Stanisław.Wiecho-Breloczek.małym.farszem.pdf

(23274 KB) Pobierz
upewniał się.
'
~~
Ale to coś po—
. „a poczekani»’
_
rana.
aktor zostawi w « 'wJ m. zadzwonię * “ ™ ° a„ie!
0
Tego jeszcz
a(
Uszanowanie,
umówiliSmy,
na
Fajnie, będę „vipChał tak, jak się
, przy
Andrzej Sima
. Chwilę
P
rking p « y ulJ^ta strzepnął r^ ^ ż^ , 0w inien tu
niku mojego
' niewielki, c °
fachowcem,
itwierdzil, ze defekt n
prawdziwym <ae
Ś Ś S m ! - i-
°"P J
“!i3£#52
Ssą-
forze, usiedliśmy juz ^
opowiedziałem mu
. pOW I»C KKlmim*
^
W
Co tu wiele pisać
j
. *fe
,
r.r^i«łki w książce.
,ZieNo°'ale przecież s<, tajemnicze zapis
al e przecież s %
'
. .
i
msujaie L L n e
^ '
dziwne daty!
i r 6
a ilu „„Jobnych? ^ a m
p o d o b n y ck Sam
^
^
“ ■ko jlg o n otatki... ;km> mas
NI ALi m !~^?JXłn
kruszony
• i . nisać - byłem zawiedziony
Stanisław Wiechno
BRELOCZEK
Z MAŁYM
FARSZEM
■> : .
-1
KRAJOWA AOFNCJA WYDAWNICZA
RZESZÓW 1984
Opracowani* graficzne
Jan Fleischmann
Redaktor
Stanisław Tursk
Korekta
Zofia Piwowar
$
Copyright
ty
Stanisław
Wiechno,
Ri«si6v HU
ISBN 83-03-00652-5
fPTW A l~T/ *r*A A7/0L
Środa, 6 grudnia
Czwarte popołudnie przymusowego, ale jak
dotąd miłego urlopu nie zapowiadało się najlepiej.
Najpierw straciłem dobrą godzinę na idiotyczną
wyprawę do Bazyluka. Bazyluk jest jednym z na­
szych redakcyjnych fotoreporterów. Zdolny, obro­
tny, ale niesłowny, niesolidny, właściwie trzymał
się w redakcji dzięki mojej protekcji, a ta wynika­
ła stąd, że po prostu znaliśmy się długo, dziesięć
lat, dłużej niż z każdym jego kolegą. Może dlate­
go, że broniłem go często w jego licznych tarapa­
tach, skłonny był do różnych niespodziewanych
usług, których intencje nietrudne były do przej­
rzenia — chwycić szefa w swoje łapki. A to zdję­
cie rodzinki na spacerku, w sam raz do albumu,
a to komplet fotografii do legitymacji i paszpor­
tów, to znów niewielka, choć gustowna obsługa
fotoreporterska szkolnego balu córki...
Kilka dni temu Bazyluk zaproponował mi serię
fotosów Pawła. Paweł to mój syn.
— Redaktorze, pan zobaczy, nieprzeciętna foto-
geniczność.
Była wolna sobota, zapowiadał mi się dwu­
tygodniowy urlop z powodu, który nazwałbym
potrzebą rozluźnienia psychicznego. Pawełek nie
miał lekcji, więc zgodziłem się na ten f o t o g e -
n i c z n y seans. Pojechaliśmy do pracowni Bazy­
luka na Litewskiej. A wczoraj, we wtorek, fotore­
porter zadzwonił do mnie koło jedenastej. Byłem
wściekły, ponieważ wróciliśmy z żoną późno w
nocy
?
imienin Barbary. „Przyjaciel szefa” — jak
się czasami zwykł nazywać Bazyluk — wprosił się
do domu.
— Wie pan, złotko, szkoda byłoby marnować
tę serię. Fotosy robione w atelier mogą okazać się
zbyt sterylne, potrzeba trochę domowego ciepła,
no wie pan, tej intymności. Zgoda ?
Co było robić? A dziś zadzwonił z samego rana.
— Kłaniam się pięknie, redaktorze. Pan ma
czas, ja mam czas, może popracujemy wspólnie
nad fotosami? Niech pan przyjedzie przed dwu­
nastą. .
W gruncie rzeczy nic nie miałem przeciwko
takiemu spędzeniu przedpołudnia. Już mi się nieco
znudziło długie odsypianie zarywanych przez le­
ktury nocy, z przygotowywaniem obiadów też nie
było kłopotu. Postanowiłem pojechać, tak jak się
umówiliśmy, na dwunastą.
Niestety, w drzwiach mieszkania Bazyluka,
które było przede wszystkim jego pracownią,
zastałem kartkę z lakonicznie sformułowanym
komunikatem:
„Przepraszam, panie redaktorze,
dostałem pilne zlecenie na robotę w mieście. Prze-
dzwonię wieczorem".
Zmiąłem kartkę w garści
i wróciłem do samochodu. Nie miałem ochoty za­
szywać się ponownie w domu, tutaj, gdzie miesz­
kał Bazyluk, było kilka takich „dziurek", w któ­
rych mogłem ewentualnie liczyć na spotkanie
bratniej niedopieszczonej duszy. Ale „Pod Dwój­
ką” nie było nikogo ze znajomych, dopiłem więc
samotnie drugą lampkę koniaku i pojechałem na
swoje Osiedle nad Dolinką. W samie przy Batuty
było o tej porze wyjątkowo pusto, zrobiłem więc
bieżące zakupy — chleb, kilka butelek piwa wa­
reckiego. woda mineralna, tyle. co zmieściło »ię
w plastykowej torbie.
Już wychodząc ze sklepu przypomniałem sobie
o mleku. To cholerne mleko! Nikt go w domu nie
pijał z radością, ale Anna, moja żona (rasowa
lekarka), zwykła mawiać przy każdym posiłku.
— Wiecie dlaczego Szwedzi są wysocy?...
Wiedzieliśmy, wiedzieliśmy. Teraz, trzymając
butelkę pod pachą, usiłowałem otworzyć drzwi
mojego mieszkania. Zamek stawia] wyraźny opór
jak nigdy dotychczas. Zamiast postawić butelkę
przy wycieraczce, nacisnąłem łokciem na drzwi —
butelka upadła na posadzkę i rozprysła się w ka­
wałki
Potem drzwi ustąpiły, ale ja byłem cały po­
chlapany mlekiem. Kiedy zatarłem ślady swej
niezgrabności, było koło drugiej. Należało pośpie­
szyć się z obiadem. Nie trzeba dodawać, że udało
mi się dokumentnie przypalić zupę. Piękna seria!
Było jednakże jeszcze coś, co w klimacie
mieszkania, w jego łagodnie przez popołudniowe
słońce oświetlonym wnętrzu budziło pewien u s ­
pokój, zaostrzało dziwnie moją uwagę Zajrzałem
po kolei do pokoików dzieci, do saloniku małżon­
ki, do mojego pokoju. Nie zauważyłem nic szcze­
gólnego. Dopiero uważniej przyglądając się sekre-
tarzykowi spostrzegłem, że coś tu nie jest w po­
rządku Moja maszyna do pisania, zawsze gotowa
do pracy, była zamknięta w futerale i stała nie jak
zwykle po prawej lecz po lewej «tronie. Jestem
w zasadzie pedantem i tego rodzaju zmiany, często
wprowadzane przez ruchliwą rodzinę bardzo mnie
3
denerwują; wszakże dziś byłem od rana sam
w domu.
Przyjrzałem się uważniej skrytkom w biurku
Wyglądało na to — nie mogłem się oprzeć temu
wrażeniu — że ktoś tu niedawno zaglądał i grze­
bał miedzy papierami. A tam, gdzie chowałem
swoje ściśle osobiste notatki i t ę r z e c z , o
której nie powinny wiedzieć dzieci, zwłaszcza
Paweł? Nie, zameczek był zatrzaśnięty i wszystko
wskazywało na to, że nikt nie dobierał się do
skrytki. Na wszelki wypadek przejrzałem jej za­
wartość, tak, na pewno jej nie dotykał. Byłoby
mi trochę wstyd, gdyby stało się inaczej!
Jeszcze nie zlustrowałem dokładnie wszystkich
pokoi. Dopiero teraz w saloniku Anny spostrze­
głem odstawioną z komody lampę. Szybko przej­
rzałem szuflady. Chyba niczego nie brakowało?
W drewnianej ozdobnej skrzyneczce, gdzie trzy­
maliśmy pieniądze,<książeczkę oszczędnościową i
parę pierścionków, wszystko było na swoim
miejscu. Ale byłem przekonany, że i tutaj ktoś
dzisiaj myszkował.
Wzdrygnąłem się, kiedy za plecami poczułem
lekkie kroki. Szanowna małżonka, zdjąwszy po
cichu buty w korytarzu, postanowiła mnie zasko­
czyć w domowych pieleszach.
— Łapaj złodzieja!
Zatrzasnąłem ze złością szufladę. Spojrzała na
mnie ze zdumieniem.
— Czyżbyś przypuszczał, że przechowuję listy
od adoratorów?
— Nie wygłupiaj się Aniu, ktoś tu dzisiaj
zaglądał!
— Właśnie go przyłapałam.
— Mówię serio, Aniu. Chodź, pokażę ci swoje
biurko, sama się przekonasz.
Anna nie była jednakże skłonna do popłochu.
Obejrzeliśmy jeszcze raz dokładnie wszystkie
skrytki, przyjrzeliśmy się bibliotece, zajrzałem do
szaf. Zdawało mi się, że na regałach bibliotecz­
nych niektóre bibeloty zmieniły miejsce.
— Gdybyś nie był takim pedantem i nie tracił
codziennie tyle czasu na sprzątanie i odkurzanie —
żartowała Anna — moglibyśmy ustalić prawdę
na podstawie starych śladów.
„Może to i pomysł”
nie było mi wcale
do śmiechu. Zacząłem uważnie przyglądać się pod
światło najwyższej półce w regale. Stały tu przed
rzędem książek dwa szklane wazonki 1 srebrny
dzbanuszek z szerokim denkiem. W lekko zma­
towiałej do kurzu płaszczyźnie półki widać było
wyraźnie czysty krążek — jakby ktoś przed godzi­
ną lub dwoma przestawił dzbanuszek o parę cen­
tymetrów. Żoria z rozbawieniem przyglądała się
mojej ekwilibrystyce na drabince.
— Dziwak jesteś, lepiej byś pilnował drzwi,
gdy wchodzisz do domu. Przecież nie zamknąłeś
mieszkania!
„Aha, drzwi” — przypomniałem sobie nagle
mocowanie się z zamkiem. — To już chyba nie
przywidzenie. Wyjąłem z kieszeni klucze i prze­
kręcił zamek od zewnątrz. Wyczuwało się lekki
opór.
— Aniu, może ty sprawdzisz?
— A dajże mi spokój! Zaraz przyjdą dzieci
na obiad, a ty bawisz się w detektywa. Wiesz
dobrze, że ten zamek nie daje się tak łatwo
otworzyć. A poza tym — nic przecież nie zginęło.
Co to za dziwny złodziej — przyszedł tu pomiesz­
kać?
„Może masz rację” — pomyślałem, ale nie
powiedziałem tego głośno. Dzieci wróciły ze szkoły,
zrobiło się gwarno jak zawsze. Sprawa zamka nie
dawała mi jednak spokoju. „Zaraz, zaraz, przecież
nie sprawdziłem jeszcze wszystkiego. A pokoje
dzieci?”
Czego tu jednak należało szukać? Rozejrzałem
się bezradnie po pokoju Iwonki — na jej stole,
jak zwykle, idealny porządek, zeszyty w porząd­
nych okładkach, równo poukładane książki, kubek
z zatemperowanymi ołówkami. U Pawła wprost
przeciwnie — tu nikt by nie mógł dostrzec śladów
penetracji, bałagan był więcej niż naturalny.
Anna stała w drzwiach kuchni i uśmiechała się
ironicznie. Dzieci popatrywały zdziwione. Ziryto­
wało mnie to bardziej niż poprzednia rozmowa
z żoną. Zatrzasnąłem za sobą drzwi swojego
pokoju.
— Tatuś szuka przygód na urlopie — kpiąco
poinformowała dzieci Anna. — Na szczęście
w domu!
W kuchni rozległy się przytłumione chichoty,
szepty, jak zawsze, gdy rodzina zaczynała omawiać
dziwactwa ojca. Znałem to z wielu bardziej przy­
krych okoliczności, ale przecież stan irytacji mnie
nie opuszczał. Jeszcze raz pochyliłem się uważniej
nad sekretarzykiem.
W tej chwili zadzwonił telefon. W słuchawce
od razu poznałem głos Bazyluka. Był w dobrym
nastroju, a to dodawało do mojej irytacji łyżkę
złośliwości.
— Czyżby robota zbliżała się do końca?
— Ogromnie pana przepraszam, redaktorze,
rzeczywiście pilna robótka. Ale już jestem wolny!
— Wolny od czego?
— Naprawdę jeszcze raz przepraszam, reda-
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin