie,

Wróbel młodziutki, co pierwszy raz broi.

Może specjalną półkę mi dajecie

W swej bibliotece, przyjaciele moi,

Lub może teraz oto po raz pierwszy

Druk mokry przyjmie zeszyt moich wierszy.

XIV

Gdybym pod lekką maską cały zniknął,

Nikt by nie poznał mnie w tych kpiarzy tłumie,

Kogo innego zły krytyk by prztyknął

Za mnie surowo, jak to świetnie umie.

Wtedy bym nagle o pomyłce krzyknął,

Wrzasłaby prasa, rzucając kalumnie.

Lecz szkoda gadać. Zwąchają tę chryję.

Nas tak niewielu. Nikt się nie ukryje.

XV

Jednak, być może, wcale nie dostrzeże

Mnie z oktawami tych krzykaczy sfora.

Ale opowieść szykowałem szczerze,

A tu żartuję kiepsko. Toć już pora!

Język mój — wróg mój, niech go licho bierze!

Wszystko dostępne dla tego jęzora,

O wszystkim może gadać bez spoczynku!...

Niewolnik z Frygii kupił raz na rynku

XVI

Ozór. (Dziś wędzą go u pana Kopa.)

Potem na obiad podał go kochany

Ezop... Ale po diabła tu Ezopa

Wplatam i jego język gotowany!

Kiedy już cała o tym wie Europa,

Po cóż to w mowie powtarzać wiązanej?

Ach, ledwo, ledwo, rymopisarz nudny, Wybrnąłem wreszcie z tej oktawy trudnej.

XVII

Usiądź więc, muzo! Rączki swoje schowaj!

Nóżki pod ławkę! Nie skacz jak dziewczynka!

Teraz zaczniemy: Była sobie wdowa

Osiem lat temu, biedna starowinka

Z jedyną córką. Tuż koło Pokrowa

Stała ich mała, mizerna chatynka,

Za budką właśnie. Jeszcze teraz pomnę

Trzy okna, ganek i mieszkanko skromne.

XVIII

Kilka dni temu w wieczornej godzinie

Z pewnym znajomym tu spacerowałem.

Małej chałupki nie ma tam już ninie,

Dom trzypiętrowy w miejscu jej ujrzałem

I o staruszce wtedy, o dziewczynie

Z jakąż bolesną siłą przypomniałem,

O tym okresie, gdy się młodszy czułem.

Czy żyją jeszcze? Cóż z tego wysnułem?

XIX

Było mi smutno. Niechętnym spojrzeniem

Na dom wysoki patrzałem — ponury.

Gdyby w tej chwili chwytliwym płomieniem

Ogarnął nagły pożar jego mury,

Byłbym szczęśliwy. Dziwacznym marzeniem

Czasem drży serce i śnią się nam bzdury,

Kiedy błądzimy sobie ulicami

Z jakim kolegą dobrym albo sami.

XX

Szczęśliwy wtedy, kto jest panem słowa

I na uwięzi trzyma myśl wytrwale.

Kto dusi żmiję, co się w sercu chowa,

Kiedy, trująca, zasyczy zuchwale,

Lecz kto gaduła, opinia surowa

Nazwie go łotrem... Piję Lety fale...

Doktor zabronił melancholii tej mi,

Więc ją zostawmy — bądźcie tak uprzejmi!

XXI

Staruszka (twarz jej. wiele w sobie miała

Z płócien Rembrandta) czepek, okulary.

Nosiła zawsze, lecz za to wspaniała

Była jej córka — piękna nie do, wiary,

Jak gołębica delikatna, biała.

W czarnych jej oczach iskrzyły się żary

I wykształcona była z niej dziewczyna,

Czytała bowiem utwory Emina.

XXII

I również nieźle grała na gitarze:

Płacze gołąbek siwy w mgle zmierzchowej"

Lub „Wyjdęż" albo to, co brzmi już starzej

I co przy piecu w wieczory zimowe

Albo w jesienny czas przy samowarze,

Albo na wiosnę, idąc przez dąbrowę,

Śpiewa rosyjska panna-nieboraczka,

Jak muzy nasze posępna śpiewaczka.

XXIII

Bo tak już prawie że całą rodziną

Od powoźnika do pierwszego wieszcza

Śpiewamy. Smutne wycie jest jedyną

Pieśnią rosyjską. Właściwość złowieszcza!

I pieśń weselną zwykle kończym inną —

Za odpocznienie zmarłych. Smęt wypieszcza

Harmonię naszych muz i dziewic, ale

Lubię te pieśni, brzmiące tak zgorzkniale.

XXIV

Parasza (tak się nazywała nasza

Piękność) umiała prać, szyć i prasować

I całym domem rządziła Parasza;

Kazano również dziewczynie rachować.

Pod jej opieką warzyła się kasza.

(Ten urząd pomagała jej piastować

Kucharka Tekla — starowinka miła,

Która już dawno węch i słuch straciła.)

XXV

Staruszka-matka przy oknie w kąciku

Czasem siadała, cerując pończochę,

A wieczorami na małym stoliku

Kładła pasjanse wróżąc sobie trochę.

Córka tymczasem po korytarzyku

Żywo biegała jak stworzenie płoche.

Raz w oknie mignie, raz na dwór wyrywa

I wszystko widzi (o płci przenikliwa!).

XXVI

Zimą zazwyczaj, kiedy zmierzch zapada,

Zamykano tu okiennice; za to

W lecie dość późno, i Dyanna blada

Szła w okno panny zamgloną poświatą,

W romansie bo inaczej nie wypada.

Taki już zwyczaj. Nie ma rady na to.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin