Wronski Marcin - Gliny z innej gliny.pdf

(1987 KB) Pobierz
ĆWIRLEJ
OSTASZEWSKI
PILIPIUK
WROŃSKI
MARCIN
ANDRZEJ
ROBERT
RYSZARD
GLINY Z INNEJ GLINY
W opowiadaniu Gliny z innej gliny wykorzystane zostały fragmenty piosenki
kabaretu Czart pt. Chuligańskie tango – sł. Władysław Ziemian (wł. Władysław
Ćwik) – oraz Hymnu komunistów, śpiewanego na melodię Roty – autor
nieznany. Tango z Podzamcza w opowiadaniach Trupów hurtowo trzech i Złota
robota – sł. Marcin Wroński. W posłowiu Dziesięć lat z Zygą Maciejewskim został
przytoczony urywek z powieści Marcina Wrońskiego Obsesyjny motyw babiego
lata (PoliART Studio, Lublin 1994, s. 32–34). Trzy opowiadania Marcina
Wrońskiego z niniejszego zbioru były już publikowane: Gliny z innej gliny
(wówczas z tytułem Czarcia Łapa) – w antologii Rewers (Czwarta Strona, Poznań
2016); Trupów hurtowo trzech – w antologii Trupów hurtowo trzech (Media
Rodzina, Poznań 2017); Złota robota – w „Przekroju” (2017, nr 4).
Redaktor serii: Filip Modrzejewski
Redakcja: Małgorzata Denys
Korekta: Sabina Raczyńska, Małgorzata Denys
Adiustacja: Maria Nowicka, Magdalena Gorlas
Projekt okładki: Krzysztof Rychter
Fotografia wykorzystana na I stronie okładki: © Vladitto / shutterstock.com
Projekt typograficzny: Robert Oleś / d2d.pl
Logo cyklu: aorta.com.pl
Logo serii: Marek Goebel
Skład i łamanie: d2d.pl s.c., Kraków
Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48
tel. 22 826 08 82, 22 828 98 08
biuro@gwfoksal.pl
www.gwfoksal.pl
ISBN 978-83-280-5535-3
Marcin Wroński
Trupów hurtowo trzech
I
Lublin, jesienią 1926 roku
Był w Grecji jeden cwaniak. Jak mu stało w metryce, nie wasza trefna
broszka, dość że dla swojej ferajny ten urka prawilny był Tantal, takie
miał pseudo oryginalnościowe. Zblatował się na lewo i prawo, pił jak
równy z ważniakami i najlepsze kurwy były jego, forsą szastał i trząsł
nie tylko swoją dzielnicą, ale całą Grecją, pod hajrem. Miał raz kosę z
jednym frajerem, to go zrobił na mokro i byłoby jak zwykle git, tyle że
Tantal fest przecwaniaczył. Kazał gościa pokroić jak chabaninę i
zrobić z niego zakąskę do gorzały, i podać jego koleżkom, którzy nie
wiedzieli, co szamią. Jak się wydało, wiadomo, dintojra i nie było
zmiłuj. Obuli Tantala w trepy z betonu i wsadzili do wody po szyję,
i tak cwanie przywiązali do deski, że nie mógł się schylić i napić,
chociaż go suszyło. Nad głową na sznurkach powiesili mu piwo
i kiełbasę niziutko, że jakby stanął na palcach, toby sięgnął, tylko jak
to zrobić w betonowych butach?
Ten zgrywny bałach opowiedział pod celą jeden polityczny,
którego zresztą zaraz przenieśli najpierw do drugiego skrzydła, potem
chyba do Wronek, ale Staszek Sójka pseudo Chojrak zapamiętał każde
słowo. Nic dziwnego, że w Grecji to mają dintojry, że strach; oni robili
już niezłą grandę, kiedy w Polsce szpadryny jeszcze nie znali.
Człowiek pod celą nauczy się niejednego, ale nie o to szło Chojrakowi.
Bardziej o to, że sam był przecież jak Tantal, bo z jego celi wystarczyło
wyjrzeć bokiem między blindą a murem i już ponad dachami
Podzamcza widziało się Bramę Grodzką, a przed nią róg knajpy Joszke
Flaka, nawet kawałek szyldu, ten z wyrysowaną flaszką. Gdyby
Staszek jakimś cudem chociaż na godzinę wyrwał się z buchty, u Flaka
w kwadrans dowiedziałby się, co na mieście, a co u Hanki, która od
roku nie odezwała się słowem, przekazałby grypsy i proszę bardzo
uprzejmie, dalej mógłby kiblować do krechy! Z lżejszym sercem. Tylko
nie było jak; gady pilnowały bramy jak kundle furtki, a jeszcze jeden
stał zawsze z karabinem na baszcie. Dwa strzały, pierwszy Sójce
w plecy, drugi w powietrze, niby że ostrzegawczy. „Stój, bo strzelam”,
wymamrocze pod nosem i koniec balu, panno Lalu!
Dlatego Staszek odsiedział swoje co do dnia. Zdał majdan,
pokwitował depozyt, z władzą był rozliczony. Napadł go jeszcze, bo
jakże inaczej, gość z Patronatu Opieki, ale koleżka nasz wyjaśnił mu
grzecznie, że jak ma nagraną robotę, to owszem, lecz w kwestii pracy
za dwa złote dniówki to nie do Staśka z taką mową. Gdzie poszedł,
ledwo zaciągnął się wolnością, jasne jak żarówka, chyba że kto frajer!
II
Konna karetka pogotowia ratunkowego przetoczyła się z turkotem po
moście na Bystrzycy, a potem kłusem pojechała Foksalem, gdzie
dopiero co nakazem magistratu pojawiły się nowe tablice: „ul. 1
Maja”. Lewą stronę wciąż jednak zajmowały te same fabryki maszyn,
a prawą smutne, przydymione, ciasne kamienice. Woźnica ambulansu
miał na głowie nową czapkę ze znaczkiem Polskiego Czerwonego
Krzyża, lecz jego grzbiet otulał porządny, carski jeszcze szynel.
Mężczyzna sięgnął do dzwonka i kilkoma szarpnięciami sznurka
wprawił go w dygot. Spieszący na pierwszą zmianę robotnicy ustąpili
drogi karetce, która niczym znak cudzej śmierci wypłynęła z mgły
październikowego przedświtu, a po chwili zanurzyła się w nią
z powrotem. Dwa krzepkie konie, kary wałach i siwa klacz, pociągnęły
ją ku dawnemu „przejazdowi śmierci”.
Tymczasem w kabinie ambulansu, podskakującego na nierównym
bruku, doktor Karczewski nerwowo palił egipskiego.
– I za jakie grzechy właśnie siostra przypadła mi do spółki? –
Niechętnie spojrzał na drobną dwudziestoletnią dziewczynę w palcie
narzuconym na biały fartuch, której spod pielęgniarskiego czepka
Zgłoś jeśli naruszono regulamin