Krzysztof Mazurek
Podróż na liściu bazylii
Wydanie polskie 2011
Marianna, trzydziestoletnia bibliotekarka, wygrywa konkurs kulinarny i jedzie do Toskanii.
Chce zmienić swoje życie, podróżować - wyrwać się z małego miasteczka. Zaprzyjaźnia się z Maestro prowadzącym kurs kuchni włoskiej. Wierzy, że może łączyć ich coś więcej. Mistrz opowiada Mariannie o tajemniczej książce kucharskiej z XVII wieku, która należała do jego rodziny, a której fragmenty krążą w odpisach. Następnego dnia Marianna odkrywa, że ktoś zabił jej nauczyciela. Jaki sekret kryje tajemniczy dokument? Czy tragiczna śmierć mistrza może mieć z nim coś wspólnego?
Spis treści:
Część I. Antipasti. 3
Część II. Secondi piatti. 38
Część III. Dolci e formaggi. 232
Epilog. 277
W kuchni bardziej interesujące jest to, co ludzi porusza, niż to, jak się po niej poruszają.
Il libro della cocina
Nikomu nie powie. Nikomu! Wiadomość uskrzydliła ją i przytłoczyła jednocześnie. Marianna nie potrafiła opanować natłoku myśli, które wymykały się jak niesforne loki spod czapki. Skup się! Dzień się jeszcze nie skończył! Oczami wyobraźni widziała patery i kosze pełne jabłek i gruszek, oświetlone promieniami popołudniowego słońca, doskonałe w swej skończoności, a przy tym - takie zwyczajne. Zaledwie kilka dni wcześniej układała je starannie i robiła zdjęcia, ciesząc się padającymi ukośnie promieniami łagodnego światła późnego lata, uwydatniającego krągłości owoców i wyszukane detale srebrnej tacy. Zdjęcia dwunastu dań, które z niczym niezmąconą radością przygotowywała na konkurs. I wygrała. Wygrała kurs kulinarny w Toskanii!
Kiedy skrzypnęły drzwi, Marianna uświadomiła sobie, że przez chwilę niemal nie oddychała. Do biblioteki wszedł mężczyzna, prowadząc za rękę ośmioletniego chłopca. Rozglądał się niepewnie, jakby był tutaj po raz pierwszy. Wcześniej musiał przejść przez galerię obrazów, która z pewnością jeszcze bardziej go onieśmieliła.
- Dzień dobry pani! - Chłopczyk był bardziej rezolutny niż jego ojciec.
- Dzień dobry! - Marianna wstała zza biurka, podeszła do nich i pochyliła się nad chłopcem, żeby rozmawiając z nią, czuł się bezpiecznie. - Jak masz na imię?
- Antek - odparł.
- Przyszedłeś wypożyczyć książkę? - pytała dalej Marianna z uśmiechem, którego nie potrafiła opanować. - A o czym?
- O zwierzątkach.
- To świetnie trafiłeś. Mamy tutaj mnóstwo książek o zwierzątkach.
- Właśnie... - Po raz pierwszy odezwał się niepewnie ojciec. - Ale my nie jesteśmy zapisani.
- To nic takiego, zwykła formalność. Proszę to wypełnić. - Marianna podała formularz. - Tymczasem Antek i ja przyjrzymy się temu, co jest na półkach. - Spojrzała filuternie na chłopca, który uśmiechnął się do niej, i już wiedziała, że ma nowego, wiernego klienta.
Kiedy ten dzień wreszcie się skończył i Marianna mogła opuścić swoją wysuniętą placówkę kulturalną w bibliotece miejskiej w Łagowie, całkiem inaczej spoglądała na to małe miasteczko. Tak jakby wiadomość o podróży do Toskanii była biletem, który na zawsze pozwoli jej stąd uciec. Nareszcie poczuła się wolna. Wracając do domu, oglądała łagowskie uliczki i mury oczyma turysty. Dziwne miasteczko - na pierwszy rzut oka malownicze, jak z obrazka, przycupnięte nad jeziorem, z górującym nad nim zamkiem joannitów, a jednocześnie kryjące jakąś mroczną tajemnicę. Przypominało zagubione w górach mieściny z filmów Davida Lyncha. Ludzie, którzy zamieszkali w nim po wojnie, weszli do pustych domów, nie na swoje, i do dzisiaj czuło się w powietrzu niepewność, czy któregoś dnia nie wrócą poprzedni właściciele i nie każą się wszystkim wynosić. Nikt tu się właściwie na dobre nie rozsiadł. Nikt się nie zakotwiczył. To prawda, że latem ożywały pensjonaty i restauracyjki, a kocie łby na stromych uliczkach były świadkami festiwalu filmowego, lecz na zamku joannitów znowu panował Niemiec. Bardzo przyzwoity Niemiec i dający pracę, mimo to - obcy.
Przeszła obok sklepu spożywczego, porzuconego przy ulicy jak karton po butach - ni w pięć, ni w dziesięć wzniesionego bez głębszej myśli pomnika architektury lat siedemdziesiątych. Obdrapanego i brzydkiego, niepasującego ani do czerwonej gotyckiej cegły i sklepień budynku biblioteki, ani do brukowanej uliczki, która wijąc się w górę, prowadziła w stronę zamku. Ścianę GS-u podpierało kilku pijaczków, czekających zmiłowania albo przypływu dobrego humoru sklepowej, która da im po piwie na krechę. Donikąd się nie spieszyli.
Tutaj wszyscy się znali. Tego też Marianna nie mogła znieść. Każdy ruch pod obserwacją i niekończące się komentarze dziwadeł pozamykanych w swoich zakurzonych pensjonatach, jesienią oplatanych pajęczynami, a zimą owiewanych przenikliwym wilgotnym wiatrem od jeziora. Otrząsnęła się. To się niedługo skończy. Da sobie czas jak gracz w koszykówkę, pokaże życiu uniesione w górę dłonie ułożone w kształt litery „T” i przerwie ten monotonny mecz. Time out. Toskania. Już za kilka dni Toskania! Byle się tylko nie spóźnić.
Jest takie miejsce za Udine, w którym autostrada przestaje się wznosić, a teren zaczyna nieznacznie opadać, gdzie - jak za dotknięciem magicznej różdżki - otwierają się wrota Śródziemia. Przestaje padać deszcz. Nareszcie nie wieje chłodem od granitowych skał, do których podnóża wcześniej śnieg przyklejał się na dobre, strasząc zimą przez cały rok, od południa zaś dobiega delikatne tchnienie morskiej bryzy. Rozproszona fala ciepła nagromadzonego w piaskach Maroka i Tunezji i gęste powietrze znad Kenii i Etiopii docierają na tę stronę gór, rozrzedzając się powoli po drodze i oddając po trosze wiszącego ciężko nad Afryką upału, żeby w końcu nieśmiałymi liźnięciami dotknąć dłoni i twarzy wędrowców z Północy. Marianna gotowa była przysiąc, że poczuła na policzku jakiś dotyk, muśnięcie ciepła. Zapomniała już, jakie to uczucie, choć ten dotyk znała prawie na pamięć. Za każdym razem był jak łyk wody dla spragnionego wędrowca. Miała wrażenie, że wiozący ją niewielki autobus jest jak śmiałek, który odbił się od krawędzi skały i frunie wprost ku tafli Morza Śródziemnego.
- Który to znowu? - rzuciła z udawaną irytacją siedząca obok niej Irenka, z dużymi kolczykami w uszach, podkreślającymi jej południową urodę. Otworzyła klapkę telefonu i spoglądała na wyświetlacz, sprawdzając, który to z jej niezliczonych krakowskich adoratorów znowu czegoś od niej chce.
W niewielkim autobusie oprócz pana Mirka, kierowcy, jechało ich dwanaścioro - same kobiety i jeden mężczyzna. Kiedy wymieniali się fotografiami swoich potraw, na większości zdjęć widać było delikatne dłonie, a zaledwie na kilku - zanurzone w cieście włochate męskie ręce. Stanisław, na oko lat trzydzieści plus VAT, milczał i sprawiał wrażenie trochę nieobecnego; myślami odpływał daleko. Resztę uczestników kursu stanowiły lubiące gotować gospodynie domowe, aktorka z prowincjonalnego teatru, pracownica banku z utajoną pasją do kuchni włoskiej, pani Aldona na emeryturze i nowa koleżanka Marianny - Irenka.
- Znowu jakiś - powiedziała. - Nie dają mi spokoju. Przecież jestem na wakacjach. - Rozejrzała się dokoła. - Jezu, jak fajnie! I ciepło! Ciekawe, kiedy dojedziemy do Florencji? Już nie mogę się doczekać.
- Florencję to może zobaczysz, ale z okna. Z naszego pensjonatu do miasta jest około trzydziestu kilometrów. Któregoś popołudnia na pewno pojedziemy tam na wycieczkę. - Marianna także nie mogła się doczekać. Ostatni raz była tu na studiach; uniwersytet wysyłał wtedy studentów filologii na praktyki językowe. Wróciła do Polski, obroniła magisterium. Nie znalazła pracy w zawodzie, więc chwyciła pierwszą nadarzającą się okazję. I utknęła w łagowskiej bibliotece. Ale koniec z tym! Ten okres już poza nią. Nie wiedziała, skąd ma tę pewność. Przecież to niedorzeczne! Nie chciała się przyznać sama przed sobą, ale przez całą drogę na obrzeżach duszy kołatała myśl, że kto wie... Może odnajdzie mężczyznę, który lata temu przepadł na południu Europy? Tuła się teraz podobno gdzieś po Sycylii albo po Grecji.
- No, drogie panie, już Italia. Obudźcie się! Nie będzie więcej przerw w podróży. - Z zamyślenia wyrwał ją głos Stanisława, który samozwańczo wziął na siebie obowiązki przewodnika wycieczki. Panienka z portalu internetowego zapakowała ich w Warszawie do autobusu, wdzięcznie zatrzepotała rzęsami, odwróciła się na pięcie i życząc udanego pobytu, znikła na zawsze. Marianna czuła przez skórę, że niedługo będzie musiała pomóc Stanisławowi, bo jako jedyna w tym towarzystwie znała język włoski.
Wjeżdżali prosto w błękit, który Canaletto malował w tle swoich pejzaży. Marianna uchyliła szybę. Włochy powitały ją ciepłem i kolorem nieba, którego nie można opisać inaczej, jak liryczny.
- Patrz! O Jezu, jak tu pięknie! - westchnęła Irenka, nie mogąc oderwać wzroku od okna.
Toskania poza granicami wielkich miast to wzgórza. Kiedy idziesz lub jedziesz, zawsze prowadzi cię w górę lub w dół jakaś uliczka, ścieżka albo brukowany trakt. Niewielki autobus mknął teraz wąską drogą, a krajobraz zielonych pagórków przypominał rozkołysany ocean, zastygły w brązach i zaciągnięty beżami zaoranych poletek, zielenią łąk i zagajników, podzielony plątaniną dróżek i wystających nad nimi jak grzebienie cyprysów. Wzrok zatrzymywał się na czerwonych punkcikach domów; wszystko to z oddalenia wyglądało jak ziemia z okna samolotu. Na dnie szerokiej doliny, ku której łagodnie spływały okoliczne wzgórza, wyrastał porośnięty zielenią kopiec, przypominający tort, jak gdyby usypany przez Pana Boga z resztek ziemi, która mu została, kiedy skończył układać toskański krajobraz, i z którą nie bardzo wiedział, co zrobić. Uformował go na samym dnie, jak dziecko stawia na plaży babkę z piasku, później ludzie posadzili tam krzewy i zasiali trawę, wytyczyli wiodącą na szczyt polną drogę, obsadzili ją z rzadka cyprysami, a na wierzchołku zbudowali dwupiętrowy dom z jasnobrązowej cegły. Zwieńczyli go czterospadowym łagodnym dachem z pofałdowanej czerwonorudej dachówki, kryjącej wszystkie domy nad Morzem Śródziemnym - od Prowansji po Macedonię.
Willa Santa Maria. Dojeżdżali na miejsce.
Chuda recepcjonistka o oliwkowej cerze powitała ich łamaną angielszczyzną. Walizkami zajął się Paolo, podczas gdy ona z entuzjazmem przepisywała kolejne polskie nazwiska do księgi gości. Marianna podała jej swój paszport. Dziewczyna z trudem kaligrafowała litery. „K-o-r-c-z-o-b-o-k” - dyktowała sobie jedną po drugiej pod nosem.
Następny był Stanisław.
- Gutt - powiedział, podając dokument.
- Bene - odparła recepcjonistka, szczęśliwa, że nareszcie jest trochę łatwiej.
- Gutt-Mostowy - sprostował Stanisław.
- Ten pan tak się właśnie nazywa - wtrąciła po włosku stojąca obok Marianna.
- Dzięki - dziewczyna spojrzała na nią z uśmiechem. - Pani jest opiekunką grupy?
- Nie, kursantką, ale mogę pomóc - odparła. - Gutt-Mostowy? - zwróciła się do Stanisława.
- To trochę skomplikowane, może nie będziemy tej pani zawracać głowy? - Marianna spojrzała na niego pytająco. - Na Podhalu Guttów jest sporo - wyjaśnił. - My jesteśmy Mostowi, po pradziadku. Mostowi dlatego, że miał umowę z cesarzem Franciszkiem Józefem i pobierał myto na Porońcu. U nas by się powiedziało, że piszę się Gutt, ale nazywam Mostowy.
- Ma pan rację, lepiej jej tym nie obciążać - zgodziła się Marianna.
Wpisani do księgi meldunkowej uczestnicy wycieczki rozglądali się niepewnie po wnętrzach zaadaptowanej na pensjonat szesnastowiecznej willi. Słońce zachodziło powoli, pośród wzgórz zapadał zmierzch. Kamienne podłogi i szerokie, wytarte do gładkiego kamienia parapety okien oraz renesansowe sklepienia stanowiły dowód na to, że oto historia żyje, a oni, polscy uczestnicy kursu kulinarnego, rozglądają się po tych wnętrzach tak samo, jak dwieście i trzysta lat temu rozglądali się po nich inni goście willi Santa Maria. Marianna wcale nie czuła się tutaj jak w muzeum, nie miała wrażenia, że nie wolno niczego dotykać i należy ostrożnie przechodzić obok eksponatów. Chociaż gdy szła korytarzem do pokoju, który dzieliła z Irenką, pomyślała, że mogłaby być na Wawelu.
- O, łóżko z baldachimem! - ucieszyła się jej współlokatorka, kiedy weszły do sypialni. - I balkon! Patrz, mamy balkon! I kablówkę. Ciekawe, czy są jakieś polskie programy? Bo ja w domu nie mam telewizji, niestety. - Podczas gdy Irenka zmagała się z pilotem, Marianna wyszła na powietrze.
Wewnętrzne podwórze zamykał mur. Z jednej strony widziała bramę wjazdową - szerokie drewniane wrota - a z drugiej prowadzące na zewnątrz drzwi. Mur był ceglany, z długiej, szerokiej cegły, przetykanej nierówno ciosanymi blokami żółtego piaskowca. Budowniczy starał się kłaść cegły po sznurku, ale gołym okiem było widać rzemieślnicze dylematy. Miał do dyspozycji niewiele bloków piaskowca, a były solidne, i jeśli chciał je wyeksponować, musiał to robić kosztem zaniechania idealnego poziomowania cegieł. Czasem łupał je na pół, układał po kilka jedną na drugiej, żeby zmieścić żółty kamień. Mur był odzwierciedleniem jego zmiennych nastrojów, lepszych i gorszych dni, fantazji, entuzjazmu i momentów zniechęcenia. Stanowił solidne, a jednocześnie abstrakcyjne dzieło sztuki. Wzdłuż niego szerokim pasem układały się ceglasto-rude ceramiczne płytki, których pierwotnego koloru można się było jedynie domyślać, choć były niepozapadane. Przy drzwiach stały trzy kamionkowe prostopadłościenne donice. Największa w środku, z zasuszonym drzewkiem; w tych po bokach rośliny o mięsistych liściach wyciągały się w kierunku, w którym w ciągu dnia musiało być najwięcej słońca. Marianna pomyślała, że obrazek jest kwintesencją Włoch i całego południa Europy, tak odmiennego od wykreślonej od linijki północy, gdzie wszystko działa zgodnie z instrukcją, wszystkie kąty są proste, a idealnie pionowe ściany odzwierciedlają protestancki etos pracy i wiarę w to, że rzeczywistość można opisać, wyrazić w podpunktach, punktualność zaś przepędza złe duchy. Południe w to nie wierzy. Zbyt dużo tu słońca i za wiele nieufności wobec władzy i autorytetów. Południe wybacza krzywo ułożone cegły i płat tynku, który dwieście lat temu odpadł od ściany kościoła we Florencji. Cieszy się letnimi wieczorami, kiedy można ustawić stoły na trawie, zaprosić sąsiadów i śpiewać do nocy, że życie jest piękne. Tak! Tutaj Marianna czuła się zdecydowanie lepiej.
Po śniadaniu Laura z recepcji zwołała wszystkich kursantów i zaprowadziła ich do przestronnej kuchni, mówiąc, że maestro za chwilę przyjdzie się przywitać. Przez chwilę stali w progu, zbici jak stadko owiec, niepewni, czy wolno im bez pozwolenia wejść do środka. Jednak po chwili, jedno po drugim, nieśmiało ruszyli ku olbrzymiemu wnętrzu. W ciszy, jak pielgrzymi, którzy nieskończenie długo wędrowali do świętego miejsca i w końcu dotarli do celu, a teraz w nabożnym skupieniu wchłaniają atmosferę katedry. Kamienne grube mury, okna we wnękach, w których mogą wygodnie usiąść dwie osoby, olbrzymie miedziane okapy nad rzędem pieców kuchennych.
Mariannę zachwyciły kamionkowe talerze i misy, ręcznie malowane w ciemnoniebieskie wzory. Zauważyła, że blaty wykonano częściowo z marmuru, a częściowo z dużych, miejscami krzywych ceramicznych płytek. Miedziane garnki o grubych dnach i zdobionych mosiężnymi ornamentami rączkach, na ścianach suszone zioła. Żeliwne, ciężkie kociołki i brytfanny. Moździerze z kamionki i z drewna oliwnego. W półotwartych szufladach spatynowana zastawa z początku dwudziestego wieku. Szuflada pełna sztućców z rączkami z kości słoniowej. Na blatach grube, solidne deski do krojenia, a tuż obok dobrze wyważone ciężkie noże kuchenne. Pośrodku pomieszczenia stały stoły z grubego sosnowego drewna, a na nich butelki z octem winnym, jabłkowym i balsamicznym, butelki z oliwą w kolorze od ciemnej zieleni do jasnego złota, z opisanymi ręcznie naklejkami; szafki wypełniały ręcznie malowane misy i półmiski w pastelowych kolorach, misterne pucharki na lody i szklane weneckie półmiski na owoce. Marianna zrozumiała, że tu się nie gotuje. Tu się tworzy dzieła sztuki.
- Dzień dobry - usłyszeli od progu. - Witam w willi Santa Maria. - Z letargu obudził ich niski, nieco chropawy głos mężczyzny idącego z uśmiechem w ich kierunku. - Nazywam się Giorgio Mancini. - Mówił wprawdzie po angielsku, ale śpiewna intonacja, obfitość samogłosek i dłonie w nieustannym ruchu - zdradzały Włocha. Kiedy witał się ze wszystkimi, kolejno powtarzając polskie imiona, Marianna przyjrzała mu się badawczo. Szczupły, wysoki, zarówno twarz, jak i sylwetka o szlachetnych proporcjach... Mógłby być rzymskim senatorem, a nie szefem kuchni. Żaden tam ideał urody - trochę zbyt wydatna szczęka i nos kształtem przypominający gasidło do świec, ciemnobrązowe oczy głębokie, podkrążone, jakby skopiowane z kreskówki o Muminkach, chociaż w pięknej oprawie długich rzęs. Z daleka, kiedy szedł od drzwi, wyglądały jak oczy górnika wyjeżdżającego z kopalni, z permanentną czarną kreską wokół powiek.
- Witam w mojej kuchni! Rozejrzyjcie się uważnie, bo przez najbliższy tydzień tutaj właśnie będzie się toczyło wasze życie. Będziecie tu harować w pocie czoła. - Uśmiechnął się łobuzersko. - Niech was nie zmyli palenisko. - Wskazał ręką na zajmujący pół ściany kominek. - Na tym nie gotujemy. - Uniósł do góry dłoń w triumfalnym geście południowca. - Mamy piece konwekcyjne z termoobiegiem. W tej kuchni można wydawać do stu obiadów dziennie - mówił dalej, a oni jak fachowcy z branży, znający ciężar gatunkowy słowa „wydawać”, pokiwali ze zrozumieniem głowami.
Giorgio był w nieokreślonym wieku. Marianna oceniała go na jakieś czterdzieści pięć do pięćdziesięciu pięciu, chociaż na pewno wyglądał młodziej, niż wynikałoby z metryki. Nieustannie się uśmiechał, żartował. Przypominał jej niegrzecznego chłopca z dobrego domu, wypuszczonego spod opieki babci lub ciotki, który wie, że cokolwiek zrobi, i tak wszyscy będą go kochać.
- Musimy się zaprzyjaźnić. Zespół powinien być szczęśliwy. - Spojrzał na nich. - Będziemy razem pracować, jeść i rozmawiać. Jeśli zespół nie jest szczęśliwy, restauracja staje się tylko pomieszczeniem ze stołami i z krzesłami. A tego przecież nie chcemy? - Uśmiechał się i opowiadał, śmiał z własnych dowcipów, mówił o rodzinnej restauracji we Florencji, prezentując niezmienny dystans do siebie. Wyczuwało się w nim powagę płynącą z autorytetu i rzeczywistej wiedzy. Nie był ani pompatyczny, ani napuszony, chociaż Marianna miała wrażenie, że tu i ówdzie spod kasztanowych loków wystaje przerośnięte ego.
- Siadajcie, na czym kto może - powiedział. - Zaraz rozdam wam fartuchy. - Codziennie będziemy razem przygotowywać lekki obiad, a po południu - kolację. Wieczorem będziemy jadać wspólnie z Laurą i jej rodziną. Oni prowadzą pensjonat. Macie w programie Florencję i Sienę. Na pewno wszystko uda się pogodzić.
- Ty, fajny jest ten maestro - powiedziała jej wprost do ucha teatralnym szeptem Irenka. - Trochę zakręcony, ale to nic. - Machnęła ręką. - Ale jak dla mnie za stary. Co tam, jeden łoś.
Irence plątały się co trudniejsze figury stylistyczne, choć potrafiła z wdziękiem nad nimi się prześlizgiwać. Wstawiała w ich miejsce inne, podobne, niekiedy dziwaczne zwroty, których znaczenia można się było domyślić dopiero po chwili zastanowienia. Teraz chwila ta nie nastąpiła. Irenka parła do przodu na jednym oddechu i, niezrażona potknięciami, utrzymywała równomierne tempo i kadencję narracji.
- Kuchnia toskańska - podjął Giorgio, kiedy już założyli białe fartuchy i usiedli wokół stołu - jest prosta i z natury swojej wiejska, nie spodziewajcie się zatem wielkich odkryć. Z drugiej strony, nie dajcie się zwieść jej prostocie. W Toskanii gotowanie traktuje się jako formę sztuki, wszystkie składniki muszą ze sobą współgrać. Unikamy gęstych sosów na śmietanie i pozwalamy zaistnieć prawdziwym smakom i aromatom, cieszymy się ich czystą formą. Mięso i ryby podajemy z patelni albo z grilla węglowego, do tego najróżniejsze warzywa, których - uchowaj Boże! - nie wolno zabijać długim gotowaniem. Na pewno spotkaliście się z ludźmi, których nazywam mordercami szpinaku? - W oczach maestra błysnęły iskierki rozbawienia; rozglądał się po twarzach słuchaczy. - Nie wolno zabijać szpinaku, gotując go godzinami! - Akcentował każde zdanie, unosząc rękę, przecinając dłonią powietrze albo łącząc kciuk z palcem wskazującym. - To delikatne liście, wystarczy je zblanszować na parze, dodać czosnku i masła, a uratuje się ich wyjątkowość. Tak jak lekarz przede wszystkim powinien pacjentowi nie szkodzić, tak i my musimy z wielkim wyczuciem uchylać drzwi do świata smaków i aromatów. Nie wolno nam - bo to grzech - uśmiercać warzyw, mięs i owoców przesadnym gotowaniem i duszeniem.
Marianna zauważyła, że dłonie maestra, delikatne, a jednocześnie muskularne dłonie człowieka, który pracuje nimi całe życie, są nieustannie w ruchu.
- Jedynym luksusem, na który pozwala sobie toskańska kuchnia - mówił dalej Giorgio - jest oliwa. Każdy, kto ma dom i kilka drzewek, tłoczy ją na własne potrzeby. Poza tym doskonałe wina, które rodzi ta ziemia. - Uśmiechnął się. - Mamy tutaj piwniczkę, w której oprócz wina trzymamy nasiona bazylii, tymianku i oregano - rzucił mimochodem. - Jadłospis i przygotowywanie potraw dostosowujemy do rytmu pór roku. Bierzemy, co darują nam wiosna, jesień i lato. Bakłażany, pomidory, papryka, cebula, kilka łyżek szlachetnej oliwy i można wyczarować rzeczy niewiarygodne!
Maestro odsunął krzesło i wstał.
- Dobierzcie się teraz w pary, bo będziecie pracować dwójkami. Pokażę wam stanowiska.
- To ja z tobą, ja z tobą, dobra? - Irenka udawała małą dziewczynkę.
- Dobrze, chodź, słoneczko - odparła Marianna - wybierzemy sobie fajne miejsce blisko maestra.
- W Italii kochamy makarony - podjął po chwili Giorgio. - Ciasto na makaron nie jest skomplikowane. Popatrzcie. - Wysypał na stolnicę mąkę z półkilogramowej torebki i uformował z niej krater. - Mąka musi być dobra, nieoszukana, a jajka od kur z wolnego wybiegu. - Pochylił głowę nad stolnicą, a poprzetykane tu i ówdzie siwizną gęste ciemnokasztanowe kędziory opadły mu niesfornie na oczy. Włosy, których mogłaby mu pozazdrościć niejedna kobieta, opadały długimi lokami na kołnierzyk i czoło, zasłaniały skronie jak kurtyna. Kiedy podniósł wzrok, powróciły na swoje miejsce po bokach twarzy.
- Wbijam pięć żółtek, wyrabiam ciasto, solę i wałkuję. - We wszystkim, co robił, był skupiony, szybki i precyzyjny. - Jeśli ktoś chce, może się wyżyć artystycznie. Weźcie maszynkę do makaronu. Spod wałka takie piękno nie wyjdzie, nawet jeśli macie taki specjalny, wypełniony wodą. - Zakręcił korbką i ze srebrnej maszynki, przypominającej przerośnięty toster, wyłonił się pas cienkiego ciasta. - Można w niej przygotować spaghetti, tagiatelle, farfalle i przeróżne inne wymyślne kształty, ale ciasto jest takie samo. Pokrojone przykrywam wilgotną ściereczką, potem wrzucam do wrzącej wody i po trzech minutach wypływa czysta poezja. Do tego trochę świeżych pomidorów uduszonych z bazylią, garść oregano z ogródka, odrobina dobrej oliwy. Wszystko posypuję startym przed chwilą parmezanem i oto danie niewymownie proste, a jednocześnie wykwintne. - Rozejrzał się po twarzach zasłuchanych kursantów. - Teraz wasza kolej! Zaczynamy od ciasta na makaron, później wyczarujemy tortellini.
Produkty, które masz pod ręką, są najlepszym natchnieniem dla przepisu kulinarnego - nigdy odwrotnie.
Minął cały dzień pracy pod okiem maestra. Kursanci, zaczerwienieni na twarzach z podekscytowania i od ciepła buchającego z garnków z gorącą wodą na tortellini, słuchali podbudowani komplementów na temat biegłości w siekaniu pietruszki ciężkim nożem, który opiera się czubkiem o deskę i wprawia w energiczny kołyszący ruch, jednocześnie podsuwając pod półkoliste ostrze zieleninę lub ząbek czosnku. Fascynował ich kształt gnocchi - ziemniaczanych kluseczek, krojonych w kwadraciki z uformowanego dłonią wałka z podłużnym wgłębieniem, przywodzącym na myśl dziurkę na sos w kluskach śląskich, a później przetaczanych z niewiarygodną prędkością na zagięciu widelca, który wyciska na każdej cztery prążki tak, że wyglądają jak maleńkie chlebki. Czuli, że zasłużyli na odpoczynek. Wyszli jednak odetchnąć dopiero przed kolacją.
Mieli świeżo w pamięci obrazy tego popołudnia - bliskie spotkania pierwszego stopnia z kuchnią toskańską i Giorgiem, który jak artysta sceniczny podrzucał kulę ziemniaczanego ciasta, a wykrawając kluseczki, przestrzegał ich przed gryzącymi kartoflami.
- Patrzcie, dziabnęły mnie w palec - pokazywał im kciuk, oklejony kolorową tasiemką; za chwilę z lubością wciągał w nozdrza zapach gorgonzoli, z której przyrządzał sos. - Wystarczy cienki plaster - tu odkroił ćwierćkilogramowy, oczywiście na oko, kawałek miękkiego niebiesko-białego sera - i odrobina śmietany - mówił, wlewając do rondla pół litra kremówki. - Tylko tyle. Zobaczcie, jak pachnie. Przepyszne!
Mariannę rozpierała duma, że mu się na coś przydała. Opowiadał o tym, jak bardzo ziemniaki kochają gałkę muszkatołową, a najlepsza jest świeżo starta, i że ma tu coś takiego, co zaraz im pokaże - po włosku to się nazywa grattugia, ale zapomniał, jak się na to mówi po angielsku. Lecz zanim wyjął zniewalającą swą finezją, przypominającą srebrny naparstek minitareczkę, Marianna podsunęła mu właściwe słowo i, chcąc nie chcąc, została jego oficjalną tłumaczką.
Od tej chwili zwracał się do niej wyłącznie po włosku, z uśmiechem i ufnie. Rozmawiał z nią z nieskrywaną radością, jakby była kimś z bliskiej rodziny albo dawną znajomą, odnalezioną po latach. Cieszyło go, że Marianna potrafi przełożyć nawet jego dowcipne powiedzonka.
Późnym popołudniem było jeszcze dość ciepło. Marianna nie dała się namówić Irence na polską telewizję i postanowiła wyjść na długi spacer. Po intensywnych zapachach pleśniowego sera, koperku i świeżego masła czyste powietrze za murami pensjonatu orzeźwiało. Oddychała więc pełną piersią, schodząc obsadzoną cyprysami żwirową drogą ze wzgórza, na którym stała willa. Czuła się jak żywcem przeniesiona na obraz van Gogha. Droga wiła się wśród łagodnie pofałdowanych, zaoranych pól, a ślady bronowania nie były proste, tylko kręte - jak spływające z gór strumyki; podkreślały kierunki, w których szerokimi falami opadała żółtobrunatna ziemia, poznaczona - jak pędzlem - długimi pociągnięciami żelaznych zębów.
Po piętnastu minutach Marianna dotarła do trawiastego nasypu biegnącego wzdłuż asfaltowej szosy. Z daleka zobaczyła mężczyznę i kobietę. Spalony słońcem stary człowiek był chudy. W białym podkoszulku, spod którego wystawały żylaste ramiona, w szortach, sandałach na bosych stopach i olbrzymim słomkowym kapeluszu na głowie siedział z rozłożoną na kolanach gazetą. Marianna miała wrażenie, że płachta zadrukowanego papieru jest wyłącznie pretekstem do zajmowania punktu obserwacyjnego na ustawionym na nasypie plastikowym krześle. W zasadzie nie czytał, tylko obserwował świat przetaczający się przed jego oczyma, skupiony przede wszystkim na ruchu na drodze. Mogłaby przysiąc, że już wcześniej widziała i jego, i kobietę, przycupniętą teraz na takim samym białym krzesełku kilka metrów za chudzielcem, gdzieś na korytarzu willi Santa Maria. Może to dziadek Laury? Kobieta usadowiła się nieopodal, ale poza magicznym kołem jego terytorium. Jej kruczoczarne włosy, poprzetykane siwizną, były upięte w kok. Siedziała tak, zrezygnowana, w czarnej sukience z krótkimi rękawami i pilnowała starego człowieka. Kiedy Marianna ich minęła, usłyszała głos kobiety przemawiającej do starca zmęczonym tonem. Wyobraziła sobie, co się dzieje za jej plecami.
- Posłuchaj, nadciąga burza. - mówi kobieta zniecierpliwiona. - Chodź do domu.
Mężczyzna milczy.
- Chodź, idzie burza.
Stary człowiek składa starannie gazetę i wstaje. Idzie za kobietą, zostawiając na nasypie plastikowe krzesło.
Marianna miała wrażenie, że kiedy odwróciła głowę, przechodząc obok, staruszek spojrzał jej w oczy. Wyraz otępienia na twarzy na moment zelżał, wzrok złagodniał. Jakby ją rozpoznawał, choć wcale jej nie znał.
Istotnie, nadciągała burza. Granatowe niebo i scena, której była mimowolnym świadkiem, wprawiły Mariannę w stan niepokoju. Okręciła się na pięcie i ruszyła z powrotem do pensjonatu. Przeczuwała, że wkrótce wydarzy się coś strasznego i absurdalnego.
Rozpadało się na dobre po kolacji. Jedzenie było naprawdę smaczne i obsługa pensjonatu nie szczędziła kursantom komplementów. Zmęczeni po całym dniu, przejedzeni olbrzymimi porcjami tiramisu, które sami przygotowywali, leniwie rozchodzili się po pokojach. Marianna położyła się na chwilę i zapadła w krótki sen. Ocknęła się zmarznięta. Nie chciała szukać w szafach dodatkowego koca, żeby nie obudzić Irenki, więc tylko delikatnie zamknęła z...
entlik