Braun Lilian Jackson Kot który 06 bawił się w listonosza A5.pdf

(1639 KB) Pobierz
Lilian Jackson Braun
Kot, który bawił się w listonosza
Cykl: Kot, który... tom 06
Przełożył: Stanisław Kroszczyński
Tytuł oryginału: The Cat Who Played Post Office
Tytuł oryginalny serii: The cat who... Series!
Wydanie oryginalne 1988
Wydanie polskie 2008
Jim Qwilleran niespodziewanie odziedziczył miliony... i w tej
całkiem nowej, choć nie całkiem niemiłej sytuacji czuje się dość
niezręcznie. Jego dwa koty syjamskie, Koko i Yum Yum, szybko
przystosowały się do luksusów wielkiej rezydencji, natomiast ich
opiekun stara się odnaleźć pośród wyższych sfer, zatrudniając
nader ekscentryczną gospodynię. Spokoju nie daje mu tajemnicze
zniknięcie pewnej pokojówki, a jego najgorsze przeczucia
wkrótce potwierdza brutalne morderstwo.
-2-
Rozdział pierwszy.
Biały mężczyzna około pięćdziesiątki, wzrostu sto
osiemdziesiąt siedem centymetrów, ważący sto cztery kilogramy,
o siwiejących włosach i krzaczastych wąsach, otworzył oczy i
zorientował się, że leży na łóżku w jakimś nieznanym sobie
pokoju. Leżał spokojnie; ogarniało go szczególne znużenie.
Pozwolił swemu spojrzeniu wędrować bez większego
zainteresowania po pokoju. Można by powiedzieć, że w jego
oczach malował się smutek, gdy spoglądał na metalową ramę w
nogach łóżka, okno bez firanek, ściany we wstrętnym kolorze,
telewizor na półce pod sufitem. Drzewo za oknem, poruszane
wiatrem, wymachiwało gałęziami jak szalone.
Niemal słyszał melodyjny głos swojej matki, która mówiła:
„Drzewo daje ci znak, Jamesy. Pomachaj mu rączką jak grzeczny
chłopczyk”.
Jamesy? Tak mam na imię? To brzmi - nie całkiem tak jak
powinno... Gdzie ja jestem? Jak się naprawdę nazywam?
Pytania te przechodziły mu przez myśl, ale nie budziły
niepokoju, towarzyszył im tylko lekki zamęt w głowie.
Widział obraz starego człowieka noszącego brodę, jak Święty
Mikołaj, który stał u jego wezgłowia i powiadał: „Masz
szkarlatynę, Jamesy. Zabierzemy cię do szpitala, żebyś
wyzdrowiał”.
Szpital? Czy jestem w szpitalu? Mam szkarlatynę?
Jeśli nawet, to nie przejmował się tym specjalnie, natomiast z
wolna zaczęło mu doskwierać poczucie dyskomfortu, jakby nie
dopełnił jakiegoś bardzo ważnego obowiązku, jakby zawiódł
kogoś bliskiego. Może matkę? Zmarszczył czoło i poczuł lekki
ból. Uniósł lewą dłoń i dotknął głowy, okazało się, że jest
zabandażowana. Sprawdził inne części ciała. Niczego nie
-3-
brakowało i chyba nic nie było złamane, ale poruszenia prawego
kolana i łokcia też ograniczały bandaże. I jeszcze coś dziwnego
było z jego lewą dłonią. Doliczył się czterech palców i kciuka, a
jednak coś było nie tak. Dziwne, bardzo dziwne. Westchnął
głęboko, zastanawiając się, czego zaniedbał uczynić.
Do pokoju bezgłośnie weszła jakaś obca kobieta - pulchna,
siwa, uśmiechnięta.
- O, obudził się pan! Nieźle pan sobie pospał. Mamy dziś piękny
dzień, ale bardzo wietrzny. Jak pan się czuje, panie Kiu?
Kiu? Jamesy Kiu? Czy tak się nazywam?
Brzmiało to dość nieprawdopodobnie, wręcz absurdalnie.
Przesunął dłonią po twarzy, wyczuł dobrze znajome wąsy i
szczękę, którą golił tysiące razy. Aby wypróbować swój głos,
odezwał się do siebie:
- Pamiętam twarz, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska.
- Mojego? Toodle - przedstawiła się kobieta radosnym głosem. -
Nazywam się Toodle. Czy czegoś pan potrzebuje, panie Kiu?
Doktor Goodwinter zajrzy tu za kilka minut. Wezmę dzbanek i
przyniosę świeżej wody. Jest pan gotowy na śniadanko? -
wychodząc z pokoju, zawołała jeszcze przez ramię: - Ma pan
wolny dostęp do łazienki.
Wolny dostęp. Śniadanko. Toodle.
Obce słowa, które nie niosły ze sobą żadnego sensu. Staruszek z
brodą powiedział mu, że ma szkarlatynę. A teraz ta kobieta, że ma
wolny dostęp. Czyżby to była nazwa jakiejś wstydliwej choroby, z
którą trzeba kryć się w łazience? Westchnął znowu i zamknął
oczy, czekając na tego starszego pana z brodą Świętego Mikołaja.
Gdy je otworzył, obok jego łóżka stała młoda kobieta w białym
fartuchu i trzymała go za nadgarstek.
- Dzień dobry, kochanie - powiedziała. - Jak się czujesz?
-4-
Jej głos brzmiał znajomo, pamiętał jej zielone oczy i długie
rzęsy. Na jej szyi wisiał jakiś przedmiot, ale nie mógł
przypomnieć sobie nazwy tej rzeczy.
- Jesteś moim lekarzem? - spytał z wahaniem.
- Tak, a również twoim czymś więcej, o wiele więcej -
powiedziała i puściła do niego oko.
Zaczęły powracać znane uczucia. Czy ona jest moją żoną?
A więc jestem żonaty? Czy zaniedbuję rodzinę? Znów odezwało
się to samo poczucie winy, niespełnionego obowiązku, jakiegoś -
ale jakiego?
- Czy ty... czy jesteś moją żoną? - spytał drżącym głosem.
- Jeszcze nie, ale pracujemy nad tym - ucałowała go w czoło
tam, gdzie nie było zabandażowane. - Ciągle jeszcze czujesz
mętlik w głowie, co? Ale wkrótce wszystko będzie w
porządeczku.
Popatrzył na swoją lewą dłoń.
- Czegoś tu brakuje.
- Twój zegarek i sygnet zostały umieszczone w szpitalnym
sejfie, odbierzesz je, jak będziesz wracał do domu - wyjaśniła
łagodnym głosem.
- A, rozumiem... Dlaczego tu jestem? - zapytał, wciąż
zaniepokojony swą tajemniczą dolegliwością.
- Spadłeś z roweru na Ittibittiwassee Road. Nie pamiętasz?
Ittibittiwassee. Dostęp. Śniadanko. W porządeczku. Jakim
językiem mówią ci wszyscy ludzie?
Na wszelki wypadek zapytał:
- To ja mam rower?
- Miałeś, kochany, teraz to już tylko złom. Będziesz musiał
kupić sobie porządny nowy rower z przerzutką.
Złom. Przerzutką. Toodle.
Pokręcił bezradnie głową.
Odchrząknął i spytał:
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin