Auel Jean Marie - Dzieci Ziemi 04 Rzeka powrotu.doc

(1781 KB) Pobierz
JEAN M

JEAN M. AUEL

 

 

Rzeka powrotu

      

     

       

ROZDZIAŁ 1

       

        Przez panującą kurzawę kobieta dostrzegła jakieś poruszenia i pomyślała, że to pewnie Wilk, który przedtem wysforował się przed nich.

        Z niepokojem zerknęła na swojego towarzysza i znowu poszukała wzrokiem Wilka, wytężając oczy, żeby cokolwiek dostrzec wśród tumanów pyłu.

        - Jondalar! Patrz! - zawołała, wskazując przed siebie.

        Po lewej stronie rysowały się kontury kilku stożkowatych namiotów, ledwie dostrzegalne przez niesiony wiatrem kurz.

        Wilk stał ze zjeżonym karkiem naprzeciw kilku dwunożnych istot, które zaczęły wyłaniać się z kurzu, z oszczepami wymierzonymi prosto w nadjeżdżających.

        - Chyba doszliśmy do rzeki, ale nie my jedni chcemy tutaj obozować - powiedział mężczyzna i ściągnął lejce, żeby zatrzymać konia.

        Kobieta naprężyła mięśnie ud, co było jej sygnałem dla konia, tak odruchowym, że nawet nie zdawała sobie sprawy, iż rozkazuje coś zwierzęciu.

        Usłyszała groźny warkot i zobaczyła, że Wilk zmienił postawę z obronnej w agresywną. Był gotów do ataku! Gwizdnęła ostro i przenikliwie. Dźwięk przypominał nawoływanie ptaka, ale takiego ptaka nikt nigdy nie słyszał. Wilk przestał się skradać i skoczył ku siedzącej na koniu kobiecie.

        - Wilk! Do nogi! - powiedziała, sygnalizując jednocześnie ręką. Wilk pobiegł truchtem obok bułanej kobyły i razem zbliżali się do ludzi stojących między nimi a namiotami.

        Poryw wiatru, podnoszący drobinki lessowej ziemi, zakręcił wokół nich, zasłaniając widok na oszczepników. Ayla przełożyła nogę i ześlizgnęła się z końskiego grzbietu. Uklękła koło Wilka, jedną ręką objęła go za kark, a drugą położyła wzdłuż jego klatki piersiowej, żeby go uspokoić i przytrzymać w razie potrzeby. W jego gardle wzbierał warkot, a mięśnie miał napięte, przygotowane do skoku.

        Spojrzała na Jondalara. Cienka warstewka sproszkowanej ziemi pokrywała ramiona i długie blond włosy wysokiego mężczyzny i zamieniała ciemnobrązową sierść jego konia w bardziej pospolitą wśród tego gatunku, jaśniejszą maść. Tak samo wyglądały ona z Whinney. Chociaż był to dopiero początek lata, silne wiatry, wiejące od masywnych lodowców na północy, wysuszyły już stepy na południe od lodu.

        Poczuła, że Wilk się napiął i szarpnął w jej ramionach, i zobaczyła nową postać, która wyłoniła się spoza ludzi z oszczepami. Ubrana była tak, jak stary szaman, Mamut, mógłby się ubrać na jakąś ważną ceremonię: w maskę z rogami żubra oraz ubranie pomalowane i ozdobione tajemniczymi symbolami. Mamut energicznie pomachał w ich kierunku laską i zawołał: - Odejdźcie, złe duchy! Zostawcie to miejsce! Ayli zdawało się, że to był kobiecy głos, ale nie była pewna. Słowa jednak zostały wypowiedziane w mamutoi. Mamutszamanka zrobiła ku nim wypad, znowu potrząsając laską, a Ayla mocno przytrzymała Wilka. Potem przebrana figura zaczęła śpiewać i tańczyć, potrząsać laską, podsuwać się ku nim szybkimi krokami i natychmiast się cofać, jak gdyby próbowała ich wystraszyć i przegnać. Z pewnością udało jej się przestraszyć konie. Aylę zdziwiła gotowość Wilka do ataku; wilki rzadko kiedy groziły ludziom. Przypomniała sobie jednak zachowania dzikich wilków, które dawno temu obserwowała, i zrozumiała sytuację. Kiedy uczyła się polować, często obserwowała wilki i wiedziała, że były czułe i lojalne - wobec własnego stada. Natychmiast jednak reagowały na obcych i odganiały ich od swojego terytorium; czasami nawet zabijały inne wilki w obronie tego, co uważały za swoją własność.

        Dla maleńkiego wilczego szczeniaka, którego znalazła i przyniosła do ziemianki Mamutoi, Obóz Lwa stał się jego stadem; innych ludzi traktował więc jak obce wilki. Kiedy jeszcze był szczeniakiem, warczał na obcych, którzy przychodzili z wizytą. Teraz, na nieznanym terenie, należącym być może do innego stada, w naturalny sposób przyjął postawę obronną wobec obcych, szczególnie że ci obcy byli wrogo usposobieni i wymachiwali oszczepami. Dlaczego ludzie tego obozu uzbroili się w oszczepy?

        Ayli zdawało się, że w zaśpiewie Mamuta jest coś znajomego, i po chwili to rozpoznała. Były to słowa świętego, archaicznego języka, rozumianego tylko przez Mamutów. Ayla nie rozumiała wszystkiego, ponieważ Mamut dopiero zaczynał ją uczyć tego języka, uchwyciła jednak znaczenie głośnej zaśpiewki, zasadniczo takie samo jak uprzednio wykrzykiwanych słów, chociaż wyrażone w nieco uprzejmiejszej formie. Było to napomnienie duchów dziwnego wilka i ludzi-koni, żeby odeszły i zostawiły ludzi w spokoju, żeby wróciły do świata duchów, do którego przynależą.

        Mówiąc w języku zelandoni, żeby ludzie z obozu jej nie zrozumieli, Ayla przetłumaczyła Jondalarowi słowa Mamuta.

        - Oni myślą, że jesteśmy duchami? No, oczywiście! - powiedział. - Powinienem był wiedzieć. Boją się nas. To dlatego grożą nam oszczepami. Ayla, to nas może czekać przy każdym spotkaniu z ludźmi w czasie tej podróży. Jesteśmy przyzwyczajeni do zwierząt, ale dla większości ludzi konie i wilki zawsze oznaczały tylko jedzenie i futra.

        - Mamutowie na Letnim Spotkaniu też byli na początku bardzo zdenerwowani. Trochę to potrwało, zanim przyzwyczaili się do bliskości koni i Wilka, ale w końcu pogodzili się z tym - odparła Ayla.

        - Kiedy pierwszy raz otworzyłem oczy w jaskini w twojej dolinie i zobaczyłem, jak pomagasz Whinney przy porodzie, myślałem, że lew mnie zabił i obudziłem się w świecie duchów. Może też powinienem zsiąść i pokazać im, że jestem mężczyzną, a nie jakimś zrośniętym z Zawodnikiem duchem człowieko-konia.

        Jondalar zsiadł, ale trzymał postronek przyczepiony do zrobionej przez siebie uprzęży. Zawodnik podrzucał łbem i starał się cofnąć przed posuwającą się do przodu Mamutem-szamanką, która wciąż potrząsała laską i głośno zaśpiewywała. Whinney stała za klęczącą kobietą, ze spuszczonym na jej ramiona łbem. Ayla nie używała postronków ani uprzęży do prowadzenia konia. Kierowała nim wyłącznie uciskiem nóg i ruchami ciała.

        Na dźwięk dziwnego języka, którym mówiły duchy, i na widok zsiadającego Jondalara, szamanka zaczęła śpiewać głośniej, błagała duchy, żeby odeszły, obiecywała im odprawienie ceremonii, próbowała je zjednać obietnicą podarków.

        - Chyba powinniśmy jej wyjaśnić, kim jesteśmy - powiedziała Ayla. - Ta Mamut jest coraz bardziej niespokojna.

        Jondalar trzymał postronek tuż przy łbie ogiera. Zawodnik był podniecony i próbował stanąć dęba, a Mamut - z jej laską i krzykami - tylko się do zdenerwowania dokładała. Nawet Whinney wyglądała na gotową do ucieczki, a na ogół była znacznie spokojniejsza niż jej pobudliwy potomek.

        - Nie jesteśmy duchami! - zawołał Jondalar, kiedy Mamut przerwała dla nabrania tchu. - Ja jestem w podróży, a ona... - Tu wskazał na Aylę. - ...jest Mamutoi z Ogniska Mamuta.

        Ludzie zerkali na siebie pytająco, a szamanka przestała krzyczeć i tańczyć, chociaż nadal potrząsała laską od czasu do czasu, uważnie im się przyglądając. Może to są duchy, które wyprawiają jakieś sztuczki, ale przynajmniej zmusiła je do mówienia zrozumiałym dla wszystkich językiem. Wreszcie odezwała się:

        - Dlaczego mamy wam wierzyć? Skąd mamy wiedzieć, że nie próbujecie nas oszukać? Powiadasz, że ona jest z Ogniska Mamuta, ale gdzie jej oznaka? Nie ma tatuażu na twarzy.

        Ayla zabrała głos:

        - Nie powiedział, że jestem Mamutem. Powiedział, że jestem z Ogniska Mamuta. Stary Mamut z Obozu Lwa uczył mnie, zanim odeszłam, ale nie dokończyłam treningu.

        Mamut poszła naradzić się z dwojgiem stojących opodal ludzi, a potem wróciła.

        - Ten - powiedziała, wskazując na Jondalara - twierdzi, że jest gościem. Chociaż mówi zupełnie dobrze, ale słychać w jego mowie tony obcego języka. Ty mówisz, że jesteś Mamutoi, a jednak coś w twoim głosie jest nie-Mamutoi.

        Jondalar wstrzymał oddech i czekał. Ayla rzeczywiście wymawiała słowa w niezwykły sposób. Pewnych dźwięków nie umiała dokładnie odtworzyć i sposób, w jaki je wymawiała, był wyjątkowy. Nie było wątpliwości co do tego, co chciała powiedzieć, i jej sposób mówienia nie był nieprzyjemny - Jondalar go wręcz lubił - ale był inny. To nie całkiem był obcy akcent; to było coś więcej i coś odmiennego. A jednak to było właśnie to: akcent, ale akcent języka, którego prawie nikt nie słyszał, a gdyby słyszał, nie uznałby tego za język. Ayla mówiła z akcentem trudnego, gardłowego, ograniczonego dźwiękowo języka ludzi, którzy przyjęli osieroconą dziewczynkę i ją wychowali.

        - Nie urodziłam się wśród Mamutoi - powiedziała Ayla, nadal trzymając Wilka, chociaż już nie warczał. - Sam Mamut zaadoptował mnie do Ogniska Mamuta.

        Ludzie w podnieceniu zaczęli mówić wszyscy naraz, a Mamut odbyła kolejną naradę z parą ludzi.

        - Skoro nie należycie do świata duchów, to jak panujecie nad wilkiem i nakazujecie koniom, żeby was nosiły na grzbietach?

        - To nie jest trudne, jeśli się je znajdzie, kiedy są małe - odparła Ayla.

        - Mówisz, jakby to było bardzo proste. W tym musi być coś więcej! - Mamut nie miała zamiaru dać się oszukać tej kobiecie, sama też była przecież z Ogniska Mamuta!

        - Byłem przy tym, kiedy przyniosła wilcze szczenię do ziemianki - próbował wyjaśnić Jondalar. - Było takie małe, że jeszcze ssało, i byłem pewien, że zdechnie. Ale ona je karmiła posiekanym mięsem i zupą, nawet w środku nocy, jakby to było niemowlę. Wszyscy byli zdziwieni, że przeżyło i zaczęło rosnąć, ale to był dopiero początek. Potem nauczyła je zachowywać się tak, jak chciała - nie załatwiać się w ziemiance, nie chapać zębami dzieci, nawet kiedy robiły mu krzywdę. Gdybym przy tym nie był, nie uwierzyłbym, że wilka można tyle nauczyć i że tyle potrafi zrozumieć. To prawda, że potrzeba tu czegoś więcej niż tylko znalezienia za młodu. Ona się nim opiekowała jak dzieckiem. Jest matką tego zwierzęcia i dlatego ono robi to, czego ona chce.

        - A co z końmi? - spytał mężczyzna stojący obok szamanki. Przypatrywał się uważnie pełnemu werwy ogierowi i wysokiemu mężczyźnie, który nad nim panował.

        - Tak samo jest z końmi. Możesz je nauczyć, jeśli znajdziesz je, kiedy są młode, i zaopiekujesz się nimi. To zajmuje sporo czasu i wymaga cierpliwości, ale jest możliwe.

        Ludzie opuścili swoje oszczepy i słuchali z wielkim zainteresowaniem. Nigdy nie słyszano o duchach, które potrafią mówić normalnym językiem, ale te wszystkie opowieści o matkowaniu zwierzętom były dokładnie takie, z jakich znane są duchy-słowa, które nie całkiem są tym, czym się wydają.

        Głos zabrała jedna z kobiet:

        - Nie znam się na matkowaniu zwierzętom, ale wiem, że Ognisko Mamuta nie adoptuje obcych i nie robi z nich Mamutoi. To nie jest zwykłe ognisko domowe. Jest poświęcone Tym Którzy Służą Matce. Ludzie wybierają Ognisko Mamuta, albo też zostają wybrani. Mam krewnych w Obozie Lwa. Mamut jest bardzo stary, jest chyba najstarszym żywym człowiekiem. Dlaczego miałby kogoś adoptować? I nie sądzę, by Ludę na to pozwoliła. Bardzo trudno uwierzyć w to, co opowiadacie, i nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy uwierzyć.

        Ayla wyczuła jakąś sprzeczność w sposobie mówienia kobiety, lub raczej osobliwość towarzyszącą jej słowom: zesztywnienie karku, napięcie mięśni ramion, niespokojny wyraz twarzy. Zdawało się, że spodziewa się nieprzyjemności. Nagle Ayla zrozumiała, że to nie była pomyłka; kobieta umyślnie wplotła kłamstwo do swojego stwierdzenia, subtelną pułapkę słowną. Ze względu jednak na swoje wyjątkowe dzieciństwo Ayla wyraźnie to dostrzegła.

        Ludzie, którzy wychowali Aylę, znani byli jako płaskogłowi, choć sami nazywali się klanem. Ich sposób porozumiewania się był precyzyjny i pełen niuansów, chociaż zasadniczo bezsłowny. Niewielu tylko ludzi wiedziało, że w ogóle mieli język. Ich zdolność artykułowania słów była ograniczona i często pomawiano ich, że nie są w pełni ludźmi, a tylko zwierzętami nie znającymi mowy. Używali języka gestów i znaków, ale nie był on przez to mniej złożony niż język składający się ze słów.

        Te kilka słów, które klan wymawiał - Jondalar miał trudności z powtórzeniem ich, tak jak Ayla nie całkiem potrafiła wymówić pewne dźwięki z języka zelandoni czy mamutoi - były artykułowane w bardzo specyficzny sposób i na ogół używane do podkreślenia gestów albo jako imiona ludzi i rzeczy. Niuanse i odcienie zaznaczano zachowaniem się, postawą, wyrazem twarzy, które przydawały językowi głębi i zróżnicowania, tak jak ton i modulacja głosu czynią to z językiem słownym. Ale przy tak jawnych środkach porozumiewania się powiedzenie nieprawdy było niemożliwe; klan nie umiał kłamać.

        W trakcie nauki porozumiewania się gestami Ayla nauczyła się dostrzegać i rozumieć nieznaczne sygnały ruchów ciała i wyrazu twarzy; bez tego nie było pełnego porozumienia. Kiedy na nowo uczyła się słownej komunikacji od Jondalara i potem nabierała wprawy w języku mamutoi, odkryła, że odbiera mimowolne sygnały zawarte w drobnych ruchach mięśni twarzy i postawie ludzi, którzy porozumiewali się słowami, mimo że takie gesty nie były świadomie zamierzone jako część języka.

        Odkryła, że rozumie więcej niż słowa, chociaż na początku była tym zmartwiona i zmieszana, ponieważ wymawiane słowa nie zawsze odpowiadały dawanym sygnałom, a ona nie znała pojęcia kłamstwa. Najbliższe nieprawdy było dla niej powstrzymanie się od mówienia.

        Nauczyła się w końcu, że pewne drobne kłamstwa uważano za uprzejmość. Ale dopiero kiedy zrozumiała humor - polegający na ogół na powiedzeniu jednej rzeczy, ale sugerowaniu czegoś innego - nagle pojęła naturę mówionego języka i ludzi, którzy się nim posługiwali. Dopiero wtedy jej zdolność interpretowania nieświadomych sygnałów dodała nieoczekiwanego wymiaru jej umiejętnościom słownym; uzyskała niemal niesamowitą zdolność rozumienia, co rozmówca rzeczywiście miał na myśli. Dawało jej to niezwykłą przewagę. Chociaż sama nie potrafiła kłamać, wiedziała na ogół, kiedy ktoś inny nie mówił prawdy.

        - W Obozie Lwa nie było nikogo o imieniu Lutie, jak długo ja tam byłam. - Ayla zdecydowała się na otwartość. - Tulie jest przywódczynią, a jej brat, Talut, jest przywódcą.

        Kobieta nieznacznie skinęła głową, a Ayla mówiła dalej:

        - Wiem, że na ogół człowiek poświęca się Ognisku Mamuta, nie zaś jest adoptowany. Talut i Nezzie mieli mnie adoptować, Talut nawet powiększył ziemiankę, żeby zrobić zimowe schronienie dla koni, ale stary Mamut wszystkich zaskoczył. Powiedział, że należę do Ogniska Mamuta, że się przy nim urodziłam.

        - Jeśli przyszłaś z tymi końmi do Obozu Lwa, to rozumiem, dlaczego stary Mamut to powiedział - odezwał się stojący obok mężczyzna.

        Kobieta spojrzała na niego z oburzeniem i coś wyszeptała. Znowu naradzali się we trójkę z szamanką. Mężczyzna uwierzył, że obcy to prawdopodobnie ludzie, a nie podstępne duchy - a nawet jeśli duchy, to nieszkodliwe - ale nie wierzył, że są dokładnie tymi, za kogo się podają. Tłumaczenie dziwnego zachowania się zwierząt, jakie dał wysoki mężczyzna, było zbyt proste, ale bardzo go zaciekawiło. Intrygowały go konie i wilk. Kobiecie wydawało się, że mówili zbyt otwarcie i zbyt dużo, i była pewna, że kryło się tam więcej, niż którekolwiek z nich przyznało. Nie ufała im i nie chciała mieć z nimi nic wspólnego.

        Szamanką zaakceptowała ich jako ludzi dopiero wtedy, kiedy nasunęło jej się inne wyjaśnienie nadzwyczajnego zachowania zwierząt, znacznie bardziej prawdopodobne dla kogoś znającego się na rzeczy. Była pewna, że ta kobieta o jasnych włosach jest potężnym Przywoływaczem, i stary Mamut musiał wiedzieć, że urodziła się z niesamowitym darem panowania nad zwierzętami. Może i mężczyzna też... Później, jak już dotrą na Letnie Spotkanie, warto będzie porozmawiać z Obozem Lwa, a i Mamutowie z pewnością mają coś do powiedzenia na temat tej pary. Łatwiej było uwierzyć w magię niż w niedorzeczny pomysł, że zwierzęta można oswoić.

        Nie mogli dojść do porozumienia. Kobieta nie czuła się dobrze w towarzystwie obcych, niepokoili ją. Gdyby się zastanowiła, musiałaby przyznać, że się ich boi. Nie chciała mieć w pobliżu tak otwartych przejawów nadprzyrodzonej mocy, ale ją przegłosowano. Mężczyzna zabrał głos:

        - To miejsce, gdzie rzeki się łączą, jest dobre na obozowisko. Nieraz już udało nam się tu polowanie i stado olbrzymich jeleni, megacerosów, idzie w tę stronę. Powinny tu być za kilka dni. Nie mamy nic przeciwko temu, żebyście rozbili swój obóz w pobliżu i przyłączyli się do naszych łowów.

        - Wdzięczni jesteśmy za zaproszenie - powiedział Jondalar. - Jeśli możemy, to przenocujemy dzisiaj obok, ale rano musimy ruszyć w drogę.

        To było ograniczone zaproszenie, nie tak serdeczne jak te, z którymi spotykał się ze strony obcych w czasie podróży piechotą ze swoim bratem. Formalne przywitanie, dane w imieniu Matki, ofiarowywało coś więcej niż gościnność. Było uznawane za zaproszenie do przyłączenia się, do pozostania na pewien czas wśród gospodarzy. Ograniczone zaproszenie, jakie wypowiedział mężczyzna, wyrażało niepewność, ale przynajmniej nie grożono im już oszczepami.

        - W takim razie, w imieniu Matki, podzielcie się przynajmniej z nami wieczornym posiłkiem, jak również zjedzcie z nami rano. - Przywódca uznał, że co najmniej tyle może zaproponować, a Jondalar wyczuwał, że byłby skłonny powiedzieć więcej.

        - W imieniu Wielkiej Matki Ziemi z przyjemnością zjemy z wami dzisiaj, kiedy już rozłożymy nasz obóz - zgodził się Jondalar. - Ale rano musimy wyruszyć bardzo wcześnie.

        - Dokąd idziecie w takim pośpiechu?

        Chociaż żył wśród nich przez długi czas i znał ich sposób bycia, bezpośredniość pytania, tak typowa dla Mamutoi, zaskoczyła Jondalara, tym bardziej że zadał je obcy człowiek. Pytanie przywódcy byłoby uważane za nieco niegrzeczne wśród ludzi Jondalara; nie jakaś niewybaczalna nieuprzejmość, po prostu oznaka niedojrzałości czy też nieznajomości bardziej subtelnego i pośredniego sposobu wyrażania się znających się na rzeczy dorosłych.

        Ale Jondalar wiedział, że otwartość i bezpośredniość były uważane za właściwy sposób obcowania wśród Mamutoi, podejrzany zaś był brak otwartości, choć ich sposób bycia nie był aż tak całkowicie szczery, na jaki wyglądał. Istniały niuanse. Wszystko zależało od tego, jak wyrażano otwartość, jak była przyjmowana i co pozostało nie dopowiedziane. Ale otwarta ciekawość przywódcy tego obozu była, zdaniem Mamutoi, całkowicie na miejscu.

        - Idę do domu i zabieram tę kobietę ze sobą - odpowiedział Jondalar.

        - Co za różnicę zrobi jeden czy dwa dni?

        - Mój dom jest daleko na zachód. Byłem w podróży... Jondalar przerwał, żeby pomyśleć. - Cztery lata, a powrotna droga zabierze nam rok, jeśli będziemy mieli szczęście. Mamy przed sobą niebezpieczne przejścia, rzeki i lodowiec, i nie chcę dotrzeć do nich o złej porze roku.

        - Na zachód? Wygląda, jakbyście podróżowali na południe.

        - To prawda. Idziemy do Morza Czarnego i Wielkiej Matki Rzeki. Będziemy podróżować wzdłuż jej biegu.

        - Mój kuzyn kilka lat temu poszedł na zachód na wyprawę handlową. Opowiadał potem o ludziach, którzy mieszkają blisko rzeki i też nazywają ją Wielką Matką - powiedział mężczyzna. - Myślał, że to ta sama rzeka. Zależy, jak daleko w górę rzeki chcesz pójść, ale jest przejście na południe od Wielkiego Lodu i na północ od zachodnich gór. Gdybyś poszedł tą drogą, podróż byłaby znacznie krótsza.

        - Talut mówił mi o tej północnej trasie, ale nikt nie jest pewien, czy to ta sama rzeka. Jeśli nie, to szukanie właściwej mogłoby zabrać więcej czasu. Przyszedłem drogą południową i znam tę trasę. Poza tym mam krewnych wśród Rzecznych Ludzi. Mój brat wziął za towarzyszkę życia kobietę z Sharamudoi i mieszkałem z nimi. Chciałbym ich jeszcze raz zobaczyć. To chyba ostatnia szansa.

        - Handlujemy z Rzecznymi Ludźmi... Wydaje mi się, że słyszałem coś o jakichś obcych, rok czy dwa lata temu, żyjących z tą grupą, do której przyłączyła się kobieta z Mamutoi. Tak, pamiętam, że to byli dwaj bracia. Sharamudoi mają inne obyczaje, ale o ile dobrze pamiętam, ona i jej towarzysz mieli zostać połączeni z inną parą - chyba jakiś rodzaj adopcji. Zaprosili wszystkich Mamutoi, którzy chcieli przyjść. Wielu wtedy poszło, a jeden czy dwóch jeszcze raz się potem tam wybrało.

        - To był mój brat, Thonolan - powiedział Jondalar, zadowolony, że słowa przywódcy potwierdzały jego opowieść, choć nadal nie umiał bez bólu wymówić imienia brata. - To były jego zaślubiny. Połączył się z Jetamio i zostali współ towarzyszami z Markeno i Tholie. To Tholie nauczyła mnie mówić w mamutoi.

        - Tholie jest moją daleką kuzynką, a ty jesteś bratem jednego z jej współtowarzyszy życia? - Mężczyzna zwrócił się do swojej siostry: - Thurie, ten człowiek to powinowaty. Musimy go tutaj przyjąć. - Nie czekając na jej odpowiedź, powiedział: - Jestem Rutan, przywódca Obozu Sokoła. Witaj w imieniu Mut, Wielkiej Matki.

        Kobieta nie miała wyboru. Nie mogła przynieść bratu wstydu, odmawiając powitania gości wraz z nim, chociaż miała zamiar powiedzieć mu na osobności kilka celnie dobranych słów.

        - Jestem Thurie, przywódczyni Obozu Sokoła. W imieniu Matki witam was tutaj. Latem jesteśmy Obozem Ostnicy.

        Nie było to najcieplejsze powitanie, jakie kiedykolwiek otrzymał. Jondalar wyczuł rezerwę. Witała ich “tutaj”, w tym konkretnym miejscu, ale to było tylko tymczasowe miejsce postoju. Wiedział, że nazwa Obóz Ostnicy określa każde miejsce pobytu w czasie letnich polowań. Mamutoi prowadzili zimą osiadły tryb życia, a ta grupa, jak wszystkie inne, mieszkała w stałym obozowisku w jednej lub dwóch dużych półpodziemnych ziemiankach, albo w szeregu małych, które razem nazwane były Obozem Sokoła. Tam ich nie zapraszała.

        - Jestem Jondalar z Zelandonii, pozdrawiam cię w imieniu Wielkiej Matki Ziemi, którą my nazywamy Doni.

        - Mamy zapasowe miejsca do spania w namiocie mamuta - powiedziała Thurie. - Ale nie wiem... zwierzęta...

        - Jeśli nie macie nic przeciwko temu - powiedział w imię grzeczności Jondalar - to byłoby nam łatwiej rozbić w pobliżu własny obóz niż zatrzymać się w waszym. Doceniamy waszą gościnność, ale konie muszą się paść. Nasz namiot znają i wrócą do niego. Mogą się niepokoić, podchodząc do waszego obozu.

        - Oczywiście - z ulgą odparła Thurie. Ona by się także niepokoiła końmi.

        Ayla uznała, że też powinna wymienić pozdrowienia. Wilk wydawał się trochę spokojniejszy i ostrożnie rozluźniła uścisk wokół jego szyi. Nie mogę tu wiecznie siedzieć i trzymać Wilka - pomyślała. Kiedy wstała, próbował na nią wskoczyć, ale dała mu znak, żeby siadł.

        Nie wyciągając rąk i nie podchodząc bliżej, Rutan powitał ją w obozie. Odpowiedziała mu zgodnie z obyczajem:

        - Jestem Ayla z Mamutoi, z Ogniska Mamuta. Pozdrawiam cię w imieniu Mut.

        Thurie dodała swoje powitanie, ograniczając je wyłącznie do tego miejsca, tak jak to zrobiła wobec Jondalara. Ayla odpowiedziała formalnym zwrotem. Pragnęła, by byli bardziej przyjacielscy, ale czuła, że nie może ich winić. Widok zwierząt dobrowolnie podróżujących z ludźmi mógł przestraszyć. Ayla z bólem serca zdała sobie sprawę z tego, że nie wszyscy będą tak otwarci na dziwne nowości jak Talut, i poczuła tęsknotę za drogimi jej ludźmi z Obozu Lwa.

        Ayla zwróciła się do Jondalara:

        - Wilk już nie jest w agresywnym nastroju. Myślę, że będzie mnie słuchał, ale wolę mieć coś do przytrzymania go, jak długo jesteśmy w tym obozie, a także na potem, jeśli spotkamy innych ludzi - powiedziała to w zelandoni, bo nie sądziła, że może swobodnie mówić w obecności tych ludzi, chociaż tak bardzo by chciała. - Może coś podobnego do uprzęży Zawodnika, Jondalarze. Jest dużo zapasowych rzemieni i sznurów na dnie jednego z moich koszy. Muszę go nauczyć, żeby nie rzucał się tak na obcych; musi nauczyć się stać spokojnie tam, gdzie mu każę.

        Wilk z pewnością zrozumiał, że we wzniesieniu oszczepów czaiła się groźba. Nie mogła go przecież winić za to, że rzucił się w obronie ludzi i koni stanowiących jego dziwne stado. Z jego punktu widzenia postąpił słusznie, ale nie można było tego pochwalać. Nie mógł traktować wszystkich ludzi, których spotkają w czasie tej wędrówki jak obcych wilków. Będzie musiała go nauczyć innego zachowania, większego opanowania przy spotkaniu z obcymi. W trakcie tych rozmyślań zaczęła się zastanawiać, czy istnieją inni ludzie, którzy zrozumieją, że wilk może reagować na życzenia kobiety lub że konie mogą pozwolić ludziom na jazdę na swoich grzbietach.

        - Zostań tu z nim. Pójdę po postronek - powiedział Jondalar. Nie puszczając wodzy Zawodnika, mimo że ogier już się uspokoił, zaczai szukać sznura w koszu przymocowanym do grzbietu Whinney. Wrogość obozu nieco opadła i ludzie nie wydawali się ostrożniejsi, niż byliby wobec jakichkolwiek nieznajomych. Patrzyli tak, jakby ich ciekawość przemogła strach.

        Również Whinney się uspokoiła. Jondalar drapał ją, klepał i czule do niej przemawiał, przeszukując jednocześnie kosze. Żywił bardzo ciepłe uczucia do krzepkiej kobyły i chociaż kochał bujny temperament Zawodnika, podziwiał też spokój i cierpliwość Whinney. Wywierała uspokajający wpływ na młodego ogiera. Przywiązał wodze Zawodnika do rzemienia przytrzymującego kosze na grzbiecie Whinney. Jondalar często marzył o tym, by móc panować nad Zawodnikiem, jak Ayla nad Whinney, bez uprzęży czy postronka. Ale w miarę jak dłużej jeździł na zwierzęciu, zaczął odkrywać niezwykłą wrażliwość końskiej skóry i jego podatność na dotyk. Zaczął więc kierować Zawodnikiem uciskiem nóg i zmianami postawy.

        Ayla wraz z Wilkiem podeszli do kobyły. Kiedy Jondalar podawał jej sznur, powiedział cicho:

        - Nie musimy tu zostawać, Aylo. Jeszcze jest wcześnie. Możemy znaleźć inne miejsce, nad tą rzeką albo nad inną.

        - Myślę, że dobrze byłoby, gdyby Wilk zaczął się przyzwyczajać do ludzi, szczególnie obcych ludzi, i chociaż nie są zbyt przyjaźni, nie mam nic przeciwko wizycie u nich. To są Mamutoi, moi ludzie. To mogą być ostatni Mamutoi, jakich kiedykolwiek zobaczę. Ciekawe, czy idą na Letnie Spotkanie. Może wezmą pozdrowienia dla Obozu Lwa.

        Ayla i Jondalar rozbili własny obóz niedaleko Obozu Ostnicy, w górę dużego dopływu rzeki. Zdjęli ładunki z koni i puścili zwierzęta wolno na trawę. Ayla przeżyła chwilę niepokoju, kiedy odeszły od obozu i zniknęły jej z oczu w kurzawie.

        Podróżowali prawym brzegiem dużej rzeki, ale w pewnej od niej odległości. Rzeka kierowała się na południe, ale płynęła zakosami, i głęboki wąwóz, jaki wyżłobiła na równinie, wił się i zmieniał kierunek. Trzymając się stepów powyżej rzecznej doliny, podróżnicy szli prostszą drogą, ale wystawieni byli na nieustanny wiatr, ostre promienie słońca i deszcz.

        - Czy to jest rzeka, o której mówił Talut? - spytała Ayla, rozwijając futrzane śpiwory.

        Mężczyzna sięgnął do jednego z koszy i wyjął dość duży płat mamuciego kła z naciętymi znakami. Spojrzał w zamglone niebo w kierunku, z którego biło niezwykle jaskrawe, ale rozproszone światło, a potem na zamazany krajobraz. Było późne popołudnie, tyle mógł powiedzieć, ale niewiele więcej.

        - Nie wiem - powiedział, odkładając mapę. - Nie widzę żadnych znaków rozpoznawczych, a normalnie mierzę odległość własnymi nogami. Zawodnik porusza się w innym tempie.

        - Czy naprawdę podróż do twojego domu zabierze nam cały rok?

        - Trudno powiedzieć z pewnością. Zależy, co znajdziemy po drodze, jakie będziemy mieć kłopoty, jak często będziemy się zatrzymywać. Jeśli dotrzemy do Zelandonii o tej porze w przyszłym roku, możemy się uznać za szczęściarzy. Jeszcze nie doszliśmy do Morza Czarnego, gdzie kończy się Wielka Matka Rzeka, a musimy iść wzdłuż całego jej biegu, aż do lodowca u jej źródeł i jeszcze poza ten lodowiec - odpowiedział Jondalar. W jego oczach o niezwykłym odcieniu błękitu malował się niepokój, a czoło marszczyło się w znajome bruzdy.

        - Musimy przeprawić się przez kilka dużych rzek, ale najbardziej martwi mnie lodowiec. Musimy go przejść, kiedy jest solidnie zamarznięty, co znaczy, że trzeba tam dojść, zanim zacznie się wiosna, a to tak trudno przewidzieć. W tamtych stronach wieje silny południowy wiatr, który może zamienić mróz w odwilż w ciągu jednego dnia. Wtedy śnieg i lód na szczycie topią się i łamią jak przegniłe drewno. Otwierają się szerokie szczeliny i łamią się śnieżne mosty nad nimi. Strumyki, nawet rzeki stopionej wody, płyną po lodzie i czasami znikają w głębokich dołach. Wtedy jest bardzo niebezpiecznie, a to może stać się nagle. Teraz jest lato i chociaż wydaje się, że do zimy jeszcze daleko, mamy znacznie dłuższą drogę przed sobą, niż sądzisz.

        Kobieta skinęła głową. Nie ma sensu nawet myśleć o tym, jak długo potrwa wędrówka ani co się stanie, kiedy już przyjdą na miejsce. Lepiej myśleć tylko o następnym dniu, planować tylko na kolejny dzień lub dwa. Lepiej nie martwić się o ludzi Jondalara i o to, czy ją zaakceptują, tak jak zaakceptowali ją Mamutoi.

        - Chciałabym, żeby przestało wiać - powiedziała.

        - Też mam już dosyć jedzenia pyłu - rzekł Jondalar. - Chodźmy może do sąsiadów i zobaczmy, czy dadzą nam coś innego.

        Idąc do Obozu Ostnicy, wzięli ze sobą Wilka, ale Ayla trzymała go blisko siebie. Dołączyli do grupy zebranej wokół ogniska, nad którym piekł się duży udziec. Rozmowa początkowo nie kleiła się, ale nie potrwało zbyt długo, a ciekawość zamieniła się w ciepłe zainteresowanie i pełna obawy rezerwa ustąpiła miejsca ożywionej rozmowie. Niewielu ludzi zamieszkiwało te przylodowcowe stepy i rzadko kiedy mieli okazję spotkania kogoś nowego. To podniecające przypadkowe spotkanie na długi czas dostarczy tematów do dyskusji i opowieści w Obozie Ostnicy. Ayla rozmawiała przyjaźnie z wieloma ludźmi, szczególnie z jedną młodą kobietą z malutką córeczką, która właśnie zaczynała sama siadać i śmiała się głośno. Dziecko oczarowało ich wszystkich, ale najbardziej Wilka.

        Młoda matka była z początku bardzo niespokojna, że zwierzę wybrało sobie jej dziecko na obiekt troskliwej uwagi. Wszyscy jednak zdumieli się, kiedy jego gorliwe liźnięcia wywołały radosny chichot dziewczynki i kiedy na jej szarpanie go za futro Wilk odpowiedział łagodną powściągliwością.

        Inne dzieci też chciały go dotknąć i wkrótce Wilk bawił się z nimi. Ayla wyjaśniła, że wyrósł z dziećmi Obozu Lwa i pewnie za nimi tęskni. Zawsze był wyjątkowo łagodny wobec bardzo małych lub słabych dzieci i zdawał się rozumieć różnicę między nieumyślnym zbyt mocnym uściskiem ze strony malucha a złośliwym szarpnięciem za ogon czy ucho przez starsze dziecko. To pierwsze znosił z cierpliwością, a to drugie przerywał ostrzegawczym warknięciem lub odpłacał ostrożnym uszczypnięciem, nie tak żeby przeciąć skórę, ale żeby pokazać, iż może to zrobić.

        Jondalar wspomniał, że idą prosto z Letniego Spotkania, a Rutan powiedział, że niezbędne naprawy ziemianki opóźniły ich wyprawę; inaczej już dawno by tam byli. Wypytywał Jondalara o jego podróże i o Zawodnika, a wielu ludzi się przysłuchiwało. Wydawali się mniej skłonni do stawiania pytań Ayli, chociaż Mamut chętnie wzięłaby ją na stronę na prywatną rozmowę o bardziej tajemnych sprawach, ale wolała pozostać z obozem. Gdy przyszła pora na powrót do ich własnego namiotu, nawet przywódczyni była bardziej odprężona i przyjazna i Ayla poprosiła ją o przekazanie słów miłości i pamięci Obozowi Lwa, kiedy wreszcie dotrą na Letnie Spotkanie.

        Tej nocy Ayla leżała i rozmyślała. Była zadowolona, że pierwotne wątpliwości wobec Obozu, który był mniej niż przyjazny, nie powstrzymały ich od dołączenia się do nich. Kiedy mieli możliwość przełamania swojego strachu przed dziwnym i nieznanym, wykazali zainteresowanie i chęć dowiedzenia się więcej. Ona także dowiedziała się, że wędrówka z tak niezwykłymi towarzyszami może wywoływać ostre reakcje każdego, kto ich przypadkiem spotka po drodze. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać, ale nie ulegało wątpliwości, że ta podróż będzie znacznie trudniejsza, niż to sobie wyobrażała.

       

ROZDZIAŁ 2

       

        Jondalar spieszył się, żeby wyruszyć wczesnym rankiem, ale Ayla chciała przed odejściem zobaczyć jeszcze raz nowych znajomych z Obozu Ostnicy. Mimo że Jondalar się niecierpliwił, spędziła trochę czasu na pożegnaniach. Kiedy wreszcie ruszyli, było już południe.

        Otwarta trawiasta przestrzeń, łagodnie pofałdowana w pagórki i z rozległym widokiem na daleki horyzont, przez którą wędrowali od czasu, gdy opuścili Letnie Spotkanie, wyraźnie szła w górę. Wartki prąd dopływu rzeki, który spływał z wyżej położonych terenów, pędził z większą energią niż wijący się główny strumień, i wyciął głęboki kanał o stromych zboczach w przewianej wiatrem lessowej ziemi. Chociaż Jondalar chciał iść na południe, musieli posuwać się na zachód, a potem na północny zachód, w poszukiwaniu dogodnego przejścia przez rzekę.

        Im bardziej zbaczali z drogi, tym bardziej wzrastało zirytowanie i niecierpliwość Jondalara. W myślach podważał sensowność wyboru dłuższej, południowej trasy, zamiast północno-zachodniej, o której mówiono mu kilka razy i w której stronę kierowała ich rzeka. To prawda, nie znał tej trasy, ale skoro jest o tyle krótsza, może powinni nią pójść. Gdyby tylko miał pewność, że dojdą do wyżyny lodowcowej na zachodzie przy źródłach Wielkiej Matki Rzeki, zanim nastanie wiosna, toby się na tę drogę zdecydował.

        Oznaczałoby to rezygnację z ostatniej możliwości zobaczenia się z Sharamudoi, ale czy to jest takie ważne? Musiał przyznać, że istotnie chce ich zobaczyć. Jondalar nie był pewien, czy jego decyzja pójścia na południe rzeczywiście wypływała z chęci wyboru znajomej, a więc bezpiecznej drogi dla Ayli i siebie, czy też z chęci zobaczenia ludzi, którzy też byli jego rodziną. Martwił się o konsekwencje złego wyboru.

        Ayla przerwała te rozmyślania:

        - Jondalarze, myślę, że możemy przeprawić się tutaj. Wygląda, że łatwo będzie się wspiąć na brzeg z drugiej strony.

        Byli na zakręcie rzeki i zatrzymali się, by dokładnie zorientować się w sytuacji. Wzburzony, bystry prąd wcinał się tu głęboko w zewnętrzny brzeg, na którym stali, tworząc wysokie, strome zbocze. Ale przeciwległy brzeg, po wewnętrznej stronie zakola, wznosił się stopniowo z wody, tworząc wąski pas twardo ubitej, szarobrązowej ziemi porosłej krzewami.

        - Czy konie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin