kedrigern 3 - kedrigern w krainie koszmarów_kr33.doc

(1123 KB) Pobierz
kedrigern 3 - kedrigern w krainie koszmarów

 

John Morressy

 

Kedrigern w krainie

koszmarów

 

 

 

 

Kedrigern

Tom III

 

 

Przekład:

Danuta Górska

 

 


ROZDZIAŁ 1

 

DROGA DO DENDORRIK

 

Prawdziwy początek tej historii to dzień, kiedy Hamarak znalazł zaklęty miecz, wielkie czarne ostrze Panstygię, Matkę Ciemności, znaną dawniej pod imieniem Luiza. Kto chce, może cofnąć się dalej w przeszłość, do klątwy Vorvasa Mściwego i długiego zamknięcia w pniu dębu; ale są to jedynie informacje uzupełniające, łatwo dostępne w razie potrzeby.

Można również rozpocząć od rozmowy pomiędzy Kedrigernem, czarodziejem z Góry Cichego Gromu, a jego małżonką Księżniczką, pewnego jesiennego wieczoru w rok po ich niebezpiecznej, uwieńczonej sukcesem wyprawie po Arlebara i Czarodziejską Muchę, kiedy siedzieli przy kominku - ona przerabiała swoją garderobę, żeby swobodnie korzystać ze świeżo zdobytych skrzydeł, on zaś przeglądał cenne woluminy, otrzymane w spadku po Arlebarze. Lecz chociaż Księżniczka i czarodziej są głównymi bohaterami tej historii, pojawiają się na scenie w drugiej kolejności. Zaczniemy od Hamaraka.

Wielka siła Hamaraka zawsze stanowiła jego główny atut. Pamiętał, że od najmłodszych lat mógł pracować najciężej i najdłużej ze wszystkich znanych mu ludzi. Nigdy nie był bezrobotny dłużej niż przez kilka dni. Wprawdzie zazwyczaj wykonywał brudną, czarną robotę, ale nie narzekał. Rzadko brakowało mu jadła czy schronienia, zwykle miał też parę groszy w sakiewce, które nieodmiennie wydawał na świeży, ciepły chleb. To była jego jedyna słabostka.

Hamarak był bardzo wysoki, bardzo potężny i bardzo silny, odznaczał się jednak łagodnym charakterem i spokojnym usposobieniem. Nie był ani mądry, ani głupi; mając czasu pod dostatkiem, potrafił rozwikłać skomplikowany problem, wolał jednak pozostawiać takie ćwiczenia tym, którym to sprawiało przyjemność; jemu nie sprawiało. Rysy twarzy miał pospolite, ani urodziwe, ani groteskowe czy komiczne: szeroki, płaski nos, usta skłonne raczej roztropnie zwierać się w miłym uśmiechu, niż otwierać się do niepotrzebnej gadaniny, brązowe oczy o nieobecnym spojrzeniu. Włosy miał czarne i gęste, ręce pokryte odciskami, skórę brązową od słońca. Pod każdym względem, z wyjątkiem siły i rozmiarów, Hamarak był zupełnie zwyczajnym człowiekiem i prowadził zupełnie zwyczajne życie; wręcz pragnął takiego życia. W wieku dwudziestu paru lat nic nie zakłócało rutyny jego zajęć: jadł, pracował, jadł, pracował jeszcze trochę, jadł, spał, czasami opychał się świeżym chlebem i to mu całkiem wystarczało.

Lecz pewnego pogodnego jesiennego dnia, kiedy ścinał drzewa na skrawku ziemi świeżo nabytej przez jego obecnego pana, usłyszał głos. Był to głos kobiecy, smutny i słodki, pobrzmiewający leciutkim metalicznym rezonansem. Początkowo Hamarak nie rozróżniał słów, słyszał tylko stłumione śpiewne wołanie pomiędzy drzewami; lecz kiedy podszedł bliżej, zrozumiał prośbę wypowiedzianą cichym, żałosnym głosem, teraz wyraźnym:

 

Drwalu, drwalu, wypuść że mnie

Z mojego więzienia w drzewie!

Uwolnij księżniczkę nynie,

A nagroda cię nie minie!

 

Hamarak zatrzymał się i rozejrzał nieufnie. Podejrzewał jakiś podstęp. U jego pana służyła dziewka kuchenna, całkiem ładniutka, ale lubiąca okrutnie szydzić z mężczyzn. Ta trzpiotka mogła dla zabawy zwabić go w głąb lasu, mamiąc słodkim głosikiem, łudząc obietnicami nagrody, których nie zamierzała dotrzymać.

Głos znowu go zawołał. Zdawał się wydobywać z dębu, który stał samotnie na małej polance - szacowny stary olbrzym, rozszczepiony od góry i śmiertelnie przepołowiony do połowy pnia, ale wciąż okryty bujnym listowiem. Niezwykły widok. Hamarak zbliżył się i znowu usłyszał głos, niewątpliwie płynący z wnętrza drzewa. To nie była żadna sztuczka, to były czary, a czary to coś znacznie gorszego niż sztuczki swawolnej kuchareczki.

 

Drwalu, czyżbyś z własnej woli

Przyszedł tu, by mnie wyzwolić?

 

Żałość ustąpiła miejsca nadziei i ten ożywiony nadzieją głos zwracał się do Hamaraka. Z całą pewnością. W pobliżu nie było żadnych innych drwali. Hamarak, chociaż zdumiony i nieco przestraszony, poczuł się zobligowany do odpowiedzi.

- Jest tam kto?

Czekał, chociaż było mu trochę głupio. Odpowiedź wkrótce nadeszła, wypowiedziana czystym, radosnym głosem, który dźwięczał jak młot na kowadle.

 

Drwalu, uderz w stary dąb,

Silnym ciosem drzewo zrąb!

Wypuść więźnia na swobodę,

A wnet dostaniesz nagrodę.

 

Hamarak nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale jedno było jasne: ktoś uwięziony w drzewie pragnął się uwolnić, a on miał w rękach dobrą, ostrą siekierę i potrafił jej używać. Jakim cudem ta osoba uwięzła wewnątrz drzewa, to przerastało jego pojęcie; może wpadła w tę głęboką szczelinę; ale głos wspomniał o księżniczce, a Hamaraka znajomość księżniczek ograniczała się do informacji z trzeciej ręki. Równie dobrze księżniczki mogły regularnie wpadać w drzewa, nie było w tym niczego nadzwyczajnego i niczego magicznego. Niemniej powinien zachować ostrożność i uważać, żeby zrąbać tylko drzewo, a nie jego królewską mieszkankę.

- Jeśli zetnę drzewo, nie zrobię ci krzywdy? - zapytał.

 

Uderzaj śmiało, bez lęku

Nie dosięgnie mnie twa ręka.

Wal siekierą z całej siły

Tylko mnie uwolnij, miły!

 

- zawołał niecierpliwie głos.

Sprawa była jasna, nie należało zwlekać. Hamarak ściągnął skórzany kaftan, popluł w dłonie, zatarł ręce metodycznym gestem zawodowca i chwycił siekierę. Po kilku pierwszych uderzeniach robił przerwy, nasłuchując bolesnego lub ostrzegawczego okrzyku, ponieważ jednak niczego nie usłyszał, zabrał się porządnie do roboty. Wiedział, że musi przerąbać tylko połowę pękniętego pnia, ponieważ podcięta część odłamie się od podstawy i runie na ziemię pociągnięta własnym ciężarem, uwalniając więźnia. Pracował szybkimi, miarowymi ruchami, wkrótce też osiągnął zamierzony cel. Z donośnym, przeraźliwym trzaskiem i skrzypieniem pień dębu rozszczepił się aż do świeżego śladu siekiery i podcięta połowa upadła na ziemię.

Kiedy wszystko ucichło, Hamarak zbliżył się ostrożnie. Nie zobaczył nikogo. Usłyszał drżące, metaliczne westchnienie ulgi i obejrzał się gwałtownie. Na jasnej powierzchni pękniętego pnia spoczywał nagi miecz, lśniący głęboką, aksamitną czernią. Gałka rękojeści wyobrażała pięknie rzeźbioną kobiecą główkę i kiedy zdumiony Hamarak wytrzeszczał oczy, główka przemówiła.

- Dzięki niebiosom! - wykrzyknęła. - Ach, co za ulga uwolnić się z tego obrzydłego drzewa i nie mówić już wierszem!

- Czy to ty... tam byłaś? - zapytał Hamarak.

- To ja. A ty jesteś na pewno drwalem, który zrąbał drzewo. Wielkie dzięki, młodzieńcze. Postąpiłeś bardzo przyzwoicie. Czy masz jakieś odzienie?

- Mam kaftan.

- Więc nałóż go, proszę. Nie przywykłam do widoku półnagich drwali. Jestem księżniczką.

Hamarak zmarszczył brwi. Czuł narastające zmieszanie.

- Jesteś mieczem - odezwał się niepewnie.

- Nałóż kaftan, a wszystko ci wyjaśnię. No, bądź grzeczny - ponaglił go miecz. Mówił takim władczym tonem, z chłodną pewnością siebie, że Hamarak bez dalszej zwłoki wypełnił polecenie. Starannie zasznurował kaftan i stanął przed mieczem, który powiedział:

- No, znacznie lepiej. Teraz, zanim przejdziemy do rzeczy, muszę ci zadać bardzo ważne pytanie: czy pragniesz zostać największym szermierzem na całym świecie?

Hamarak przez chwilę rozważał to zagadnienie.

- Czy mam jakiś wybór?

- Nie marudź. Po prostu odpowiedz na pytanie. Powtarzam: czy pragniesz zostać największym szermierzem na świecie?

- Nie - odparł Hamarak.

- To dobrze. To bardzo dobrze, młodzieńcze. Trudno mi wyrazić, z jaką radością to słyszę.

- Ale chciałbym innych rzeczy - dodał Hamarak z nadzieją, przypomniawszy sobie wcześniejsze obietnice nagrody.

- Tego jestem pewna. Teraz powiedz mi: czy w sąsiedztwie mieszka jakiś przyzwoity czarodziej albo mag? Zwykły zaklinacz wystarczy.

Hamarak powoli, z namysłem podrapał się w głowę.

- Nie ma takiego w okolicy. Była kiedyś czarownica w jaskini w górach, ale umarła.

- Jak to głupio z jej strony. Gdzie znajdę najbliższego maga?

- Jeden człowiek mówił, że w Dendorrik mieszka czarodziej. To gdzieś na wschodzie, daleko stąd.

- Więc musimy wyruszyć natychmiast. Podnieś mnie i w drogę.

- Ale ja nie znam drogi do Dendorrik! Nie mam jedzenia ani pieniędzy, a buty mi się zdarły. Mam tutaj robotę... muszę wykarczować ten las i mój pan rozgniewa się, jeśli nie dotrzymam terminu. Nie mogę tak po prostu odejść! - zaprotestował Hamarak.

- Słuchaj no. Jak się nazywasz? Nawet się nie przedstawiłeś - syknął niecierpliwie miecz.

- Nazywam się Hamarak.

- Posłuchaj bardzo uważnie, Hamaraku. W tej chwili jestem Panstygią, wielkim czarnym ostrzem zachodu. Ale nie zawsze byłam mieczem i nie zamierzam nim pozostać dłużej, niż to absolutnie konieczne. Czy mnie zrozumiałeś?

- Chyba tak. Jesteś mieczem, ale tak naprawdę nie jesteś mieczem. Jesteś księżniczką.

- Bardzo dobrze, Hamaraku. Jestem księżniczka Luiza z Królestwa Śpiewającego Lasu. Z powodów, których na razie wolę nie omawiać, zostałam przemieniona w miecz przez złośliwego czarodzieja. Tylko czarodziej o równej mocy, lecz mniejszej złośliwości może zdjąć klątwę, która więzi mnie w tej postaci. Ktokolwiek pomoże mi odnaleźć tego czarodzieja, zostanie sowicie wynagrodzony.

- Nie ma żadnej nagrody za wydostanie cię z drzewa? - zapytał żałośnie Hamarak.

- Nie bądź samolubny, Hamaraku. Jeśli nie stać cię na trochę poświęcenia, trzeba było zostawić mnie w drzewie. Skoro już się wmieszałeś, musisz wytrzymać do końca. Powiedz mi, jak się nazywa ten czarodziej z Dendorrik?

- Tamten człowiek nazywał go Mergith.

- Mergith... - powtórzyła Panstygią z namysłem. - Nigdy o nim nie słyszałam. No cóż, lepszy on niż żaden. Ruszamy w drogę, Hamaraku.

- Czy dostanę nagrodę, jeśli zabiorę cię do Mergitha?

- Hojną. Wymień tylko swoją cenę, a mój brat, siostra i ja zapłacimy ci z przyjemnością.

Hamarak sięgnął po miecz, ale zawahał się i cofnął rękę.

- Co z twoim bratem i siostrą? Czy ich też będę musiał wyciągać z drzewa? - zapytał.

- Nie twoje zmartwienie, Hamaraku. Zabierz mnie do Mergitha, a otrzymasz nagrodę.

Po raz pierwszy w życiu Hamarak dostrzegł szansę zdobycia wszystkiego, o czym marzył. Wyobraził sobie świeży, ciepły chleb posmarowany rozpływającym się masłem; własne gospodarstwo, własny dom i krzepką żonę, która codziennie będzie piekła chleb, i dwa dorodne woły, i nowe buty; jednym słowem wszystko, czego człowiekowi potrzeba do szczęścia na tym świecie. Nawet nowy pług. Wyciągnął rękę i podniósł czarny miecz.

- Mądra decyzja, Hamaraku! - serdecznie pochwaliła go Panstygią.

- Co dalej?

- Ruszaj na wschód i pytaj o drogę do Dendorrik. Nic trudnego. Tylko jedno... człowiek wędrujący z obnażonym mieczem może wzbudzać niezdrowe emocje, więc lepiej na czas podróży ulegnę drobnej przemianie. Jeśli będziesz mnie potrzebował, ponownie stanę się mieczem.

- Wszystko mi jedno. I tak nie jestem szermierzem.

- Ale będziesz, Hamaraku. Zaufaj mi. A teraz... do Dendorrik!

Jeszcze tego samego popołudnia Hamarak zdążył przehandlować swoją siekierę za połatany, lecz zdatny do użytku płaszcz oraz tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na kupno dziesięciodniowego zapasu jedzenia. Zmartwiła go wiadomość, że Dendorrik leży w odległości co najmniej dwudziestu dni drogi, i to jeszcze przy dobrej pogodzie i czynnych mostach. W innych warunkach podróż mogła trwać przez całe miesiące. Zresztą nie było żadnej gwarancji, że podróżny dotrze do celu. Droga prowadziła przez lasy, gdzie podobno roiło się od dzikich bestii i okrutnych zbójców, gdzie fałszywe drogowskazy sprowadzały nieostrożnych na manowce, a za każdym zakrętem czyhało niebezpieczeństwo. Samo Dendorrik - gdyby jednak tam dotarł - opisywano jako zimne i niegościnne miasto, którego władcy należało raczej unikać. Hamarak wysłuchiwał tych informacji, owijał się płaszczem i ruszał dalej.

W trakcie wędrówki znajdował sobie zwykłe zajęcia umysłowe. Obserwował barwy i odcienie jesiennych liści, i kształty chmur na niebie, które niekiedy dostrzegał przez sklepienie lasu. Słuchał śpiewu ptaków i wypatrywał zwierzęcych tropów. Czasami myślał o świeżym chlebie.

Kontemplacja nigdy nie należała do ulubionych życiowych zajęć Hamaraka. Przy kilku okazjach, kiedy spróbował, sam wysiłek przyprawił go o zawrót głowy. Niejasno podejrzewał, że gdyby pozwolił sobie na dłuższe rozmyślanie o tym, co teraz robi, dostałby jeszcze większych zawrotów głowy. Ograniczył zatem zakres aktywności umysłowej do najbliższego otoczenia oraz świetlanej przyszłości.

Mijały kolejne dni, monotonne i nużące. W czasie podróży Hamarak niewiele rozmawiał z Panstygią, chociaż bardzo chciał poznać jej historię. Nie mogła mówić pod postacią kija, którą przybrała dla kamuflażu, ilekroć zaś ją wzywał, spodziewała się usłyszeć, że dotarli do celu, toteż wskutek rozczarowania stawała się opryskliwa i zgryźliwa. Wielokrotnie zapewniała Hamaraka o sukcesie i składała niejasne obietnice nagrody, ale bardzo mało mówiła o sobie. W jej obecności czuł się jak głupiec i niedołęga. Zaczynała mu działać na nerwy.

Hamarak zdołał zaoszczędzić pieniądze na jeden dodatkowy dzień. A potem, kiedy już wydał ostatni grosz i jego sakwa świeciła pustkami, natknął się na kupca, kupiecką córkę i podstarzałą służkę, którzy siedzieli przy drodze i dygotali ze strachu. Jeden z wozów kupca przewrócił się, a właściciel gorączkowo próbował go naprostować, żeby wyjechać z lasu przed zmrokiem, ponieważ lękał się rabusiów. Reszta służby już uciekła, a sam kupiec wyraźnie wahał się pomiędzy chęcią ratowania własnej skóry (oraz córki) a koniecznością pilnowania zagrożonego dobytku.

Na widok Hamaraka służka natychmiast zemdlała, córka wrzasnęła, zaś kupiec bełkocząc runął na ziemię jak długi. Niełatwo przyszło Hamarakowi ich uspokoić, ale kiedy rozładował wóz do końca, postawił go prosto, naprawił uszkodzoną budę i ponownie załadował towary, zanim minęło popołudnie - uznali go za przyjaciela i dobroczyńcę i poprosili, żeby im towarzyszył.

- Jedziecie do Dendorrik? - zapytał.

- Nie, dopóki Mergith tam rządzi - odparł kupiec. - Ale nasza trasa zawraca w odległości dwóch dni drogi od Dendorrik. Jedź z nami. Tak będzie bezpieczniej dla wszystkich i wygodniej dla ciebie.

- Macie jedzenie?

- Mój poczciwcze, będziesz naszym honorowym gościem. Ale musimy stąd odjechać przed zmrokiem, bo inaczej zbójcy nas dopadną.

Zatrzymali się na noc w małej, bardzo brudnej gospodzie. Hamarak rozsądnie spędził noc na wozie; pozostali skorzystali z gościnnych łóżek, które dosłownie kipiały głodnym życiem. Przez następne kilka dni byli zbyt zajęci drapaniem się, żeby zwracać uwagę na nowego towarzysza podróży.

Przez sześć dni Hamarak wysłuchiwał narzekań kupca na kiepskie interesy, rozwlekłych opowieści córki o jej przyszłym weselu oraz lamentów służącej pogryzionej przez pchły, cierpiącej na ból zębów, sztywne nogi i zadyszkę - wszystko to przeplatane gadaniną o leśnych rabusiach. Według tej bojaźliwej trójki za każdym drzewem, pod każdym krzakiem, w każdym cieniu kryli się groźni bandyci, uzbrojeni po zęby; jednakże Hamarak nie widział ani śladu bandytów. Las był cichy i spokojny, droga prosta, podróż szybka i wygodna. Lecz siódmego dnia bandyci jednak się pojawili.

Hamarak maszerował obok pierwszego wozu rozmyślając, ilu piekarzy znajdzie w Dendorrik, jaki chleb pieką, czy mają świeże, złociste masło i czy ktoś w mieście robi dżem truskawkowo-rabarbarowy - kiedy czarna laska w jego dłoni zadrżała. Wyrwany z marzeń, rozejrzał się czujnie. Za drugim wozem zobaczył trzech uzbrojonych mężczyzn, podkradających się od tyłu. Jeden miał miecz; dwaj pozostali dzierżyli krótkie dzidy. Hamarak przyspieszył kroku, żeby ostrzec kupca; nagle pierwszy wóz zahamował, a kupiecka córka wydała przenikliwy wrzask. Na rozstajach dwaj mężczyźni z obnażonymi mieczami zastąpili im drogę.

Hamarak wyszedł przed konie i przemówił spokojnym, poważnym tonem:

- Przepuśćcie nas, proszę. Ta dama jedzie na swoje wesele, a ja spieszę się do Dendorrik.

Bandyci ocenili go wzrokiem. Był większy od nich, ale jego płaszcz i buty pokrywała gruba warstwa kurzu. Nie miał broni, tylko ciężką laskę z ciemnego drewna. Milcząc, wymierzyli miecze w jego pierś.

- Damy wam trochę pieniędzy, jeśli chcecie, tylko nas przepuśćcie - podjął Hamarak bez cienia obawy w głosie, pomimo niepokojących dźwięków wydawanych przez kupca i jego córkę.

Dwaj rabusie wymienili szybkie spojrzenia. Jeden parsknął krótkim śmiechem, pozbawionym wesołości.

Takim samym spokojnym, niedbałym tonem Hamarak dodał:

- Nie chcę z nikim walczyć. Chcę tylko dojechać do Dendorrik.

Tym razem mężczyzna roześmiał się głośno w bardzo niemiły sposób. Skinął głową do towarzysza i obaj postąpili krok w stronę podróżnych. Córka kupca zapiszczała. Kupiec mamrotał modlitwę.

Powietrze zadźwięczało nagłym metalicznym „brzdęk!” i laska Hamaraka przestała być laską. Hamarak trzymał w dłoni wielki czarny miecz, tak intensywnie czarny, że nie odbijał żadnego światła, tylko krawędź ostrza błyszczała w popołudniowym słońcu.

Rabusie zawahali się na mgnienie i w tym samym mgnieniu oka Hamarak spadł na nich jak huragan, kładący pokotem łany sitowia. Jednym ciosem roztrzaskał miecze obu mężczyzn, po czym odwrócił się do pozostałych napastników. Uderzenie płazem rozłożyło kolejnego szermierza, a trzeci cios rozszczepił dzidy ostatniej dwójki.

Jeden ze zbójców leżał nieprzytomny, na jego skroni nabrzmiewał wielki purpurowy guz. Pozostali rozcierali sobie dłonie i posykiwali z bólu, oszołomieni gwałtownością ataku. Hamarak przesunął się na skraj drogi, skąd dobrze widział całą piątkę, i wzniósł czarny miecz. Kobiecy głos rozległ się w powietrzu; głos lodowaty od gniewu i budzący grozę.

- Poznaliście moc Panstygii, Matki Ciemności. Łaskawie okazała wam miłosierdzie. Następnym razem nie będzie taka łaskawa - powiedział miecz.

Czterej bandyci rozbrojeni przez Hamaraka jęknęli ze strachu. Piąty poruszył się i pisnął cichutko.

- W podzięce za moje miłosierdzie powiedzcie mi prawdę. Kto rządzi w Dendorrik? - zapytał miecz.

- Mergith tam rządzi, król-czarodziej - wybełkotał jeden ze złodziei, a drugi energicznie kiwnął głową na potwierdzenie słów kamrata.

- Opiszcie mi tego Mergitha.

- Nigdy go nie widziałem. Mało kto go widział, Matko Ciemności. Nie wiem, jak on wygląda, przysięgam! - zawołał rozbójnik, padając na kolana. - Jestem banitą, wyrzutkiem... nic nie wiem o Dendorrik!

- Słyszałem, że Mergith ma mosiężną skórę, której nie przebije żadna broń! - dodał któryś z towarzyszy.

- Jedna kobieta mi opowiadała, że Mergith ma dziewięć palców u każdej dłoni i żelazne szpony na każdym palcu! - krzyknął trzeci. - A jego oczy miotają płomienie w gniewie!

Czwarty rabuś wymamrotał, trzęsąc się ze strachu:

- On ma oczy dookoła głowy! Z przodu i z tyłu, ze wszystkich stron! Co najmniej tuzin oczu. Może więcej. Może setkę!

- Nigdy nie słyszałam podobnych bzdur - rzucił opryskliwie miecz. - Ładna z was banda rozbójników, zastraszonych jak dzieci, które dostały klapsa.

- Ludzie opowiadają takie rzeczy w Dendorrik, Matko Ciemności, przysięgam! - zaskomlał pierwszy bandyta, płaszcząc się na ziemi.

- W takim razie ludzie w Dendorrik są jeszcze głupsi od was i nie zamierzam zadawać się z nimi - oświadczyła Panstygia. Pozostała trójka bandytów również padła plackiem na ziemię, a herszt usiadł i objął głowę rękami, zawodząc żałośnie. - Och, wynoście się wszyscy! Precz mi z oczu! - warknął zirytowany miecz.

Kiedy bandyci zmykali, unosząc nieprzytomnego towarzysza, Hamarak zapytał:

- Czy dobrze się spisałem?

- Bardzo ładnie sobie poradziłeś, Hamaraku. Sprawiłeś mi przyjemność - zapewnił miecz.

- Cieszę się, że nie musiałem nikogo poważnie zranić.

- Powtarzałam ci wiele razy, że staram się unikać kłopotów. Nie ufasz mi?

- Ufam ci, Matko. Ja tylko...

- Nie mów do mnie „matko” - przerwał gniewnie miecz. - Proszę cię, wejdź za te drzewa. Nie chcę prowadzić prywatnej rozmowy w zasięgu słuchu tego kupca i jego domowników.

Odsunąwsz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin