Harris Thomas - Czarna niedziela.pdf

(892 KB) Pobierz
THOMAS HARRIS
CZARNA NIEDZIELA
Przełożyła: DANUTA KOZICKA
AMBER
Tytuł oryginału: BLACK SUNDAY
O AUTORZE
Thomas Harris urodził się w Tennessee, dorastał w Missisipi, dyplom uniwersytecki
uzyskał na uczelni w Baylor. Po ukończeniu studiów podjął pracę w Waco (Teksas) w
„Tribune Herald”, zaczynając od zajęcia gońca, a kończąc na stanowisku reportera kroniki
policyjnej. W tym czasie współpracował dorywczo z różnymi czasopismami, drukując swoje
artykuły, następnie przeniósł się do Nowego Jorku i tam rozpoczął prace w Associated Press
jako reporter i redaktor odpowiedzialny. Właśnie wtedy wspólnie z kolegami reporterami
Samem Maullem i Dickiem Rileyem - wpadł na pomysł, który z czasem posłużył jako temat
do powieści „Czarna Niedziela”.
ROZDZIAŁ 1
Noc
zapadła,
zanim
lotniskowa
taksówka
z
trudem
zdołała
pokonać
dziewięciokilometrowy odcinek nadbrzeżnej drogi prowadzącej do Bejrutu. Z jej tylnego
siedzenia Dahlia Iyad obserwowała, jak w ostatnich blaskach dnia biel śródziemnomorskich
fal ustępuje szarości. Myślała o Amerykaninie. Będzie musiała odpowiedzieć na wiele pytań
związanych z jego osobą.
Taksówka skręciła na rue Verdun i powoli zaczęła się posuwać w kierunku centrum
miasta, do Sabry pełnej palestyńskich uciekinierów. Kierowca nie potrzebował wskazówek.
Rzucił badawcze spojrzenie w lusterko wsteczne, wyłączył światła i wjechał na małe
podwórze opodal rue Jeb el-Nakhel. Na podwórku panowały grobowe ciemności. Dahlia
słyszała odległy szum ruchu ulicznego i rytmiczny odgłos stygnącego silnika. Upłynęła
minuta.
Taksówka zakołysała się, gdy przednie i tylne drzwi otwarto gwałtownie z obu stron i
silne światło latarki oślepiło kierowcę. Dahlia poczuła zapach oliwy z pistoletu trzymanego
zaledwie o kilka centymetrów od jej oka.
Mężczyzna z latarką podszedł do tylnych drzwi samochodu, pistolet zniknął.
Djinniy powiedziała cicho Dahlia. Wysiądź i idź za mną odezwał się po arabsku z
akcentem górali z Dżabal.
W cichym, bejruckim pokoju czekał na Dahlię Iyad surowy trybunał. Hatez Najecr,
szef operacyjnej komórki wywiadowczej Jihaz al-Rasd (RASD), skupiającej samą śmietankę
alFatah, siedział przy biurku z głową opartą o ścianę. Był to wysoki mężczyzna z małą głową.
Między sobą podwładni nazywali go modliszką. Człowiekowi, na którym skupiał całą uwagę,
robiło się niedobrze i czuł się porażony.
Najeer był przywódcą Czarnego Września. Nie wierzył w koncepcje wyrażane w
słowach „sytuacja na Bliskim Wschodzie”. Wizja przywrócenia Palestyny Arabom nie
nastrajała go optymistycznie. Wierzył w zagładę, w ogień, który oczyszcza. W to samo
wierzyła Dahlia Iyad.
Podobnie dwaj pozostali mężczyźni obecni w pokoju: Abu Ali, zawiadujący
oddziałami dokonującymi zamachów z ramienia Czarnego Września we Francji i Włoszech,
oraz Muhammad Fasil, specjalista od zaopatrzenia i projektodawca ataku na wioskę
olimpijską w Monachium. Obaj byli członkami RASD - mózgu Czarnego Września. Ich
pozycja nie została nigdy zaakceptowana przez szersze kręgi ruchu bojowników
palestyńskich, gdyż Czarny Wrzesień tkwi w łonie al-Fatah jak pożądanie w ciele.
Właśnie ci trzej ludzie zadecydowali, że Czarny Wrzesień uderzy teraz na terenie
Stanów Zjednoczonych. Powstało chyba z pięćdziesiąt kolejno odrzucanych planów. A przez
ten czas amerykańska broń bez przerwy napływała do izraelskiego portu w Hajfie.
Wreszcie powstał odpowiedni plan i teraz - jeśli tylko uzyska aprobatę Najeera -
przeprowadzenie całej akcji znajdzie się w rękach młodej kobiety, która właśnie weszła do
pokoju. Dahlia odłożyła galabije na krzesło i obrzuciła ich spojrzeniem. Dobry wieczór,
towarzysze.
- Witaj, towarzyszko - odparł Najeer. Nie wstał, gdy weszła do pokoju. Nie wstali też
dwaj pozostali mężczyźni. Przez rok pobytu w Stanach Dahlia zmieniła się. W spodniumie
wyglądała szykownie i jakby rozbrajająco.
Amerykanin jest gotów. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że da sobie radę. On tym
żyje.
- Czy ma wystarczająco silną wolę?
Miała wrażenie, jakby Najeer czytał jej myśli.
- Jest dostatecznie silny. Zresztą ma we mnie podporę i polega na mnie.
- Domyślam się tego z twoich raportów, ale kod jest kiepski. Mamy jakieś pytania,
Ali?
Abu Ali spojrzał na Dahlię uważnie. Pamiętała go z wykładów psychologii na
Amerykańskim Uniwersytecie w Bejrucie.
- Czy ten Amerykanin zawsze sprawia wrażenie rozsądnego? - zapytał.
- Tak.
- Ale uważasz, że jest obłąkany?
- Zdrowie psychiczne i racjonalne zachowanie to nie to samo, towarzyszu.
- Czy jego uzależnienie od ciebie wzrasta? Czy miewa okresy, kiedy cię nienawidzi?
- Czasami bywa wrogo usposobiony, ale teraz już rzadko.
- Jest impotentem?
- Twierdzi, że od powrotu z Północnego Wietnamu do chwili naszego spotkania, dwa
miesiące temu, był impotentem.
Dahlia przyglądała się Alemu. Z oszczędnych, zręcznych gestów i wilgotnych oczu
przypominał jej mangustę.
- Wierzysz, że uda ci się przemóc jego impotencję?
- To nie jest kwestia wiary, towarzyszu, lecz władzy. A w tym pomaga mi moje ciało.
Gdyby strzelba była skuteczniejsza, użyłabym strzelby.
Najeer skinął głową z uznaniem. Wiedział, że mówiła prawdę. Dahlia pomagała w
szkoleniu trzech japońskich terrorystów, którzy dokonali zamachu na lotnisku w Lód pod Tel-
Awiwem, zabijając bez wyboru kogo popadnie. Początkowo było ich czterech. W czasie
szkolenia jeden się załamał i Dahlia, na oczach trzech pozostałych, roztrzaskała mu głowę ze
schmeissera.
- Skąd masz pewność, że w przypływie wyrzutów sumienia nie wyda cię
amerykańskim władzom? - nalegał Ali.
- Co by na tym zyskali, gdyby to zrobił? Jestem drobną płotką. Zdobyliby materiały
wybuchowe, ale przecież oni i tak mają dużo plastiku, o czym my wiemy aż za dobrze. -
Ostatnie słowa Dahlii skierowane były do Najeera, który obrzucił ją ostrym spojrzeniem.
Izraelscy terroryści niemal stale używali amerykańskiego plastiku C-4. Najeer
przypomniał sobie, jak wynosił ciało swego brata ze zdemolowanego mieszkania w
Bhandoum, a potem wrócił jeszcze, żeby odnaleźć jego nogi.
- Amerykanin zwrócił się do nas, bo potrzebne mu były materiały wybuchowe, o czym
wiecie, towarzyszu - ciągnęła Dahlia. - Mnie będzie potrzebował jeszcze w innych sprawach.
Nie urażamy jego przekonań politycznych, ponieważ on nie ma żadnych. Również termin
„sumienie” nie może mieć tu zastosowania w normalnym tego słowa znaczeniu. On mnie nie
zdradzi.
- Przyjrzyjmy mu się jeszcze raz - powiedział Najeer. - Ty, Dahlio, starałaś się go
poznać od jednej strony. Pozwól, że przedstawię ci go w zupełnie innych sytuacjach. Ali,
możemy zaczynać?
Abu Ali ustawił na biurku szesnastomilimetrowy projektor filmowy i zgasił światła.
- Dostaliśmy ten film, towarzyszko, całkiem niedawno z pewnego źródła w
Północnym Wietnamie. Amerykańska telewizja pokazała go raz, zanim znalazłaś się w House
of War. Wątpię, czy to widziałaś.
Na ścianie zamajaczył niewyraźny obraz czołówki z numerem filmu, któremu
towarzyszył niezrozumiały bełkot spikera. W miarę jak taśma przesuwała się coraz szybciej,
nieartykułowane
dźwięki
przekształciły
się
w
hymn
Wietnamskiej
Republiki
Demokratycznej, a na rozświetlonym kwadracie ściany pojawił się obraz pobielonej izby. Na
podłodze siedziało dwudziestu czterech amerykańskich jeńców wojennych. Obrazu dopełniał
pulpit z mikrofonem. Do pulpitu podszedł wolnym krokiem wysoki, wymizerowany
mężczyzna. Miał na sobie workowaty jeniecki mundur, skarpetki i sandały z rzemyków.
Jedną rękę chował w fałdach kurtki, druga trzymał płasko na udzie, gdy kłaniał się oficjalnym
gościom siedzącym w pierwszym rzędzie. Zwrócił się do mikrofonu i zaczął wolno mówić.
- Nazywam się Michael J. Lander. Jesieni komandorem porucznikiem amerykańskiej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin