Khadra Yasmina Co dzień zawdzięcza nocy A5.pdf

(2293 KB) Pobierz
Yasmina Khadra
(właśc. Mohammed Moulessehoul)
Co dzień zawdzięcza nocy
Tytuł oryginalny: Ce que le jour doit à la nuit
Z języka francuskiego przełożyła Bożena Sęk
Rok pierwszego wydania: 2008
Rok pierwszego wydania polskiego: 2012
Liryczna opowieść o niezniszczalnej przyjaźni, konsekwencjach złożonych
obietnic oraz destrukcyjnej sile niespełnionej miłości. Algieria, lata 30. XX
wieku. Ojciec dziesięcioletniego Junusa, zrujnowany rolnik, oddaje syna na
wychowanie bratu, aptekarzowi w Oranie. W wyniku zawirowań
historycznych chłopiec wraz z przybraną rodziną ląduje w Río Salado,
niewielkim miasteczku słynącym z winnic. Tam zawiera przyjaźń z trzema
chłopcami różnych wyznań i narodowości, tam dorasta pośród rówieśników,
tam staje się mężczyzną. I tam poznaje miłość swojego życia... Za
pośrednictwem trudnych losów bohaterów Khadra przedstawia całą
złożoność świata i natury człowieka, siłę przyjaźni, brzemię złożonej
przysięgi, niszczącą, choć czarowną niezrównaną siłę miłości. Przesiąknięty
fatalizmem narrator u kresu życia uświadamia sobie, że mimo wszystko
człowiek jest panem swojego losu, tylko od niego zależy, czy przestanie
„grawitować wokół szczęścia”.
Spis treści:
I. Jenane Jato...................................................................................................................................................................4
II. Río Salado..............................................................................................................................................................110
III. Emilie....................................................................................................................................................................186
IV. Aix-en-Provence. (dzisiaj)....................................................................................................................................353
-2-
W Oranie, jak gdzie indziej,
z braku czasu i zastanowienia trzeba kochać,
nie wiedząc o tym.
Albert Camus, Dżuma
przeł. J. Guze
Lubię Algierię, bo dobrze ją zapamiętałem.
Gabriel García Márquez
-3-
I. Jenane Jato.
1.
Mój ojciec był szczęśliwy.
Nie sądziłem, że jest do tego zdolny.
Chwilami niepokoiła mnie jego twarz uwolniona od trosk.
Przycupnął na kopczyku kamieni, rękami obejmując kolana, i
patrzył, jak wiatr zagarnia kłosy na smukłych źdźbłach, pochyla je
i niecierpliwie w nich buszuje. Lany zbóż falowały niczym
grzywy tysięcy koni galopujących równiną. Widok przypominał
morze, gdy wzbierają na nim fale. A mój ojciec się uśmiechał. Nie
pamiętam, żebym wcześniej widział go uśmiechniętego; nie zwykł
okazywać zadowolenia - czy kiedykolwiek je czuł?... Ciężko
doświadczony, chodził z wieczną czujnością w oczach, jego życie
było niekończącym się pasmem porażek; wystrzegał się jak
najgorszej zarazy nagłych zwrotów perfidnego nieuchwytnego
jutra. Nigdy nie słyszałem, żeby miał przyjaciół.
Żyliśmy na uboczu na naszym spłachetku ziemi jak zjawy
skazane na siebie, w kosmicznej ciszy ludzi, którzy nie mają sobie
wiele do powiedzenia: matka w mroku chaty pochylona nad
garnkiem, machinalnie mieszająca zupę z bulw o wątpliwym
smaku; młodsza ode mnie o trzy lata Zahra zapomniana w jakimś
kąciku, tak cichutka, że często nie zauważaliśmy nawet jej
obecności; i ja, cherlawy samotny chłopczyk, który zwiądł, ledwie
zdążył rozkwitnąć, dźwigający swoje dziesięć lat niczym ciężkie
brzemię.
To nie było życie; wegetowaliśmy po prostu.
Każde przebudzenie rankiem zakrawało na cud, wieczorem zaś,
szykując się do snu, zastanawialiśmy się, czy nie lepiej by było
zamknąć oczy na dobre, skoro dokonaliśmy oglądu spraw i
-4-
wyszło nam, że nie warto poświęcać im czasu. Dni były
rozpaczliwie podobne jeden do drugiego; nigdy niczego nie
przynosiły, a przemijając, tylko nas pozbawiały nielicznych
złudzeń, które dyndały nam przed nosem jak marchewka na kiju
zmuszająca osła do marszu.
W latach trzydziestych XX wieku bieda i epidemie z
niewiarygodną intensywnością dziesiątkowały ludzi i bydło, a kto
uszedł śmierci, skazany był na wygnanie lub na żebraninę. Nasi
nieliczni krewni nie dawali znaku życia. Co do odzianych w
łachmany nieboraków, których sylwetki rysowały się w oddali,
wiedzieliśmy na pewno, że tylko przemkną jak wiatr - zryta
koleinami dróżka wiodąca do naszej chaty zaczynała znikać.
Ojciec nie dbał o nią.
Lubił być sam, pochylony dreptać za pługiem z ustami białymi
od piany. Czasami zlewał mi się z jakimś bóstwem stwarzającym
własny świat, tak że godzinami obserwowałem go zafascynowany
jego krzepą i nieustępliwością.
Kiedy matka kazała mi zanieść mu posiłek, lepiej było, żebym
się nie ociągał. Ojciec jadał o stałej porze, wstrzemięźliwie,
pragnąc jak najszybciej wrócić do roboty. Wyczekiwałem, żeby
obdarzył mnie jakimś ciepłym słowem, choć przez minutę
zainteresował się mną; dla niego wszakże liczyła się tylko praca.
Jedynie na polu, w tym świecie słomkowej barwy, był w swoim
żywiole. Nic ani nikt, nawet osoby mu najbliższe, nie był w stanie
go od tego świata oderwać.
Kiedy wieczorem wracał do chaty, blask w jego oczach
przygasał wraz z zachodzącym słońcem. Stawał się wtedy innym
człowiekiem, istotą pospolitą, nieatrakcyjną i nieciekawą; a ja się
czułem niemal zawiedziony.
Od kilku tygodni jednak był w siódmym niebie. Zapowiadały
się znakomite zbiory, znacznie powyżej jego oczekiwań. Ojciec
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin