Flisowski Z. - Między Marsem a Odysem.pdf

(986 KB) Pobierz
ZBIGNIEW FLISOWSKI
MIĘDZY MARSEM A
ODYSEM
WESTERPLATTE
W połowie lat pięćdziesiątych, gdy pewna odwilż zaczęła torować sobie drogę w naszym
życiu społecznym, grupa przyjaciół z późniejszego Wojskowego Instytutu Historycznego
zwróciła się do mnie z propozycją opracowania tematu Westerplatte. W założeniu
pomysłodawców miała powstać z moich przyszłych trudów książeczka, powiedzmy,
pięcioarkuszowa, czyli około stustroni- cowa, odtwarzająca przebieg działań na gdańskim
półwyspie jg|| tak sobie sponsorzy rzecz wyobrażali i z takim celownikiem za rzecz się
wziąłem. Udałem się tedy któregoś dnia do Biura Historycznego Sztabu Generalnego, do
pułkownika Zygmunta Sta- nickiego, który zajmował się sprawami Września,' i zapytałem,
czym instytucja dysponuje na interesujący mnie temat, jakimi archiwaliami. Wręczył mi on w
odpowiedzi materiały: obszerny trzydziestostronicowy szkic Melchiora Wańkowicza,
zamieszczony w 1947 roku w wychodzącym we Włoszech polskim czasopiśmie „Panorama”,
oraz sześciostronicową relację kaprala Stanisława Treli, zastępcy dowódcy wartowni nr 1,
która wraz z wartownią nr 5 stanowiła — jak mówią wojskowi — „główną linię oporu” na
Westerplatte.
Do tego czasu temat znany mi był z ciekawych i bardzo dobrze napisanych szkiców
Mirosława Azembskiego, wydrukowanych w redagowanym na wysokim poziomie tygodniku
„Świat”. Te szkice czy reportaże historyczne weszły później do wydanej przez „Iskry”
książki Krzyże i Korona, poświęconej najnowszej historii Gdańska. Zalet pióra Azembskiego
nie muszę przedstawiać, były to teksty napisane „z zębem”, dynamicznie i z talem-
tem, odegrały one wielką rolę w przypomnieniu po latach zapomnienia bojowego i
krwawego wkładu naszego żołnierza w dzieło wrześniowej wojny obronnej, która
rozpoczynała zbrojny opór narodów przeciw agresji Hitlera.
Dlaczego właśnie na mnie padł przynoszący zaszczyt wybór pracowników naukowych
Biura Historycznego Sztabu Generalnego, bo tak się wówczas' nazywał dzisiejszy WIH?
Znali oni moje morskie zainteresowania, ukształtowane dawno, bo jeszcze w czasach,
szkolnych, czyli i§~ nazwijmy rzecz po imieniu — przedwojennych. Wynikły one głównie z
faktu, że w latach 1935—38 byłem uczniem Gimnazjum imienia Stefana Batorego w
Warszawie i miałem to szczęście, że trafiłem do klasy, mającej szczęście słuchać wykładów
historii profesora Józefa Targowskiego, człowieka wbitnego, patrioty, żołnierza Legionów,
który życie zakończy na barykadzie Powstania Warszawskiego. Obdarzony był umysłem
precyzyjnym, z pewnymi — powiedziałbym— cechami wizjonerstwa, zwracał bowiem naszą
uwagę na sprawę ziem zachodnich; jedną z jego ulubionych postaci był Krzywousty, i jego
koncepcje oparcia mocno Polski o Bałtyk Były mu bardzo bliskie.
Profesor Targowski zachęcał nas do studiowania spraw morskich, i w klasie drugiej
gimnazjum w ciągu całego roku przygotowywaliśmy, każdy z osobna, „zeszyt morski", pracę
samodzielną, opartą o lektury przedmiotu. Przestudiowałem, jak umiałem wówczas, książki
wybitnych wtedy} orędowników sprawy morskiej komandora Rafała Czeczotta, kapitana
Heliodora Laskowskiego, Benedykta Krzywca, Józefa Lewandowskiego, Stanisława
Strumph-Wojtkiewicza. Dzieje wojen morskiej poznawałem z dzieł znakomitego ich znawcy,
autora wnikliwego, obdarzonego wielką inteligencją, kapitana rezerwy Witolda Huberta i
regularnie czytywałem czasopisma morskie. Efektem tych wszystkich lektur stał się
trzytomowy ilustrowany „zeszyt morski”
o
objętości około 300 stronic, mała więc książeczka poświęcona zarówno marynarce
wojennej, jak i handlowej, a także portom, rybołówstwu i naszym własnym dziejom
morskim, które poznawałem z pracy profesora Uniwersytetu imienia Jana Kazimierza we
Lwowie Stanisława Czołowskiego. Ponieważ zainteresowania moje wykazywały cechy
trwałości, powierzono mi w gimnazjum
redagowanie ściennej gazetki morskiej, do której — jeśli mnie pamięć nie myli — pisywał
także dzisiejszy pionier reformy gospodarczej profesor Zdzisław Sadowski, wówczas kolega
mój z sąsiedniej ławki szkolnej. Pod koniec roku odbyła się w gimnazjum wielka wystawa
morska, której i dziś nie powstydzili-8 byśmy się na szerszym niż szkoła forum — znalazły
się na niej przepięknie wykonane przez uczniów gimnazjum modele okrę-- tów, wykresy,
tablice i najrozmaitsze eksponaty. Nigdy nie miałem zdolności manualnych, i wykonana
przeze mnie tablica o eksporcie zboża drogą morską wypadła dość kulawo — symboliczne •
worki wypełnione pszenicą i żytem raz po raz odklejały się ku mojemu utrapieniu, a ziarna
symbolizujące tysiące ton wysypywały się bez sensu.
Owe „zeszyty morskie”, podobnie jak gry wojenne, które prowadziliśmy na lekcjach
historii, wzorując się na naszych kampaniach powstańczych, uczyły nas samodzielności
myślenia. Szkoła jako całość nastawiona była wybitnie w tym kierunku, odeszła
zdecydowanie od wzorców stosowanych w szkołach zaborczych, zwłaszcza rosyjskich i
pruskich, nastawionych na kształtowanie- polskich umysłów bez wyobraźni, niezdolnych do
oceny faktów czy twórczych koncepcji, lecz jedynie 'do powtarzania tego, co płynie z góry.
W naszej rodzinie sprawy Pomorza weszły do życiorysu obu synów — brat mój, Witold
Tadeusz Kwiatkowski, toczył! tam wojnę wrześniową jako dowódca plutonu w szeregach 50
Ko- welskiego Pułku Piechoty wchodzącego w skład 27 DP i bił się z czołgami Guderiana, ja
w pięć i pół roku później walczyłem na Pomorzu Zachodnim w szeregach 2 dywizji piechoty.
Takie więc było tło pomorskie „personalne” wzięcia się za temat Westerplatte...
Ponieważ z samej akcji bojowej! pozostał tylko odtworzony z pamięci po wojnie, przez
kapitana Dąbrowskiego i porucznika Grodeckiego Dziennik Załogi Westerplatte,
opublikowany przez Marynarkę Wojenną, nie było innej możliwości uzupełnienia materiału,
jak próba znalezienia go w głowach samych uczestników. Nie miałem złudzeń, co do tego, że
będzie to materiał w sensie historycznym dokładny, bo upływ lat i pewnością zrobił swoje,
ale najważniejsze i najbardziej charakterystyczne wydarzenia
uczestnicy akcji powinni byli zapamiętać. Aby zaś mieć racjonalną podstawę do porównań
sytuacji, od początku starałem się odtworzyć możliwie dokładny plan Westerplatte z pokrywą
terenu — jak mówią wojskowi — i naniesieniem stanowisk polskich oraz kierunków ich
ognia. Jego zalążkiem stał się plan ogniowy przechowany przez czas niewoli przez chorążego
Jana Gryczmana w... obcasie buta. Plan obrony, na podstawie zebranych przeze mnie
materiałów, bardzo starannie i z nakładem wielkiej pracy wykonał komandor podporucznik
Gidzielski z Wydziału Kartograficznego Dowództwa Marynarki Wojennej. Mając ten plan w
ręku mogłem już wiedzieć, na przykład, co mógł każdy uczestnik widzieć ze swego
stanowiska — odnosiło się to zwłaszcza do dnia 1 września.
Moi poprzednicy, łącznie z panem Melchiorem, przyjęli bezkrytycznie wypowiedzi ludzi,
którzy znajdując się w koszarach opowiadali o pierwszym -niemieckim natarciu, jakiego
żadną miarą widzieć nie mogli, bo od akcji na pierwszej; linii oddzielał ich gęsty las. Co(
najwyżej mogli słyszeć odgłosy walki. Z ich relacji narodził się mit o niemieckich „kadetach
w białych mundurach”, idących.do ataku ze sztandarem powiewającym na wietrze. Była to
wizja zapewne pociągająca, wzorowana na obrazach Davida i Lejeune’a z czasów
napoleońskich, ale nie bardzo przystawała do rzeczywistości pola walki, jaką znałem z
własnej praktyki i jaka określana była przez broń maszynową, artylerię i wielki kamuflaż —
przystosowanie wyglądu żołnierza do terenu, niezbędne, jeśli część piechoty miała przeżyć.
Jakąś cezurą dla dwóch epok prowadzenia wojny były przecież już pierwsze miesiące I
wojny światowej, za które zwłaszcza Francuzi gorzko zapłacili krwią najlepszej swej
młodzieży. Wskutek niefrasobliwości wynikłej z dawnej niewielkiej siły ognia zachowano,
na przykład, czerwone spodnie żuawów, które na nowoczesnym polu walki były czymś w
rodzaju świecącego neonu. Wyniszczony został z podobnych przyczyn ostatni rocznik szkoły
oficerskiej w Saint Cyr; oto podchorążowie w lipcu 1914 oblewali szampanem swoje
oficerskie awanse i w pewnym momencie ktoś wskoczył na stół i wykrzyknął z galijską
fantazją, która chyba nie jest nam przecie obca: „Koledzy, przysięgnijmy sobie, że gdy po raz
pierwszy pójdziemy w bój, to w naszych galowych cza
kach z białym piórem!” I prawie wszyscy zginęli potem w tych pierwszych tygodniach od
kuli w czoło.,.
Film, z którym zapoznałem się w trakcie prowadzenia prac dokumentacyjnych, dzięki
uprzejmości filmowca, pana Lecha Lo- rentowicza, zatytułowany „Danziger Bucht wieder
deutsch” — „Zatoka Gdańska znowu niemiecka”, pokazywał przebieg pierwszych natarć na
Westerplatte niewątpliwie autentycznie — nie było żadnych białych mundurów, były
feldgrau. I było umiejętne, zgodne z zasadami działań piechoty posuwanie się do przodu,
oczywista bez żadnego sztandaru...
To pierwsze generalne wrażenie wynikające z planu terenu kazało skupić się na zbieraniu
materiału na placówce „Prom” oraz placówce kaprala Szamilewskiego i ich żołnierzach.
Głównie na placówce „Prom”, najbardziej eksponowanej w stosunku do przeciwnika,
spoczywał ciężar boju rankiem 1 września i jej przede wszystkim postawa przesądziła o
przebiegu działań.
Udałem się Więc do uczestników i głównych aktorów wydarzeń — do Nowej Dęby w
Rzeszowskiem, gdzie pracował i mieszkał wówczas major rezerwy Jan Gryczman, który w
pierwszych minutach dowodził placówką „Prom”, do Sandomierza, gdzie odnalazłem
dowódcę cekaemów tej placówki sierżanta rezerwy Władysława Barana, do Kielc, gdzie
przeprowadziłem rozmowę z dowódcą placówki porucznikiem .rezerwyi Leonem Pająkiem.
W Warszawie nadto spotkałem się z Franciszkiem Dominiakiem, erkaemistą placówki.
Kapral Edmund Szamlewski przyjechał do mnie do Warszawy. Już w trakcie pracy nad
materiałem z tych dwóch placówek wynikła wielka rola, jaką pierwszego września w
odpieraniu niemieckich natarć odegrała kolejna placówka nad brzegiem' morza,
zaimprowizowana w starym forcie, pamiętającym czasy admirała Tirpitza. Placówką „Fort”
dowodził mat Bernard Rygielski. Pan Bernard — Benek, jak go nazywali koledzy —
kilkakrotnie przyjeżdżał do mnie na „seanse” wspomnień— miałem z nim początkowo trochę
kłopotu, bo mówił w tempie osiąganym przez jego cekaem, i nie nadążałem za tokiem jego
wypowiedzi.
Ciężką przeprawę miałem z westerplattowcami mieszkającymi w Trójmieście.
Spotkaliśmy się w mieszkaniu pana Michała Ga- wlickiego, który w walce dowodził
placówką „Elektrownia”.
Przyszli, na to spotkanie między innymi panowie Łuczyński i Piotrowski, razem chyba z
sześć osób. Zaczęło się niedobrze, od pretensji i zakwestionowania w ogóle sensu mojej misji
— po prostu nie wierzyli, że coś z tego wszystkiego wyjdzie, tyle razy ich zwodzono i
zawsze kończyło się klapą... Argumentowałem, jak umiałem, wreszcie wyciągnąłem
uroczyste pismo z wielką pieczęcią Sztabu Generalnego i wtedy usłyszałem: „No, jeśli Sztab
Generalny...” X nie wiem, co w końcu ich bardziej przekonało —r- moje argumenty czy to
pismo. Ale na stole pojawił się objaw dobrej woli w szklanym opakowaniu...
W przeciwieństwie do wywiadów przeprowadzanych dla prasy, spisanie relacji wymaga
— jak mnie przekonać miała praktyka — wielokrotnych spotkań pomagających uściślić
szczegóły i, generalnie mówiąc, „odgrzewać” w pamięci uczestnika wydarzeń ich przebieg.
Dość opornie mi szło spisywanie relacji plutonowego Piotra Budera, dowódcy wartowni nr 1,
z którym spotykałem się przez miesiąc, ale ów trud opłacił się — stopniowo pan Piotr
przypominał sobie coraz więcej istotnych faktów, a także szczegółów, które nasyciły jego
relację paletą barw.
Gdy miałem chyba z piętnaście relacji, poszedłem z zebranym materiałem do szefa WIH
generała Stanisława Okęckiego, którego pamiętałem dobrze z naszych walk pomorskich i
brandenburskich (był zastępcą dowódcy naszej dywizji), aby pokazać mu zebrany materiał.
„Wiecie — powiedział po jego przejrzeniu — to jest tak dobre, że powinniśmy to wydać w
zbiorze...”
I tak się stało — rzecz miała być opatrzona moim obszernym analitycznym wstępem oraz
przypisami, nadto owymi planem przedstawiającym sytuację w dniu 1 września oraz
zdjęciami dokumentalnymi, a także świadectwami przeciwnika.
Gdy ukończyłem pierwszą wersję — znalazło się w niej około 25 relacji z wszystkich
głównych punktów polskiego oporu —
i przeczytałem całość, uderzyło mnie na nowo kilka faktów o niebywałej sile wyrazu. Scena,
którą opisuje kapral Grabowski — dowódca działa, gdy po nalocie w dniu 2 września trafia
do zburzonej wartowni nr 5 i na jego widok zszokowany kapral Szam- lewski podnosi
karabin do ramienia i chce strzelać, sądząc, że to nadchodzą Niemcy; odwrót placówki
„Prom” i sytuacja, w jakiej znalazł się plutonowy Buder, muszący rozbarykadować war
townię, by wpuścić wycofujących się, za którymi nadciągnąć mogą Niemcy, walka placówki
„Prom’* i ranienie porucznika Pająka, wreszcie sceny z ostatniego dnia, zwłaszcza ta, gdy
kapral Domoń nie chcąc oddać Niemcom swego bagnetu, zakłada go na karabin, wbija w
szczelinę w potrzaskanych murach swojej wartowni i łamie naciskiem ciała...
Książka po ukazaniu się — wiedziałem o tym — będzie materiałem dla twórców różnych
artystycznych dyscyplin — literatów, filmowców, plastyków. I tak się stało. Obficie z niej
korzystali twórcy filmu „Westerplatte”, jednego z najlepszych polskich filmów wojennych.
Ale tu nie obeszło się bez małej prze*- prawy z filmowcami, ponieważ początkowo nie
umieścili najmniejszej nawet wzmianki o roli, jaką odegrał materiał zamieszczony w książce
w powstaniu scenariusza, choć wyświetlili nawet i ów wspomniany plan.
Inaczej zachował się kierownik literacki zespołu filmowego Jan Gerhard, który od razu
przy mnie zadzwonił do Łodzi i doszło do rozmowy tej mniej więcej treści:
JG: Przyszedł do mnie autor książki „Westerplatte”, narzeka, że w czołówce nie ma ani
słowa o książce, a-przecież wykorzystaliśmy całe kwestie, anegdoty, kręciliśmy toj z jego
książką w ręku...
Łódź: Film jest NASZ!
JG: Tak nie można, przecież zdyskontowaliśmy kilka lat cudzej pracy...
Łódź: A co, ON CHCE PIENIĘDZY?
JG: Wyobraź sobie, nie wiem, czy potrafisz to sobie wyobrazić, że ON NIE CHCE
PIENIĘDZY!...
Łódź: To czego on chce?
JG: Po prostu satysfakcji...
Ostatecznie czołówkę przerobiono i nazwisko autora znalazło się w rubryce „konsultanci”.
Nigdy nie doszedłem, dlaczego autor scenariusza nie napisał po prostu, że zrobił go na
podstawie czyjejś książki... A tak nawiasem mówiąc, to niedopracowanie naszego prawa
autorskiego w relacji literatura — film powoduje takie pożałowania godne incydenty.
Na podstawie książki powstała sztuka teatralna pani Skowron-
skiej-Feldmanowej z Krakowa; miała ona duże powodzenie w teatrze „Wybrzeże” w
Gdańsku i na kilku innych scenach kraju. Pamiętam wielką chwilę po premierze — gdy obok
Zgłoś jeśli naruszono regulamin