Braun Lilian Jackson Kot który 18 lubił sery A5.doc

(1521 KB) Pobierz
Kot, który lubił sery




Lilian Jackson Braun

Kot, który lubił sery

Cykl: Kot, który… tom 18

 

 

Przełożyła z oryginału: Anna Gren

Projekt okładki: Aleksandra Mikulska

Tytuł oryginału: The Cat Who Said Cheese

Tytuł oryginalny serii: The cat who... Series!

Wydanie oryginalne 1996

Wydanie polskie 2008

 

 

Z nadejściem Wielkiej Eksplozji Smaku wiąże się wiele apetycznych wydarzeń w Moose County. Mieszkańcy okręgu nie mogą się doczekać na otwarcie restauracji, degustacje serów i wypieków, które towarzyszą festiwalowi. Ale nie ma nic tak przyciągającego uwagę jak smakowita plotka... Kiedy do hotelu New Pickax wprowadza się tajemnicza kobieta, mieszkańcy, w tym Qwill, oddają się spekulacjom. Gdy w pokoju kobiety wybucha bomba, zabijając pokojówkę, Qwill oraz jego koci pomocnicy, Koko i Yum Yum, muszą porzucić przyjemności i odkryć, kto skomponował ten krwiożerczy przepis..


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję tę książkę Earlowi Bettingerowi,

mężowi, który...

 


Rozdział pierwszy.

Jesień tego pełnego niespodzianek roku była niezwykle piękna w Moose County, okręgu leżącym czterysta mil na północ od najbliższych terenów zamieszkanych przez człowieka. Wprawdzie większość turystów odjechała do domu, ale za to grupa aktywistów i entuzjastycznie nastawionych smakoszy zabrała się do przygotowywania kociołka pikantnego gulaszu, co określono mianem Wielkiej Eksplozji Smaku. A później, żeby nieco ubarwić tę porę roku, pewna tajemnicza kobieta zameldowała się w hotelu w Pickax City, stolicy okręgu. Nie była piękna. Nie była specjalnie młoda. Unikała ludzi. I zawsze ubierała się na czarno.

Mieszkańców Pickax (trzy tysiące osób) fascynowała obecność tajemniczej nieznajomej. „Widzieliście ją? Spędziła tu już ponad tydzień! Jak myślicie, kto to może być?” - pytali.

Recepcjonista w hotelu stanowczo odmówił zdradzenia nazwiska kobiety nawet swoim najbliższym przyjaciołom. Twierdził, że byłoby to niezgodne z przepisami. Jego zachowanie przekonało wszystkich, że dla sobie tylko znanych i niegodziwych powodów tajemnicza kobieta musiała go przekupić, bo Lenny Inchpot wcale nie należał do grona najbardziej szanujących prawo obywateli.

Okoliczni mieszkańcy komentowali więc z zapałem oliwkową cerę kobiety, jej piękne piwne oczy i bujne ciemne włosy, które zakrywały lewy policzek. Ciągle jednak nierozwiązana pozostała paląca kwestia: „Dlaczego ona mieszka w tym narażonym na pożar, marnym hotelu?” Taka opinia nie wydaje się jednak sprawiedliwa. Hotel „New Pickax”, chociaż ponury z wyglądu, był jednak miejscem godnym szacunku i niezwykle czystym. A z tyłu budynku znajdowały się schody pożarowe. Był tam nawet apartament prezydencki, chociaż nigdy żaden prezydent tam się nie zatrzymał. Nie mieszkał tam również nigdy żaden, nawet mało popularny, kandydat do władz stanowych. Poza tym nie zdarzało się, by ktoś spędził w hotelu więcej niż jedną lub góra dwie noce. Agenci z biur podróży w całym kraju brali pod uwagę informacje zawarte w katalogach zawierających opisy miejsc noclegowych:

Hotel „New Pickax”, odległy o 18 mil od lotniska w Moose County; 20 pokoi, niektóre z łazienkami; apartament prezydencki z telefonem i telewizorem; apartament dla nowożeńców z okrągłym łożem.

Dwupiętrowy budynek, z jedną windą, która często nie działa. Z zewnątrz przypomina więzienie. Wnętrza o posępnym nastroju, z roku 1935. Pomieszczenia ogólnodostępne wydają się niezwykle spokojne. Wyposażenie z epoki Wielkiego Kryzysu. Ciasny hall i niewielka jadalnia; brak baru; ciasna, mało atrakcyjna sala bankietowa w suterenie. Pokoje prosto urządzone, ale czyste; materace raczej nowe; mało światła. Z tyłu budynku metalowe schody pożarowe; w pomieszczeniach z oknami zwoje lin na wypadek niebezpieczeństwa. W jadalni serwowane są śniadania (bufet), specjalne dania na lunch; niezbyt interesujące menu obiadowe, piwo i wino. Brak mocnych alkoholi.

Po godzinie 23.00 recepcja jest nieczynna. Stawki za wynajem pokoi niskie lub umiarkowane. Szpital znajduje się w pobliżu.

 

Osoby podróżujące w interesach wynajmowały w hotelu „New Pickax” pokój na jedną noc, ponieważ poza nim nie było w mieście innego miejsca, by przenocować. Osoby spoza miasteczka, które przyjeżdżały na uroczystości pogrzebowe, czasem musiały spędzić tu dwie noce z powodu niewygodnego rozkładu jazdy samolotów. W cichej jadalni siedzieli samotni biznesmeni i czytali podręczniki poświęcone problemom technicznym, czekając na podanie kotleta i gotowanej marchewki. Bez trudu można było usłyszeć, jak widelce stukają o talerze, gdy mieszkający poza miastem żałobnicy w głuchej ciszy liczyli ziarna groszku w zapiekance z kurczakiem. A teraz pojawiła się tu kobieta w czerni, która siedziała w najbardziej odległym zakątku sali, popijając wino z kieliszka i jedząc rozgotowane warzywa.

Jednym z mieszkańców miasteczka, który myślał o nieznajomej, był pewien dziennikarz - wysoki, przystojny mężczyzna o rozmarzonych oczach, romantycznie siwiejącej czuprynie i gęstych, również przyprószonych siwizną, wąsach. Nazywał się Jim Qwilleran. Przyjaciele nazywali go Qwill. Ludzie w miasteczku mówili o nim, ciepło i z szacunkiem, pan Q. Dwa razy w tygodniu w gazecie „Moose County coś tam” ukazywał się jego felieton. Wcześniej pracował jako dziennikarz śledczy i zdobył wiele nagród za swoje artykuły. Działo się to na Nizinach, bo takim właśnie terminem miejscowi określali wielkie miasta na południu. Niespodziewany spadek sprawił, że Qwilleran znalazł się na północy i zamieszkał w małym miasteczku - zupełnie nowe doświadczenie dla kogoś z Chicago.

Qwillerana podziwiali młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Nie tylko dlatego, że przeznaczył swój liczący miliardy dolarów spadek na cele charytatywne. Ludziom podobał się również jego prosty styl życia. To, że jeździł małym samochodem, sam napełniał bak benzyną, czyścił przednią szybę. I to, że spacerował po miasteczku, a po okolicy jeździł na rowerze. Jako dziennikarz okazywał szczere zainteresowanie osobom, z którymi przeprowadzał swoje wywiady. Jeśli jakiś nieznajomy rozpoznał wąsy Qwillerana i pozdrawiał go na ulicy czy w sklepie, uprzejmie odpowiadał na powitanie. Miał w całym Moose County wielu przyjaciół, którzy nauczyli się akceptować jego drobne dziwactwa. Takie jak na przykład fakt, że mieszka w szopie, tylko w towarzystwie swoich dwóch kotów.

Z Qwilleranem nie mieszkały jednak zwykłe koty. A jego dom nie był zwykłą szopą. Ośmiokątny, wysoki na trzy piętra, oparty na wysokim kamiennym fundamencie budynek z kopułą na szczycie liczył sobie sto lat i był niegdyś składem do magazynowania jabłek. Żeby uczynić z magazynu budynek mieszkalny, konieczne były pewne poprawki architektoniczne. W ścianach wycięto trójkątne okna. W pozbawionym stropu wnętrzu znajdowały się trzy podesty połączone spiralnymi schodami. Najważniejsze pomieszczenia zlokalizowane zostały na parterze wokół wielkiego białego kominka w kształcie sześcianu, od którego prowadził w kierunku dachu gigantyczny biały komin. Miejsce to mogło z powodzeniem stać się atrakcją turystyczną, gdyby jego właściciel nie pragnął zachować prywatności.

W składzie mieszkała też para wytwornych kotów syjamskich. Na tle płowego futra widać było wyraźnie ciemnobrązowe łapki, koniuszki uszu i ogona. Samiec - Kao K'o-Kung - reagował na imię - Koko. Był silny, duży i zwinny, a jego błękitne oczy błyszczały inteligencją. Jego towarzyszka - Yum Yum - była nieduża i delikatna. Jej fiołkowe źrenice robiły się wielkie, a swoim spojrzeniem mogła skruszyć najtwardsze nawet serce, gdy miała ochotę usiąść komuś na kolanach. Ale to delikatne stworzenie potrafiło wydobywać z siebie przeraźliwe piski niezadowolenia, gdy posiłek nie został podany na czas.

 

 

W pewien czwartkowy poranek, we wrześniu, Qwilleran siedział zamknięty w swoim prywatnym apartamencie znajdującym się na pierwszym poziomie budynku. Było to jedyne miejsce całkowicie niedostępne dla kotów. Właśnie usiłował napisać tysiąc słów piątkowego felietonu w stałej rubryce „Piórkiem Qwilla”.

 

Jak bardzo potrzebujemy Emily Dickinson!

„Jestem nikim. A ty? Kim jesteś?” - napisała kiedyś ta znana amerykańska poetka.

Mówię więc: „Boże, daj nam ludzi, którzy są nikim! W tym kraju potrzebujemy mniej sław, a więcej ludzi, którzy nic nie znaczą. Takich, którzy żyją zupełnie zwyczajnie, dzielnie walczą z trudnościami, robią coś dobrego dla świata, cieszą się z małych sukcesów, ich nazwiska nigdy, przenigdy nie pojawiają się w gazetach, a twarze w telewizji”.

 

„Miauu” - rozległo się niskie, oskarżycielskie miauknięcie. A potem cienki pisk: „Miau”.

Qwilleran spojrzał na zegarek. Była dwunasta, a o tej właśnie porze koty dostawały swój południowy posiłek. Tak naprawdę było trzy minuty po dwunastej i koty były oburzone z powodu spóźnienia.

Szarpnął drzwi i otworzył swoje studio, by stawić czoło dwójce pełnych determinacji petentów.

- Słowo „rozpuszczone” to złe określenie - zwrócił się do kotów. - Powiedziałbym raczej, że jesteście tyranami i macie obsesję na punkcie jedzenia.

Koty pobiegły do kuchni po rampie. Tymczasem Qwilleran wybrał drogę na skróty, używając spiralnych metalowych schodów. Mimo to dotarły do punktu wydawania posiłków wcześniej niż on. Przygotował dwie porcje i nałożył je na dwa talerzyki. Oddzielna miseczka była ostatnim żądaniem Yum Yum w jej walce o kocie prawa, a on zawsze spełniał zachcianki swojej ulubienicy. Stał, trzymając ręce na biodrach, i przyglądał się uczcie.

Jednak dzisiaj kotka zmieniła zdanie. Najpierw pomogła Koko zjeść zawartość jego talerza, a potem oboje zabrali się do konsumowania porcji Yum Yum.

- Koty! - zawołał poirytowany. - Czy zgodzicie się teraz w swojej łaskawości, żebym wrócił do roboty?

Koty, zadowolone z posiłku, zupełnie przestały zwracać na niego uwagę i zajęły się czyszczeniem pyszczków i uszu. Qwilleran udał się więc do swojej pracowni i zaczął pisać kolejny fragment felietonu:

 

Marzymy o bohaterach, których moglibyśmy podziwiać i naśladować. A kogo nam proponują? Bandę, która składa się ze zbłąkanych polityków, zwariowanych ekshibicjonistów, niewiele wartych dziedziczek fortun, rozkapryszonych artystów, głupawych ryzykantów, krocie zarabiających sportowców, artystów estradowych bez talentu, kiepskich autorów kiepskich książek...

 

Przerwał pisanie na dźwięk telefonu. Podniósł słuchawkę już po pierwszym dzwonku. Dzwonił Junior Goodwinter, młody redaktor naczelny gazety „Moose County coś tam”.

- Cześć, Qwill. Czy skończysz dziś po południu artykuł do piątkowego wydania?

- Tylko pod warunkiem, że mimo ciągłego odrywania od pracy uda mi się w końcu napisać chociaż jedno proste zdanie oznajmujące - warknął. - Dlaczego pytasz?

- Chcielibyśmy, żebyś wpadł na zebranie.

Qwilleran starał się unikać zebrań redakcji, jeżeli tylko było to możliwe.

- O czym będziecie rozmawiać?

- Dwight Somers opowie krótko o projekcie Wielka Eksplozja Smaków. Spędził kilka dni w Chicago w towarzystwie intelektualnych tuzów z Fundacji K i przyleci tu kwadrans po trzeciej.

Qwilleran trochę złagodniał. Określenie Fundacja K było lokalnie używanym zdrobnieniem Fundacji Klingenschoenów. Qwilleran powołał ją do istnienia po to, by zajmowała się rozdzielaniem funduszy pochodzących z odziedziczonej przez niego, a liczącej miliard dolarów, fortuny. Dwight Somers należał do jego przyjaciół i był lokalnym specem w dziedzinie public relations, ale doświadczenie zdobywał wcześniej na Nizinach.

- Dobrze, będę.

- A przy okazji. Jak się miewa Polly?

- Z każdym dniem lepiej. Może już nawet chodzić po schodach. Emocje prawie takie, jakby zdobyła Nagrodę Nobla.

Polly Duncan była uroczą kobietą w wieku Qwillerana. Pracowała jako dyrektor administracyjny w bibliotece publicznej w Pickax, a obecnie przebywała na zwolnieniu lekarskim.

- Przekaż, że Jody i ja pytaliśmy o nią. Powiedz jej, że matka Jody miała operację bypassów w zeszłym roku i czuje się doskonale.

- Dzięki. Na pewno się ucieszy.

Qwilleran wrócił do swojej maszyny do pisania i wystukał jeszcze kilka zdań:

 

Hobby polegające na kolekcjonowaniu ludzi, którzy są nikim, daje dużą satysfakcję. W przeciwieństwie do diamentów nic nie kosztują i nie można ich podrobić. Inaczej niż w przypadku pierwszych wydań Dickensa, takich ludzi jest mnóstwo. W przeciwieństwie do mebli chippendale nie zajmują wiele miejsca w domu.

 

Znowu rozległ się dźwięk telefonu. Dzwonili z kancelarii „Hasselrich, Bennett & Barter”, a telefony od prawników nie wróżą nigdy niczego dobrego.

W słuchawce rozległ się drżący głos starszego partnera:

- Pan Qwilleran? Bardzo przepraszam, że przeszkadzam w pracy. Jestem pewien, że właśnie pióro Qwilla tworzy kolejny, godny zapamiętania felieton.

- Naprawdę nic nie szkodzi - powiedział uprzejmie dziennikarz.

- Mam nadzieję, że korzysta pan z tych pięknych jesiennych dni.

- Nie ma piękniejszej pory w Moose County. A jak pan się czuje, panie Hasselrich?

- Rozkoszuję się każdą chwilą i z obawą czekam na nadejście zimy. A jak się miewa, jeśli wolno spytać, pani Duncan?

- Dziękuję za pamięć. Wszystko idzie w dobrym kierunku. Mam nadzieję, że pani Hasselrich czuje się lepiej.

- Powoli wraca do zdrowia. Po troszeczku. Smutek to trudna do wyleczenia choroba duszy - stwierdził. Adwokat w końcu odchrząknął i powiedział: - Dzwonię, żeby przypomnieć panu, że doroczne zebranie Fundacji Klingenschoenów odbędzie się w Chicago pod koniec miesiąca. Pan Barter będzie, jak zwykle, reprezentować pańskie interesy. Ale pomyślałem, że może tym razem zechce mu pan towarzyszyć, jako że nigdy dotąd nie pojawiał się pan na zebraniach. Zapewniam, że pana udział w posiedzeniu zostałby przyjęty z wielką radością.

Dla Qwillerana spotkania fundacji były czymś jeszcze gorszym niż zebrania redakcji.

- Jestem bardzo wdzięczny za tę propozycję, panie Hasselrich, ale niestety moje obowiązki w Pickax nie pozwalają mi obecnie opuścić miasta.

- Rozumiem - powiedział prawnik - ale zaniedbałbym swoje obowiązki, gdybym nie przekazał panu tego zaproszenia.

Po czym nastąpiła krótka wymiana grzeczności i zadowolony z siebie Qwilleran odłożył słuchawkę. Udało mu się uniknąć jeszcze jednego nudnego spotkania z wielkimi finansistami. Gdy odziedziczył majątek Klingenschoenów, jego wiedza na tematy ekonomiczne była tak mizerna, że musiał w encyklopedii sprawdzać, ile zer ma miliard. Pieniądze nigdy go nie interesowały. Sprawiała mu przyjemność praca i zarabianie na życie. Lubił co tydzień spieniężać czek i oszczędnie gospodarować. Odziedziczenie miliarda uznał za ciężki i kłopotliwy obowiązek. Przekazanie wielkich zasobów finansowych fundacji było w tej sytuacji genialnym posunięciem, bo dawało mu pełną swobodę. Wrócił do pisania:

 

Jak poznać, że ktoś jest nikim? Widzisz kogoś nieznajomego, kto robi coś dobrego i odchodzi, nie czekając na podziękowania. Niespodziewanie słyszysz spontanicznie wypowiedzianą mądrą i dowcipną opinię na jakiś temat. Pamiętam starszego pana spacerującego z laską w centrum Pickax, gdy szybkość wiatru osiągała 65 km na godzinę, a w porywach dochodziła do nawet 100 km. Schroniliśmy się obaj w bramie. Mój towarzysz powiedział wtedy: „Wiatr przewrócił mnie przed gmachem sądu. Trudno. Taka po prostu jest natura”.

 

Gdy telefon zadzwonił po raz trzeci, Qwilleran o mało nie stracił cierpliwości. Złagodniał jednak, gdy usłyszał melodyjny głos Polly Duncan.

- Jak się czujesz? - zapytał z niepokojem. - Dzwoniłem jakiś czas temu, ale nikt nie odbierał.

- Lynette zawiozła mnie do kliniki kardiologicznej w Lockmaster - odpowiedziała radośnie. - Lekarz jest zaskoczony, że tak szybko wracam do zdrowia. To podobno dlatego, że zawsze prowadziłam zdrowy tryb życia. Tylko za mało się ruszałam. Muszę teraz codziennie spacerować.

- Doskonale. Będziemy to robić razem - powiedział, ale jednocześnie pomyślał, że to samo powtarzał Polly od lat, a ona nie zwracała uwagi na jego rady. - Będę u ciebie wieczorem, Polly. O zwykłej porze. Czy nie potrzebujesz czegoś ze sklepu?

- Potrzebuję tylko interesującej rozmowy. Pogadamy sobie. Tylko ty i ja. Lynette wychodzi. À bientôt, mój drogi.

- À bientôt.

Zanim znowu powrócił do swojej rozprawki na temat ludzi, którzy są nikim, Qwilleran postanowił przez chwilę nacieszyć się dobrymi wieściami od Polly. Przypomniał sobie, jak zadzwoniła do niego późnym wieczorem, prosząc o pomoc. Myślał o jej przestraszonym wzroku, gdy sanitariusze układali ją na noszach. Przeżył trudne chwile, gdy musiał czekać przed drzwiami oddziału intensywnej opieki medycznej i na oddziale chirurgicznym szpitala w Minneapolis. Teraz Polly odbywała rekonwalescencję w domu swojej szwagierki. Ale już nie mogła się doczekać powrotu do własnego mieszkania. Przygotował sobie kubek kawy i napisał:

 

Zacząłem tworzyć własną kolekcję osób, które są nikim, kiedy mieszkałem na Nizinach. Pierwszym okazem w moich zbiorach był trzynastoletni chłopiec, który przygotowywał wszystkie posiłki dla ośmioosobowej rodziny. Następna była kobieta, która kierowała autobusem. Kiedy zasłabł pasażer, zatrzymała inny autobus, wysadziła pasażerów i zawiozła chorego do szpitala.

 

Następna przerwa została spowodowana telefonem od Johna Bushlanda, fotografa specjalizującego się w zdjęciach reklamowych.

- Słuchaj, Qwill, pamiętasz, jak kiedyś próbowałem sfotografować twoje koty u mnie w studiu? Nie mogliśmy ich nawet wyciągnąć z klatki.

- Jak mógłbym o tym zapomnieć? - powiedział Qwilleran. To była walka stulecia pomiędzy dwoma dorosłymi mężczyznami i dwoma zdecydowanymi na wszystko zwierzakami. Przegraliśmy.

- Chciałbym znowu spróbować. Tym razem, jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu, u ciebie w domu. Znowu mam konkurs na kalendarz ze zdjęciami kotów. Może będą się czuły swobodniej na własnym terenie, a ja zdołam zrobić ładne zdjęcia.

- Nie ma sprawy. Kiedy chcesz spróbować: w ciągu dnia czy po zmroku?

- W naturalnym świetle lepiej wygląda kolor ich oczu. Co byś powiedział na sesję jutro rano?

- Wpadnij koło dziewiątej rano - zaproponował Qwilleran. - Będą miały pełne brzuchy. A wtedy żyją w zgodzie z całym światem.

Wreszcie mógł zabrać się do formułowania końcowych wniosków do swojego składającego się z tysiąca słów felietonu:

 

Jeszcze jedno ostrzeżenie dla nowicjusza w dziedzinie kolekcjonowania osób, które są nikim. Unikajcie w kontaktach z mediami wspominania o swoich zbiorach. Jeśli postąpicie inaczej, ci, którzy są nikim, z dnia na dzień staną się sławami. A nie istnieje kategoria sław, które są nikim.

 

Mimo trudnych warunków pracy autorowi rubryki „Piórkiem Qwilla” udało się skończyć felieton na czas i wyjść na zebranie w redakcji. Jak zwykle pożegnał się z kotami, mówiąc im, dokąd się wybiera i kiedy zamierza wrócić. Uważał, że im więcej mówi się do zwierząt, tym stają się one mądrzejsze. Pogrążone w drzemce koty, jego kandydaci do Mensy, zareagowały na słowa Qwillerana, z trudem podnosząc głowy i przyglądając mu się mętnym wzrokiem. Po czym znowu pogrążyły się we śnie.

Qwilleran pomaszerował do centrum miasteczka. W Pickax nikt nie spacerował, z wyjątkiem osób, które pieszo podchodziły do swoich samochodów na parkingu. Pomysł, by używać nóg zamiast kół, uważano powszechnie za pewne dziwactwo, którego można się spodziewać tylko po kimś, kto przeniósł się do Moose County z Nizin.

Qwilleran wstąpił najpierw na szarlotkę do „Lois's Luncheonette”.

Lois - właścicielka baru, kobieta o obfitych kształtach - mogła się pochwalić całą rzeszą wiernych klientów. Właśnie zrobiła sobie popołudniową przerwę, żeby poplotkować z pijącymi kawę bywalcami. Opowiadała o swoim synu, Lennym, który na nocną zmianę pracował w recepcji hotelu i jednocześnie studiował w nowym college'u. Mówiła też o jego dziewczynie - Annie Marii, która chodziła na kursy pielęgniarskie, a dorabiała w hotelu. Stwierdziła, że oboje są zadowoleni z pracy w niepełnym wymiarze godzin, chociaż ten skąpiec właściciel płaci im najniższą stawkę godzinową, bez jakichkolwiek dodatków.

Qwillerana zawsze bawiły opowieści Lois. Dopisywał mu więc humor, gdy pojawił się na zebraniu redakcji.

 

 

Gazeta „Moose County coś tam” wychodziła pięć razy w tygodniu. Na początku była subsydiowana przez Fundację K, ale w końcu zaczęła przynosić zyski. Gazeta mieściła się w nowym budynku z nowoczesną drukarnią, a jej pracownicy wyglądali na zadowolonych.

Zebranie odbywało się w sali konferencyjnej. Jej gładkie, pokryte drewnianymi płycinami ściany zdobiły oprawione strony tytułowe ze starych gazet przedstawiające najważniejsze wydarzenia w historii amerykańskiego dziennikarstwa: „«Titanic» napotyka coś potężniejszego od siebie”, „Wojna w Europie”, „Zabójstwo Kennedy'ego”. Uczestnicy zebrania rozsiedli się wokół wielkiego stołu konferencyjnego wykonanego z drewna tekowego, popijając kawę z kubków ozdobionych napisami - próbkami redakcyjnego humoru: „Jeśli nie możesz czegoś znieść, nie pisz o tym”, „Terminy są po to, żeby ich nie dotrzymywać”, „Działanie z premedytacją może być zabawne”.

- Przyłącz się do nas, Qwill - powiedział redaktor naczelny. - Dwight jeszcze nie dotarł, a ponieważ nie lubimy tracić czasu, zaczęliśmy plotkować o tajemniczej kobiecie.

Wokół stołu siedziało sześć osób należących do zespołu redakcyjnego.

Arch Riker, mężczyzna z brzuszkiem, wydawca i redaktor naczelny gazety, był przez całe życie przyjacielem Qwillerana. Na Nizinach współpracowali ze sobą jako dziennikarze. Obecnie ziściło się jego marzenie o kierowaniu gazetą w niewielkim mieście.

Junior Goodwinter był szczupłym mężczyzną o chłopięcej twarzy. Jego wygląd nie zdradzał, jak ważna to osoba. Był on nie tylko głównym wydawcą gazety, ale również potomkiem w linii prostej założycieli Pickax, co w okręgu leżącym czterysta mil na północ od wszelkich terenów zamieszkanych przez człowieka miało niebagatelne znaczenie.

Hixie Rice, która zajmowała się reklamami i promocją, była kolejną uciekinierką z Nizin. Nawet po latach spędzonych w tym odludnym zakątku kraju można w niej było wyczuć pewną wielkomiejską energię i elegancję.

Mildred Hanstable Riker pisała na tematy kulinarne i była żoną wydawcy. Pulchna i dobroduszna, była rdzenną mieszkanką Moose County. Niedawno przeszła na emeryturę i przestała pracować jako nauczycielka sztuk pięknych i gospodarstwa domowego w szkołach państwowych.

Jill Handley, nowa redaktorka działu kultury, była ładna i chętna do pracy, ale nie czuła się jeszcze całkiem swobodnie w zespole. Przyszła z redakcji „Lockmaster Ledger”, gazety wychodzącej w sąsiednim okręgu, którego mieszkańcy uważali swoich sąsiadów z Moose County za barbarzyńców.

Wilfred Sugbury, sekretarz redakcji, szczupły, silny młodzieniec o spokojnej twarzy, niezwykle poważnie traktujący swoją pracę, zerwał się na widok Qwillerana. Nalał dla niego kawę i podał mu kubek ozdobiony napisem „Zabijmy wszystkich redaktorów”.

W zebraniu brał również udział, siedząc na szafce z dokumentami, William Allen, wielki biały kot wcześniej związany z redakcją „Pickax Picayune”.

Qwilleran witał uprzejmym skinieniem głowy kolejnych uczestników spotkania i wreszcie usiadł obok debiutującej w zespole Jill H...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin