Bolesław Mrówczyński
Dutur z Rajskiego Ogrodu
Ilustrował: Bogdan Zieleniec
Pierwsze wydanie polskie 1958
Książka o życiu na Jawie botanika Mariana Raciborskiego.
W latach 1896-1900 prowadził badania flory wyspy Jawy. Prowadził tam badania nad paprociami jawajskimi i pasożytami trzciny cukrowej, które przyniosły mu międzynarodowe uznanie.
Przekazał bogate zbiory muzealne zgromadzone na Jawie krakowskiemu Muzeum Etnograficznemu. Część jego krajowych zbiorów zakupił dla Muzeum Przyrodniczego im. Dzieduszyckich we Lwowie Włodzimierz Dzieduszycki.
Słońce odeszło na zachód, zapada mrok. Ponad nami skrwawiło blaskiem pięć bliźniaczych wierzchołków Salaku. U naszych stóp toczy fale piękna Tjidani, nucąc jak zwykle swoją burzliwą pieśń. Za nią rozbłysły właśnie elektryczne światła Bogoru. Nasz piękny Ogród jest już ledwie widoczny. Uderzam w gong...
O przyjaciele!
Przed wielu laty w tym oto Ogrodzie był przemiły dyrektor, który nazywał się Treub. To wszystko, co jest w nim najbardziej cenne i najpiękniejsze, to jego wielka zasługa. Miał dziwny dar. Gdziekolwiek rzucił okiem, tam powstawał od razu porządek. Pod jego troskliwym spojrzeniem Ogród zamienił się w cudowny zakątek, odwiedzany przez gości z całego świata. Przyjeżdżali także wielcy uczeni. Ci pozostawali tu dłużej, prowadząc żmudne badania. Byli to różni ludzie, synowie najrozmaitszych narodów. Wśród nich zaś był jeden niezwykły. Jemu to poświęcam dzisiejszą opowieść.
Wybaczcie starcowi, że da wam dzisiaj opowieść odmienną, jakiej jeszcze nie słyszeliście, ale w niej jest także zaklęta wielkość i bohaterstwo, i śmiech, i łzy. Zobaczycie, co może zdziałać wspaniałe Elmu Wytrwania[1], gdy trzeba będzie toczyć ze straszliwymi demonami zażarty bój. Ujrzycie też dziwne stwory, które dotychczas nie występowały nigdy w naszych legendach. Wyjdą one z jawajskich lasów i pól, zstąpią z podniebnych szczytów wulkanów, wyszczerzą zęby z łodyg i pni. Działanie ich będzie straszne. Zmarnieje kukurydza, trzcina cukrowa i tytoń, zginą całe plantacje. Na naszą szmaragdową wyspę spadnie okrutny lęk...
O bracia!
Po raz drugi uderzam w gong, bo oto On. Spójrzcie! Człowiek młody jeszcze, ale skupiony i czujny. Europejczyk. Jego ojczyzną jest Polska - nieszczęsny kraj, gnębiony wówczas przez trzech potężnych zaborców. Przyjrzyjcie się jego twarzy. Bije z niej energia i dzielność, ale znać też na niej długotrwały, męczący trud. Życie miał bowiem niełatwe. Gdy się rodził, w jego ojczyźnie ludzie porwali za broń, aby wypędzić najeźdźców. Tuż obok, w sąsiednim borze, walczył jego ojciec na czele garstki powstańców. I wtedy to nad kołyską pojawił się rycerz w srebrzystej zbroi, posłaniec Broma, szlachetny Ardżuna. Osłonił dziecię przed demonami i dał mu przy tym cudowny dar: wrażliwe serce, umiłowanie przyrody i bystre, szerokie spojrzenie na świat.
Oto ja, starzec sędziwy, pochylam głowę: dar jasnego Ardżuny został doskonale zużyty. Ten, o którym będę mówił, gdy miał dwadzieścia jeden lat, ogłosił drukiem pierwszą pracę naukową, gdy zaś doszedł do trzydziestu - miał ich już za sobą prawie czterdzieści. Był botanikiem. Opisywał nie tylko to, co rosło, ale sięgnął odważnie do wnętrza ziemi, wynajdując tam rośliny, które dawno wymarły. Jego badania szybko przyniosły mu rozgłos i sławę. Wkrótce wysłano go za granicę, aby przy boku wielkich uczonych udoskonalił swoje talenty. W Monachium pracował u słynnego profesora Goebla. U niego zrobił doktorat i właśnie od niego przyjechał do nas, na Jawę...
Ostatnie blaski zachodu zniknęły przed chwilą z pięciu wierzchołków Salaku. Ziemię całkowicie otulił mrok, błyszczą jedynie elektryczne światła w Bogorze. Z puszczy, z ogrodów i pól, z krzewów i pni, z jezior i kraterów wulkanów wychodzą duchy dobre i złe, aby stoczyć z sobą conocny, zacięty bój. Wśród nich ukazują się ci, którzy tu niegdyś żyli. Biegną bronić tej ziemi i waszego spokoju. Widzę ich coraz lepiej. Otaczają mnie wokoło, przypominają odległe, dawno minione wypadki...
A więc, o moi mili, po raz trzeci uderzam w gong. Niech teraz wajang-kulit przemówi!
Gamelan - graj!...
Działo się to w tych dawnych czasach, gdy na naszych wyspach prawie wcale nie było szkół, niezłożenie zaś Europejczykowi ukłonu uważano za wielkie przestępstwo. Ja, Nong-nong, syn Paidana, dziś człowiek stojący nad grobem, byłem wówczas bardzo młody. Czuprynę miałem wprawdzie bujną, ale za to wąs zaczynał się dopiero wysypywać nad górną wargą. Lubiłem figle i żarty. O spójrzcie! Widzicie te spoglądające sprytnie oczy, jakby coś tam ukrywały w zanadrzu? Nie, złośliwości w nich nie ma. Byłem dobrze wychowany i znałem się na grzeczności. Naukowcy z Bogoru bardzo mnie lubili, w mig bowiem potrafiłem wykonać każde zlecenie. Nie było takiego zakątka w naszym Ogrodzie czy w okolicy, którego bym nie znał na wskroś. Korzystali więc chętnie z mojej pomocy, ale i ja uczyłem się od nich dużo. Nie chodziłem do szkół, a przecież umiałem dobrze czytać i pisać. Nie najgorzej znałem się również na zwierzętach i na roślinach, toteż zdarzało się nieraz, że nawet wielkim uczonym pomogłem zrobić bardzo poważne odkrycia.
Ojciec mój, Paidan, pracował w Bogorze jako ogrodnik. Patrzcie, jaki miły staruszek! Wtedy gdy ja stawiałem pierwsze kroki, on zdobył już wielką sławę. Znał wszystkie drzewa, krzaki i zioła, jakie rosną na Jawie, potrafił określić dokładnie z kawałka liścia roślinę, do której on poprzednio należał. Profesor Treub bardzo go cenił i dawał mu do wykonania tylko najtrudniejsze roboty. Zdarzało się też, że radził się go niejednokrotnie i chętnie korzystał z tych rad. Nasz dyrektor był bowiem mądrym człowiekiem. Nigdy nie wstydził się przyznać, że czegoś nie wie. Chętnie słuchał każdego, kto mógł powiedzieć coś ciekawego, a że mój ojciec wiedział bardzo dużo, więc z nim też rozmawiał najchętniej.
A oto i on. Profesor Treub, dyrektor Instytutu Botanicznego w Bogorze. Przyjrzyjcie mu się dokładnie. Ma blond włosy, miłe, pociągające spojrzenie i jasną twarz. Niedawno obchodził czterdziestą piątą rocznicę swoich urodzin. Pod pozornym spokojem kryje się w nim żywiołowa energia. Zazwyczaj chodzi wolno, spacerkiem, ale gdy potrzeba, potrafi być bardzo ruchliwy. Niekiedy troska przysłania mu czoło, ma bowiem niemało kłopotów. Ostatnio chmurzy się coraz częściej. Zjechali liczni goście z Europy, każdy chce wszystko zobaczyć, ale, jak to biali, nie potrafią się poruszać bez przewodnika. Znaczne to osoby, same sławy światowe, nie można przydzielać im byle kogo. Więc Paidan tu, więc Paidan tam, a on jest, niestety, tylko jeden i profesor to doskonale rozumie.
- Tak dalej być nie może - oświadczył któregoś dnia, gdy się spotkali przy stawie. - Musimy coś na to poradzić...
Ojciec skinął głową z uznaniem.
- Oczywiście, tak nie może być - zgodził się. - Najlepiej wydać książkę, w której opisze się wszystkie rosnące w Bogorze i okolicy rośliny. Gdy jakiś nowy człowiek przybędzie z Europy, weźmie ją do ręki, a wtedy wystarczy mu zwykły przewodnik.
Treub, wyraźnie zmartwiony, smętnie pokiwał głową.
- Czy ty się orientujesz - zapytał markotnie - ile na to potrzeba czasu? I twojego, i mojego życia za mało. Mamy tu przecież kilkadziesiąt tysięcy gatunków. Któż to opisze?
Pochylił się i otrzepał starannie spodnie, gdyż zawsze lubił porządek.
- A gdyby pan, panie profesorze, napisał w tej sprawie do Europy? - zauważył grzecznie mój ojciec. - Tam jest wielu dzielnych ludzi. Może ktoś szybciej wykona tę pracę?
Treub wyprostował się. Po jego twarzy przemknął wyraz niechęci.
- Nie rozumiesz tego - mruknął. - Jeśli ktoś będzie pracował szybciej, zrobi to niedokładnie.
Mój ojciec skłonił się i nie powiedział nic więcej. Wkrótce zapomniał o tej rozmowie, toteż był nieco zdziwiony, gdy w miesiąc później dyrektor sam do niej powrócił.
- Wiesz, Paidanie - Treub był wesół jak rzadko - otrzymałem list z Monachium od profesora Goebla. Twierdzi, że ma dla mnie człowieka, który każdą pracę wykona trzy razy szybciej niż inni.
Ojciec aż splótł palce z radości.
- I opisze nasze rośliny? - wykrzyknął. - Świetnie!
Dyrektor potarł czoło, jakby to pytanie nasunęło mu wątpliwości.
- Sam wszystkich nie opisze - odparł po chwili. - Jeśli nawet ten człowiek naprawdę pracuje tak szybko, to i tak potrzebowałby na to przynajmniej dwudziestu lat. Dam mu tylko paprotniki, bo one teraz są najważniejsze. Też zabiorą mu ze trzy lata.
- A co z resztą?
- Dam innym. Niech pracują działami. Kto wie, może rzeczywiście za trzy lata coś z tego wyniknie...
Pogładził delikatnie pień świętego waringina, koło którego właśnie przystanął. Ten człowiek kochał kwiaty i drzewa, toteż zawsze wykonywaliśmy chętnie jego rozkazy.
- Za kilka dni wyjeżdżam do Europy - rzekł w zamyśleniu. - Muszę zobaczyć tego człowieka i postarać się o pieniądze na prace. W czasie mojej nieobecności czuwaj tu, Paidanie, nad wszystkim.
Po drodze do Holandii wstąpił do profesora Goebla, ale człowieka, na którym mu tak zależało, nie zastał. Wyjechał właśnie na wycieczkę w poszukiwaniu jakiejś rzadkiej rośliny.
- W takim razie nie będę czekał - oświadczył pogodnie, słysząc liczne pochwały. - Gdy będę wracał na Jawę, wstąpię powtórnie. Może to i lepiej - zastanowił się. - Teraz mógłbym szafować tylko obietnicami. Natomiast za miesiąc będę mógł z nim zawrzeć umowę.
Wyjechał uśmiechnięty i zadowolony, ale gdy znowu zjawił się w Monachium, na jego czole rysowały się zmarszczki. Widocznie tam, w Holandii, nie wszystko poszło po jego myśli.
- Nasze Towarzystwo Popierania Badań Przyrodniczych w Koloniach daje subwencję tylko na rok pracy - oświadczył na wstępie. - Czy warto w tych warunkach zaczynać?
Goebel zafrasował się.
- To rzeczywiście mało - przyznał. - Chociaż... - uśmiechnął się naraz - trzeba z nim porozmawiać. On jest zdolny do wykonania nawet tego, co pozornie wydaje się niemożliwe.
Treub popatrzył na niego z niedowierzaniem.
- Nie, w ciągu roku nikt nie opisze paprotników jawajskich - oświadczył po chwili stanowczo. - Przecież tych roślin nie ma w naszym herbarium. Trzeba je zebrać, wyszukać nie tylko w ogrodzie, ale i w puszczy.
- Wiem, wiem o tym. Ale... trzeba z nim porozmawiać. Zaraz go tutaj przywołam.
Profesor wstał. Przyjrzyjcie mu się teraz uważnie. Jest nieco młodszy od naszego dyrektora. Z jego twarzy bije pogoda i energia, ale jest w niej jeszcze coś więcej: ukrywana starannie surowość. Umie trzymać w ryzach swoich podwładnych i zmuszać ich do posłuchu. Obecnie jednak, gdy wychodzi z pokoju, jest uśmiechnięty, jego długie włosy zburzyły się niesfornie, jakby targnęła nim jakaś zabawna myśl. Uważnie zamknął za sobą drzwi i skierował się do jednej z sąsiednich pracowni.
- Gdzie Marian? - zapytał.
Giesenhagen, jeden z jego asystentów, skłonił się uprzejmie. Przy każdej okazji starał się okazać profesorowi jak największy szacunek.
- Nie ma go, panie profesorze - odparł prostując się sztywno. - Wyjechał gdzieś w Alpy.
Pogoda widniejąca dotychczas na twarzy Goebla zniknęła bez śladu.
- Kiedy powróci? - zapytał ściągając brwi.
- Nie wiem, panie profesorze. On przecież nikomu się nie tłumaczy.
Z sąsiedniej pracowni wybiegł młody, sympatyczny Francuz Poirault, a widząc zasępioną twarz swego zwierzchnika, rzekł żartobliwie:
- Ściga swoje Bactridium. Grozi jakimś niezwykłym odkryciem. Pewnie powróci jutro.
Goebel zacisnął usta i skierował się bez słowa do drzwi.
- Musimy poczekać - rzekł do naszego dyrektora, gdy znalazł się znowu w gabinecie. - Jeszcze nie wrócił z wycieczki. Zresztą nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - dodał siląc się na wesołość. - Chcąc nie chcąc będziesz musiał pozostać, a przecież tak rzadki gość to dla mnie skarb.
Treub też się tym nie przejął. Lubił Monachium, gdyż było to piękne miasto, a przy tym miał wiele spraw do omówienia z Goeblem, żyli bowiem w wielkiej przyjaźni.
- Kiedy on powróci? - zapytał tylko.
- Chyba jutro...
Treub spojrzał trochę zdziwiony. Wiedział, że profesor jest bardzo wymagający w stosunku do swych współpracowników, a teraz z tonu jego głosu wynikało, że właściwie nie wie, co robi jego asystent. Zbagatelizował jednak tę sprawę i przeszedł taktownie na inny temat.
Nazajutrz jednak On nie powrócił. Profesor stawał się coraz bardziej osowiały, rozumiał bowiem, że nasz dyrektor jest potrzebny na Jawie. Gdy zaś i następnego dnia nie doczekał się powrotu asystenta, już nawet nie ukrywał złości.
- Stanowczo za dużo sobie pozwala! - wybuchnął, gdy wieczorem omawiali tę sprawę. - Stale mi tak ucieka w nieznane. Mam tego dość. Będę musiał przeprowadzić z nim po powrocie przykrą rozmowę.
Treub przytaknął głową z uznaniem, gdyż on również zaczął się niepokoić. Nurtowały go wątpliwości, czy będzie mógł dobrze współpracować z człowiekiem, którego nawet surowy Goebel nie potrafił utrzymać w karbach. Zresztą musiał się już śpieszyć, aby zdążyć na statek. Dał się jednak jeszcze uprosić i pozostał do następnego dnia.
Koło południa Goebel z wielkiego zdenerwowania zaczął bębnić palcami po biurku. Był bardzo zły. Za godzinę gość musiał odjechać. Starał się zatrzymać go do ostatniej minuty, wynajdując najrozmaitsze tematy. Niekiedy z roztargnieniem spoglądał w okno, jakby tam spodziewał się ujrzeć tego, który narobił mu tyle kłopotów. Nagle drgnął. Gdzieś za drzwiami, w głębi korytarza, rozległ się dźwięczny, beztroski śmiech, a po chwili dał się słyszeć gwar ściszonych rozmów i wesołe przekomarzania.
- Jest! - twarz profesora rozbłysła. - No, dostanie on teraz za swoje!
Zerwał się z miejsca. Radosne podniecenie pierzchło, w oczach pojawiły się nieprzyjemne ogniki. Stanął pośrodku pokoju, nieprzystępny i gniewny. Ze zsuniętymi, gęstymi brwiami i z zaciśniętymi surowo ustami wyglądał w tej chwili groźnie.
Na korytarzu rozległy się szybkie kroki. Ktoś lekko zastukał, uchyliły się drzwi. Już go poznajecie, o moi mili? Tak, to rzeczywiście jest On. Stoi teraz naprzeciw Goebla z wielką puszką botaniczną, przerzuconą przez ramię, zakurzony, trochę jakby zmęczony. Widać od razu, że wraca z dalekiej podróży.
- Przepraszam, że wchodzę tu w takim stroju - przemówił nieco zakłopotany, ujrzawszy gościa. - Giesenhagen powiadomił mnie jednak, że mam się stawić natychmiast.
Profesor objął go przeciągłym, nieprzychylnym spojrzeniem.
- Już trzeci dzień czekamy na pana z dyrektorem Treubem - wycedził powoli. - A pan zniknął bez śladu...
Urwał niespodziewanie, jakby chciał pogłębić grozę słów, które za chwilę padną. Nie zapominajcie, o moi mili - był bardzo zły.
Pan Marian zaś, jak go profesor nazywał, zmieszał się wyraźnie. Gościa nigdy dotąd nie widział, ale znał doskonale jego nazwisko.
- Chciałem potwierdzić ostatecznie swoje domysły... - próbował się usprawiedliwić. - Panie profesorze - dodał zaraz śmielej, zapominając nagle o Treubie. - Bactridia to galasówki, wywołane przez grzyb pasożytny, który mnoży się w plazmie rośliny. Teraz nie ma już wątpliwości - zapalał się coraz bardziej. - Zebrałem bogaty materiał porównawczy. Wszędzie to samo.
Goebel zamrugał powiekami, jakby się budził ze snu. W jego oczach pojawiły się iskry żywego zainteresowania.
- Hm... - mruknął. - Jest pan tego pewien?
- Najzupełniej. O, proszę - pan Marian szybko wyciągnął odłamki kory, pokrytej jak gdyby pleśnią. - Możemy tu wiele zobaczyć nawet za pomocą powiększającego szkła.
Profesor wziął do ręki kilka kawałków, podszedł do okna i zaczął się uważnie przyglądać.
- To jest możliwe - zgodził się z ociąganiem. - A w jaki sposób zarodniki przenoszą się z miejsca na miejsce?
- Za pomocą ślimaków, przede wszystkim zaś wody. W kropli odpadają natychmiast.
Goebel wydawał się zaskoczony tą wiadomością. Po chwili machnął jednakże ręką.
- To są tylko słowa - rzekł energicznie. - Wie pan, że nie lubię filozofowania w nauce. Proszę to udowodnić.
Pan Marian rzucił puszkę w kąt i bez śladu zmieszania podbiegł do mikroskopu. Nasz dyrektor, zapomniany teraz przez obu, spoglądał na to, co się działo, z coraz większym zdziwieniem. Spodziewał się gwałtownego wybuchu, a tu obserwował scenę, która zaskoczyła go swą niezwykłością. Asystent zręcznie manipulował przyrządami, profesor zaś, przejęty do głębi, pochylał się co chwila i na podstawie przeprowadzanych na poczekaniu badań sprawdzał słowa, które tamten wypowiadał ze stale wzrastającym przejęciem.
Treuba też to widocznie zaciekawiło, wstał bowiem i zbliżył się do nich powoli.
- Proszę, spójrz! - Goebel, zaczerwieniony, przysunął do niego mikroskop. - To nadzwyczajne!
Nasz dyrektor popatrzył jakby od niechcenia, ale zaraz pochylił się mocniej. Kropla zetknęła się właśnie z zarodnikiem, ten opadł i razem z nią przesunął się w bok.
- Rzeczywiście, tu nie może być wątpliwości! - wykrzyknął w zachwycie.
Poruszył preparat, druga kropla przelała się leniwie, dotknęła zarodnika i razem z nim ruszyła w dalszą wędrówkę.
- Świetnie! - wykrzyknął. - Powtarza się cała historia. Ale to z pana również grzybiarz - dodał spoglądając z zaciekawieniem na asystenta. - Doskonale! W takim razie nie zabraknie panu pracy na Jawie.
Pan Marian uniósł głowę znad stołu, i w roztargnieniu spojrzał na dyrektora. Był myślą gdzie indziej, lecz pogodna twarz Treuba przywróciła go od razu do rzeczywistości.
- Jeśli panom jeszcze będę potrzebny - zwrócił się uprzejmie do obu - to pozwólcie, że się najpierw umyję. Wracam - dodał spoglądając z zakłopotaniem na zakurzone ubranie i buty - z dalekiej podróży.
Goebel skinął głową z powagą, jak to robią często wielcy uczeni. Zresztą bardzo lubił porządek i czystość.
- Oczywiście, jest nam pan bardzo potrzebny - potwierdził. - Trzeba się jednak umyć. Proszę zaraz powrócić.
Pan Marian szybko zebrał swoje bagaże i wyszedł z pokoju. Goebel spojrzał z niepokojem na Treuba.
- Zapomniałem - westchnął - że ty się śpieszysz na pociąg...
Nasz dyrektor westchnął również.
- Niestety, już się spóźniłem - zauważył obserwując posępnie zegarek. - Trudno, pojadę nocnym. Co prawda, w ostatniej chwili, ale zdążę na statek. O ile sobie jednak przypominam - dodał naraz, ściągając brwi - miałeś mu dać reprymendę...
Popatrzył na profesora tak, jakby czuł do niego głęboką urazę. Goebel machnął ręką bezradnie.
- Gdy poznasz go bliżej, to wszystko zrozumiesz - rzekł takim tonem, jakby się przed nim tłumaczył.
- Ma on tu przywileje, gdyż jest to człowiek, którego nie potrzeba ani kontrolować, ani poganiać w pracy. Jest to - dodał ściszając głos - jeden z najzdolniejszych i najbardziej wszechstronnych botaników naszych czasów... Ale ty - twarz mu naraz rozbłysła - też dałeś się porwać jego wymowie.
Obaj uczeni przez chwilę mierzyli się wzrokiem i niespodziewanie parsknęli śmiechem.
- A to cię urządził! - wykrzyknął Treub ocierając oczy mokre od łez. - Gdzie twoja surowość? Gdzie profesorska powaga?
- Aleś wpadł! - Goebel protekcjonalnie poklepał go po ramieniu. - Teraz ty będziesz musiał pilnować swojej. RAdzę ci postępować z nim tak samo jak ja. A może go nie zabierzesz?
Nasz dyrektor zrobił złośliwą minę.
- Akurat! - wykrzyknął. - Miałbym zrezygnować ze współpracownika, którego tak zachwala słynny profesor Goebel z Monachium? I do tego grzybiarza? Nie, bracie! Jeślibyś nawet próbował zatrzymać, porwę go siłą.
Giesenhagen, który przechodził właśnie za drzwiami, aż przystanął z wielkiego zdumienia. Takich bowiem wybuchów śmiechu, jakie rozległy się w gabinecie profesora, nigdy jeszcze w tym gmachu nie słyszał.
O przyjaciele! Tak więc stało się, co musiało się stać. Kogo bowiem przy urodzeniu odwiedzi jasny Ardżuna, ten musi pójść drogą, którą wyznaczył mu Szlachetny w swej nadziemskiej dobroci.
Dnia 25 grudnia 1896 roku - doskonale pamiętam tę datę - w dzień największego święta chrześcijan, w pogodny, słoneczny ranek wysiadł na stacji w Bogorze On - doktor Marian Raciborski, którego ojczyzną była daleka Polska. Co, cieszycie się, moi mili, że widzicie go wreszcie na naszej ziemi?... On też jest bardzo zadowolony. Wtedy to spotkałem się z nim po raz pierwszy. Ponieważ mój Francuz, u którego wówczas służyłem, wyjechał na święta do Djakarty, więc udałem się z ojcem na dworzec. Rzecz dziwna, ale poznałem go natychmiast, a nie był przecież jedynym pasażerem tego pociągu. Wskazałem go zaraz ojcu i podeszliśmy. Zrobił na nas miłe wrażenie. Powitał nas uprzejmie w naszym rodzinnym języku, widocznie zdążył się trochę nauczyć w czasie podróży. Umieściliśmy go w hotelu Chemin de Fer, jak przykazał dyrektor Treub.
Później obserwowałem go tylko z daleka. Początkowo, jak każdy Europejczyk, który do nas przybywa, był oszołomiony bogactwem tutejszej przyrody. Tam bowiem, w jego kraju, jeśli wejdziecie do lasu, napotkacie najwyżej kilka gatunków drzew. U nas natomiast każde prawie drzewo jest inne. Nie ma tam zresztą lian, bambusów, kilkusetmetrowych rotangów i tysięcy innych roślin, które u nas tworzą nieprzebyte zarośla. Nawet najbardziej uczony botanik, który słyszał o tym, staje bezradny wobec tej plątaniny dziwnych dla niego stworów, rosnących nie tylko na ziemi, ale bujających w powietrzu, przyczepionych do obcych liści, gałęzi i pni.
Nasz dyrektor, który niegdyś sam przez to przeszedł, rozumiał doskonale początkowe kłopoty nowego przybysza. Nie pozwalał mu więc przez pewien czas robić dalszych wycieczek. Chciał, aby przyzwyczaił się do tych odmiennych form na terenie Ogrodu i na zboczach Salaku.
Tuan Borski - tak nazwaliśmy go, bo przecież dla nas jego nazwisko było stanowczo za długie - nie należał jednak do ludzi cierpliwych. Przez kilka dni kręcił się po całym terenie, potem zaś przez tydzień przeglądał zbiory, które inni uczeni zgromadzili w herbarium. Nie było tam żadnego porządku. Treub martwił się, bo do tej pracy nie miał dotychczas odpowiedniego człowieka. Doktor zrobił nam niespodziankę. To, co było potrzebne i wartościowe, wyłączył, resztę po prostu wyrzucił. Co pozostało - poukładał starannie, posegregował, gdzie mógł, tam również opisał. Treub, gdy to zobaczył, w pierwszej chwili stanął zdumiony i zachwycony. Za to, gdy się przyjrzał tuanowi Borskiemu, zmarkotniał. Doktor w ciągu tego tygodnia schudł, sczerniał na twarzy, z jego oczu bił chorobliwy blask. Okazało się od razu na wstępie, że ten człowiek nie potrafi się oszczędzać. Gdy porwała go jakaś robota, pracował dzień i noc. Nasz dyrektor zląkł się i pilnował osobiście, aby przez następne trzy dni nie zajmował się niczym.
Wkrótce tuana Borskiego pochłonęła nowa praca. Zaczął szukać swoich paprotników w Ogrodzie, a wiecie, że ich tam nie...
entlik