Shirley Conran
Oko tygrysa
Przełożył Mariusz Seweryński
Tytuł oryginału: Tiger eyes
Wydanie polskie 1995
„Oko tygrysa” - najnowsza książka Shirley Conran. Jej akcja podobnie jak w innych powieściach tej autorki, rozgrywa się w kręgach tych ludzi, dla których ziemia się porusza, a słońce wschodzi i zachodzi. Bohaterka powieści, sławna malarka, osiągnęła właściwie wszystko, do czego daremnie wzdychają normalni śmiertelnicy.
Książkę tę dedykuję Mary Haft,
która dobrze wie,
co jest w życiu najważniejsze
Złowieszcza cisza zmroziła wnętrze „Rosyjskiej Herbaciarni". Kelnerzy zastygli w półobrocie, niewielka kozacka orkiestra urwała w połowie muzycznej frazy, a wytwornie ubrani goście podnieśli znad talerzy głowy i nadstawili ucha.
Na zewnątrz eksplodowało niebo.
Restauracja znalazła się w samym centrum nieopisanej wrzawy. Najpierw rozległy się świsty rakiet, potem dzikie wrzaski ludzi wyległych na pokryte śniegiem ulice, przy wtórze stanowczego wycia policyjnych sygnałów i natarczywego, ochrypłego pohukiwania syren alarmowych.
Na koniec powietrze nad 57 Ulicą wypełnił głos dzwonów, odtwarzany z taśmy i odpowiednio wzmocniony.
- Szczęśliwego Nowego Roku! - krzyczeli wszyscy. Nowy Jork hałaśliwie wkroczył w 1992 rok.
Kelner, ubrany w ciemnozieloną kozacką tunikę i takież spodnie, wciśnięte w karmazynowe buty z cholewkami, dolał szampana do kieliszka Plum. Kiedy podnosiła kryształowe naczynie, niesfornie zsunęło się jedno z ramiączek brązowej szyfonowej sukieneczki. Jasnobłękitne oczy Breeze Russella posłały żonie przez stół ostrzegawcze spojrzenie, zwieńczona blond włosami głowa poruszyła się ledwie dostrzegalnie. Ta udawana dezaprobata rozweseliła Plum: jak dobrze znała ten żart!
Ponad uroczystym śmietnikiem srebrnego konfetti i sześcioma na wpół skończonymi deserami Breeze zatonął spojrzeniem w wielkich, hiacyntowo-błękitnych oczach żony, zdobionych długimi czarnymi rzęsami, tak doskonale współgrających z rudymi kędziorami włosów. Chociaż skończyła już trzydzieści sześć lat, jej twarz zachowała niewinny, dziecięcy wyraz. Breeze patrzył na nią z miłością. Chociaż raz Plum spisała się na medal; tego wieczoru wyglądała wspaniale. Delikatną kremową cerę rozświetlała emanująca od niej wewnętrzna energia, dzięki której wciąż oczarowywały go wzruszająco zadarty nosek i wydatne, przepięknie ukształtowane różowe usta.
Plum buntowniczo uniosła kieliszek i potrząsając lokami swych krótkich, rudych włosów, uśmiechnęła się do męża.
- Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie! - powiedziała, ciesząc się, że impreza ma się ku końcowi. Zawsze w sylwestra była niespokojna. Zbyt wiele razy przekonywała się, iż jest to najbardziej pechowy dzień w roku. Kiedy tylko życie wydawało się naprawdę cudowne, nadchodził sylwester, a wraz z nim zmiana na gorsze. Za późno zdawała sobie sprawę, że gdyby była bardziej przewidująca, mogłaby uniknąć katastrofy. Jakże jej brakowało tej magicznej zdolności zaglądania w przyszłość i wymykania się przeciwnościom losu...
Tak czy inaczej, obecny sylwester już prawie przeszedł do historii i nic strasznego się nie stało. Najbliższa przyszłość rysowała się w bardzo jasnych kolorach. Plum była w drodze z Londynu do Australii, a ściślej do Sydney, gdzie miały być wystawiane jej obrazy. Breeze, pełniący funkcję osobistego agenta, zasugerował, by zrobiła przerwę w podróży i spotkała się z Pevenskym, właścicielem galerii, który wyrażał gotowość zorganizowania wystawy w Nowym Jorku. Już wcześniej wspólnie zadecydowali, że Święta Bożego Narodzenia spędzą w ciepłej rodzinnej atmosferze, więc do Nowego Jorku przyjechało także dwóch synów Plum (właśnie szaleli na jakiejś młodzieżowej prywatce).
Breeze potoczył wzrokiem dokoła stołu, przyglądając się czwórce swych gości. Najpierw Jenny, najbliższa przyjaciółka Plum, jeszcze z okresu studiów, rzutka kobieta ze starannie ułożoną burzą złotych włosów. Obok Leo, dziennikarz, prowadzący w „New Perspective" dział poświęcony modzie; potrafił czarować kobiety słowem w sposób zupełnie dla mężczyzn niezrozumiały. Lekko pucułowaty, o świeżej cerze, nosił złote okrągłe okulary, jeszcze tego wieczoru miał szansę zostać kochankiem Jenny. Miał dopiero trzydzieści cztery lata, lecz jego piaskowoszare włosy zaczęły się już przerzedzać jak u Kevina Costnera. Daleko mu było do próżności, toteż nie przejmował się wyglądem. Jego najlepszą bronią, przydatną tak w zawodzie dziennikarza jak i w życiu, była umiejętność wzbudzania sympatii przyjaznym uśmiechem. Ten uśmiech mógł zdziałać naprawdę wiele; nim kobiety zorientowały się w sytuacji, zaskoczone znajdowały Leo w swoim łóżku.
Breeze pochwycił spojrzenie Leo i wznosząc kieliszek rzekł:
- Chciałbym zaproponować toast za moich najlepszych klientów, jak Ameryka długa i szeroka, Suzannah i Victora. Wasze zdrowie!
Urocza w swej powściągliwości Suzannah z wdzięcznością uśmiechnęła się do Breeze'a. Przez cały wieczór flirtowała z nim, pozując na „piękność z Południa". Plum ukradkiem obserwowała taniec błękitnych oczu i kuszące ruchy płowych włosów. Breeze zachowywał się z chłodną galanterią, należną żonie najlepszego klienta, nie angażując się emocjonalnie. Przynajmniej tak to wyglądało. Plum przywykła do kobiet, które flirtowały z Breeze'em: fascynowały je nordyckie kości policzkowe, kontrastujące z lekko zapadniętymi policzkami, szeroka, prosta linia ust oraz zharmonizowana z kolorem włosów bladość twarzy. Proste, jasne brwi spotykały się nad pokaźnym nosem, dodając spojrzeniu przenikliwości.
Swoje przezwisko wyniósł Breeze jeszcze ze szkoły, gdzie był kapitanem drużyny krykietowej i zwykł przed każdym meczem lekceważąco wyrażać się o przeciwniku.
- Starczy lekka bryza (breeze) w plecy - mawiał. - Zdepczemy ich!
Ta śmiałość, nonszalancja i pewność siebie stały się później głównym atutem w karierze zawodowej, z łatwością zjednywały mu początkujących kolekcjonerów dzieł sztuki, takich jak Victor Marsh.
Breeze i Victor spotkali się w Londynie, na przyjęciu, gdzie zasypywano się nawzajem uprzejmościami. Nie tracąc pogody ducha Victor najpierw przyznał, że nie zna się na sztuce, a za chwilę zdecydował się zainwestować w europejskie malarstwo, całkowicie zdając się na wiedzę Breeze'a w tej materii.
Plum utkwiła wzrok w pobłażliwie uśmiechniętej, fałszywie rozpromienionej twarzy Victora. On także ukradkiem śledził rozwijający się flirt swojej żony z Breeze'em. Wciąż bardzo przystojny, elegancki w sposób charakterystyczny dla Wall Street, był około piętnastu lat starszy od małżonki i na zachowanie zgrabnej, barczystej sylwetki musiał zapracować. Suzannah wspomniała kiedyś Plum o trenerze, który zjawiał się codziennie o szóstej rano w ich apartamencie na Manhattanie.
Mimo narzuconych sobie rygorów Victor potrafił cieszyć się życiem z iście dziką rozkoszą. W college'u grał w piłkę nożną i był nawet szkolnym bohaterem, nie spotkało go najmniejsze rozczarowanie czy upokorzenie, tak często odciskające piętno na życiu wielu kolegów z drużyny. Victor mawiał czasami o sobie, że jest jednym z tych ukochanych przez Fortunę dusigroszy, którzy co rano śmiało mogą spojrzeć swojemu lustrzanemu odbiciu w oczy. Tak naprawdę uważał jednak, że żadna rzymska bogini nie ma z tym nic wspólnego: zawdzięczał to swej szybkości, gotowości przyjęcia każdego wyzwania i determinacji w uprzątaniu z drogi wszystkich konkurentów.
Ojciec Victora posiadał niewielką sieć tanich sklepów jubilerskich, specjalizujących się w sprzedaży pierścionków zaręczynowych. Na szyldach miały wypisane cyniczne motto: „Diamenty również są wieczne". Po szkole Victor znalazł się w Antwerpii i rozpoczął terminowanie w firmie Van Heyden & Stein, u prawdziwych mistrzów obróbki drogich szlachetnych kamieni. Zanudził się niemal na śmierć i po powrocie do Nowego Jorku odmówił pracy w jubilerskim przedsięwzięciu ojca. Skierował kroki do Bear Sterns, firmy brokerskiej, gdzie chwytał się dorywczych zajęć, żyjąc od kontraktu do kontraktu, od umowy do umowy. Nim przekroczył trzydziestkę, miał już własną firmę brokerską.
Zdobył majątek w latach osiemdziesiątych, kiedy to nabywał całe kompanie używając ich własnych aktywów jako kapitału. Z entuzjazmem chłopca, który po raz pierwszy dorwał się do gier telewizyjnych, od świtu do nocy kupował i sprzedawał przedsiębiorstwa. Wieczorem, z równym zaangażowaniem, zadowoleniem i determinacją, używał części swej fortuny do rozwijania bogatego życia towarzyskiego.
Dawniej trzeba było dwóch pokoleń, by nuworysz został zaakceptowany w wyższych sferach, lecz w erze Fast Everything, „wszystko szybko", akceptacja także uległa przyspieszeniu i nowe pieniądze stają się starymi pieniędzmi, gdy tylko posiadasz ich odpowiednio dużo. Suzannah też miała swój udział w łagodnej transformacji i awansie społecznym Marshów. Na początku lat osiemdziesiątych zasiadała w komitetach wielu organizacji dobroczynnych, poczynając od opieki nad lokatorami Zoo w Bronxie po stowarzyszenie zwane Córami Ameryki. Obecnie celem było miejsce w radzie Metropolitan Museum of Art - bardziej prestiżowe od prac w komisji zajmującej się operą czy pozycji w jakiejkolwiek organizacji politycznej. Działała z prawdziwym rozmachem: cztery razy w tygodniu jej manhattański kuchmistrz przygotowywał obiad dla trzydziestu dwóch biesiadników, a kolację dla czterdziestu ośmiu. Przyjęcia wydawane w weekendy poza miastem prezentowały się równie okazale.
Breeze i Plum spędzili na zasypanej śniegiem farmie Marshów w Cornwall Bridge w stanie Connecticut weekend poprzedzający Boże Narodzenie. To właśnie tam Suzannah Marsh położyła fundamenty pod własną fortunę, wykonując żmudną i niewdzięczną codzienną pracę, której nikt nie zauważa do chwili, gdy kobieta przestaje ją wykonywać: prowadziła dom.
* * *
Suzannah i Victor mogliby stanowić wzór manhattańskiej pary, której się powiodło. Byli dowodem tezy, często wygłaszanej przez Breeze'a: „Nie można stać w miejscu na eskalatorze życia. Albo wspinasz się do góry, albo zjeżdżasz w dół". Oczywiście była to szczera prawda. Nie można osiągnąć trochę sukcesu, obojętnie jaką życiową drogę się wybierze. Czy jesteś fizykiem nuklearnym czy gwiazdą filmową lub akrobatą, w dzisiejszym świecie obowiązuje cię zasada „wszystko albo nic".
Zgodnie z głoszoną regułą Breeze ze wszystkich sił popychał Plum w górę eskalatora życia, co zresztą było jego obowiązkiem, jako że podjął się roli jej agenta. Jednakże Plum odkryła, iż sukces nie wpływa dobrze na jej zdrowie, zrozumiała, że nikt nie może mieć wszystkiego. Jeśli pragniesz A, musisz poświęcić B, co oznacza często rodzinny dom, wszelkie pozazawodowe zainteresowania. Normalna rzecz, gdy nieustannie walczysz z nie zatrzymującym się ani na chwilę eskalatorem.
Breeze - wysoki i szczupły, silnej budowy ciała - nigdy nie chorował i nie mógł pojąć fizycznego wyczerpania żony, nerwowych załamań, które zatrzymywały ją w drodze na szczyt kariery. Zszokowany zauważył, że ostatnio powtarza się to przy każdej nowej wystawie.
W „Rosyjskiej Herbaciarni" kruche pomruki udawanej wesołości stały się odrobinę intensywniejsze, gdy Królowa Ogniska Domowego podniosła wypełniony szampanem kieliszek i zaproponowała drugi toast. Strojna w przesadnie wstydliwą, białą koronkową suknię od Christiana Lacroix Suzannah przybrała wyraz twarzy powszechnie znanej osobistości. Nie była to jej normalna twarz, raczej perfekcyjnie przygotowana maska na oficjalne okazje, bardziej łagodna, szczera i otwarta niż twarz na prywatny użytek.
Przemówiła głosem wzbijającym się ponad karnawałowy gwar, głosem ociekającym miodem, którego używała w obecności przystojnych mężczyzn.
- Za zdrowie Plum, tak zabawnej osóbki!
„Suka!", pomyślała Plum, bez trudu rozpoznając zawoalowaną zniewagę. Mogła użyć określenia „utalentowana malarka", niechby nawet „zwariowana mamuśka". Uśmiechnęła się, ale wewnątrz pozostała zimna jak lód. W tym momencie zdała sobie sprawę, że wesołość należała do rzeczy, które zniknęły z jej życia, o czym miała okazję przekonać się podczas weekendu w Connecticut. Zdawało jej się wtedy, że znalazła się w połowie jakiegoś starego świątecznego filmu wytwórni MGM. Suzannah tymczasem pobierała w kasie opłatę za bilet.
Można o niej było wiele powiedzieć, ale na pewno dysponowała ogromnymi zasobami energii i równie imponującą samodyscypliną. Kobiety tego typu nie tylko same mogą uszyć sobie suknię ślubną, mogą także zrobić weselny tort własnego pomysłu. Zawsze i wszędzie prezentowała się wspaniale. Jej starannie przycięte włosy dwa razy w tygodniu były troskliwie pielęgnowane w salonie Saksa, dokładnie o siódmej rano, w towarzystwie najbardziej wpływowych kobiet Nowego Jorku. Podobnie jak one, Suzannah nigdy nie przestawała mówić do mikrofonu kieszonkowego dyktafonu, chyba że akurat korzystała z telefonu komórkowego.
Zanim wyszła za mąż, pracowała jako asystentka redaktora magazynu „House Beautiful" w dziale zajmującym się kuchnią domową. Po tym epizodzie założyła jednoosobowe przedsiębiorstwo, dostarczające gotowe dania prywatnym klientom lub instytucjom. Jednym z jej klientów był Victor. Teraz miała nie tylko wiele firm rozwożących dania, ale także własną szkołę ciastkarstwa i co roku, w okresie poprzedzającym Święta Bożego Narodzenia, publikowała opasłe tomiszcze po brzegi wypełnione przepisami. Kiedy zarzucano jej ściąganie przepisów z innych książek, lodowato odpowiadała, że przecież nie istnieją prawa autorskie na przepisy kulinarne. Posiadała też własny program telewizyjny i radiowy, a J.C. Penny sprzedawał w całym kraju serię kreacji zwanych „Suzannah". Wyprodukowana przez nią kaseta wideo, będąca poradnikiem w stylu „popatrzcie, jak ja to robię", była rozchwytywana nie tylko przez przeciętne gospodynie domowe, ale także przez absolwentów szkół średnich, którzy lepiej powinni wiedzieć, co biorą do ręki i na co dają się nabierać.
Plum często zastanawiała się, dlaczego Suzannah, inicjatorka i pierwsza przedstawicielka eskapistycznego modelu Nowej Tradycyjnej Kobiety, zmusza siebie (i wszystkich wokół siebie) do tak wyczerpującej pracy, skoro ma wystarczająco dużo pieniędzy, by zaspokoić wszelkie zachcianki. Podczas weekendu w Connecticut spytała o to, naiwnie oczekując wyjaśnienia.
- W głębi duszy jestem domatorką - usłyszała. - Po prostu lubię, gdy mój dom jest czysty i zadbany, i chciałam pomóc kobietom równie mocno cieszyć się ich domowym życiem.
Brzmiałoby to szczerze, gdyby Plum nie rozpoznała w tych słowach wstępu nagranego na kasecie wideo.
Z goryczą potoczyła wzrokiem po głowach gości, udekorowanych srebrnymi karnawałowymi kapelusikami. Suzannah oczywiście odmówiła przyjęcia papierowego kapelusza. Na pewno zrujnowałby jej wymuskaną fryzurę.
Sam akt twórczy - malowanie - nie wystawiał Plum na tak ciężką próbę jak życie towarzyskie, te wszystkie wymuszone grzeczności wobec klientów, wywiady dla prasy, żonglowanie wieloma wizerunkami, kreowanymi na potrzeby osoby publicznej, jaką się stała. Zawsze czuła się nieswojo, gdy była zmuszona uczestniczyć w oficjalnych kolacjach. Nie mogła się dobrze bawić ze świadomością, że właściwie przyszła do pracy. Będąc żoną ambitnego właściciela galerii miała szansę przekonać się, jak trudno jest pogodzić ze sobą dwa odmienne światy: świat mecenasa i świat artysty.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że jednym z głównych powodów rozgoryczenia współczesnych artystów jest fakt, że większość z nich nie zamieniła swego talentu na dolarowe fortuny. Dawno minęły czasy włoskiego renesansu, słynącego z wyjątkowej opieki nad mistrzami pędzla. Kiedy wznoszono Kaplicę Sykstyńską i powstawały brązowe drzwi bazyliki we Florencji, zdolni malarze byli ogólnie szanowani i należeli do ludzi bogatych. Rafael posiadał kilka pałaców, Giotto osiągnął popularność porównywalną do statusu gwiazd rocka, natomiast Michał Anioł, którego przeznaczeniem było malowanie fresków w Kaplicy Sykstyńskiej, został wypożyczony papieżowi przez Wawrzyńca Wspaniałego na mocy specjalnej umowy, jakie dziś zawiera wytwórnia filmowa Warner Brothers na wypożyczenie swych największych gwiazd wytwórni Paramount.
W latach osiemdziesiątych XX wieku nagły wzrost zainteresowania dziełami sztuki wykreował kilkanaście malarskich supergwiazd i pozwolił im zbić spory majątek. Ale w listopadzie 1990 roku, niemal w ciągu jednego wieczoru, boom wygasł, jakby był tylko ulotną iskierką. Sytuacja pogarszała się, aż osiągnęła dno poniżej depresji z 1920 roku. Nadal działało kilku malarzy, których obrazy osiągały wartość rzędu miliona dolarów, jak Jasper Johns czy Brice Marden, ale można było ich policzyć na palcach jednej ręki. Atmosfera w środowisku ludzi zajmujących się handlem dziełami sztuki przypominała nastrój pasażerów „Titanica" tuż po zderzeniu z górą lodową: była to naprawdę głęboka depresja.
Leo wyczekał na odpowiedni moment, by wznieść następny toast. Wstał i uroczyście powiedział:
- Za Plum! Dziewczynę, która ma wszystko!
„Gdybym rzeczywiście miała wszystko - pomyślała Plum, śląc Leo obowiązkowy uśmiech - jak mogłoby dojść do tego, że spędzam sylwestra, najważniejszą noc w całym roku, zabawiając dwójkę prawie obcych ludzi? Dlaczego nie siedzę sobie w domu, nie łuskam razem z dziećmi orzeszków ziemnych przed kominkiem, odgrzewając dowcipy o noworocznych postanowieniach, co zawsze kończy się poważną dyskusją o planach na nadchodzący rok? Jeśli naprawdę mam wszystko - pytała siebie - dlaczego nie mogę robić tego, na co mam ochotę? I dlaczego dręczy mnie taki niepokój?"
Przyszła kolej na promieniującego życzliwością Victora. Jego głos wzniósł się ponad muzykę kozackiej orkiestry:
- Za naszą gospodynię i moją ulubioną malarkę, Plum Russell, Madonnę świata sztuki! Niech zwycięży w Biennale!
Plum drgnęła. W następnej sekundzie pochwyciła ostrzegawcze spojrzenie męża i posłusznie przywołała na usta lekki uśmiech.
Biennale, konkursowa impreza odbywająca się zawsze w pięknej Wenecji, olimpiada artystów malarzy, to najstarszy i najwyżej ceniony międzynarodowy festiwal sztuki, będący najwspanialszą okazją do rozpoczęcia błyskotliwej kariery. Reprezentowanie własnego kraju w Biennale uważano za zaszczytne wyróżnienie i paszport w świetlaną przyszłość. Wystawiając prace w jakiejś galerii lub prezentując ich fotografie w specjalistycznych magazynach, młody artysta miał szansę być zauważony przez kilku znawców. Gdy brał udział w Biennale, z miejsca przykuwał uwagę krytyków z całego świata, a zjawiało się ich przeciętnie około dwóch tysięcy. Oprócz nich do Wenecji ciągnął każdy, kto miał choć trochę do powiedzenia o współczesnym malarstwie i pragnął zorientować się w najświeższych pracach zarówno nowych, jak i uznanych artystów. Właśnie tam rozpoczęła się kariera Jaspera Johnsa i Roberta Rauschenberga, tam zdobywali laury zwycięzców Picasso, Matisse i Miro. Od czasów drugiej wojny światowej ponad czterdziestu artystów z Wielkiej Brytanii wybiło się właśnie na festiwalu sztuki w Wenecji. Wywalczyli znakomitą międzynarodową reputację, a ich obrazy były w cenie. Breeze z uporem maniaka powtarzał, że przeznaczeniem Plum jest dołączenie do tego dostojnego grona.
Leo chwycił dłoń siedzącej obok niego Jenny i ze sztucznym wzruszeniem w głosie zakrzyknął:
- Życzmy Jenny podobnego sukcesu w jej malarskiej karierze!
Jenny, najlepsza przyjaciółka Plum, wyglądała na zażenowaną. Charakterystycznym gestem zgarnęła znad czoła część karmelkowych włosów i wcisnęła je za ucho. Nerwowo utkwiła wzrok w talerzu, jakby chciała się tam ukryć, ale i tak nie potrafiłaby zatuszować zalewających policzki rumieńców.
Breeze porwał kieliszek i dodał swój toast:
- Za rozpoczęty rok! Niech szczodrze zaspokoi pragnienia każdego z nas!
- Moje już zaspokoił! - mruknęła Suzannah, podnosząc wysoko dłoń i rozstawiając palce, ażeby lepiej wyeksponować owalny, ostro ścięty na brzegach brylant. Wątłe światło świec wzbudzało w jego wnętrzu mikroskopijne tęcze, wyświetlane na białym ekranie obrusa. - Dwudziestokaratowy D Flawless - mruczała dalej jego właścicielka. - Prezent pod choinkę.
Koniuszkami palców z długimi różowymi paznokciami przesłała mężowi dziękczynnego całusa. Wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w źródło magicznych błysków, zastanawiając się, ile mogło kosztować.
Nagle za plecami Suzannah zmaterializowała się jakaś kobieta w złotym, pokrytym cekinami żakiecie. Uśmiechając się przepraszająco, wyciągnęła przed siebie otwartą kartę dań.
- Czy mogłaby pani... Pani Suzannah Marsh, prawda? Marzę o pani autografie, pani jest moją boginią... Jak opowiem dzieciom!...
Suzannah z uśmiechem złożyła podpis i podnosząc wzrok powiedziała swym aksamitnym głosikiem:
- Powinna pani skorzystać z okazji i poprosić o autograf także moją przyjaciółkę. To Plum Russell, słynna malarka abstrakcyjna!
Kobieta wyglądała na zdezorientowaną.
Plum zaczerwieniła się, po części z wrodzonej nieśmiałości, a po części z gniewu po doznanym upokorzeniu. Pozornie wielkoduszna, Suzannah doskonale zdawała sobie sprawę, że Plum, rozpoznawana w świecie miłośników sztuki, pozostaje absolutnie pusto brzmiącym nazwiskiem dla przeciętnej Brytyjki, nie wspominając o przeciętnej Amerykance.
Jenny, niedostrzegalnie dla innych gości przy stoliku, wyraziła swoją solidarność z przyjaciółką układając usta w niemą obelgę:
- Dziwka!
Breeze, zajmujący miejsce obok pani Marsh, pochylił się ku niej i szarmancko nakrywając zdobną w brylant dłoń rzekł:
- Kiedy Plum zdobędzie na Biennale pierwszą nagrodę, jej nazwisko stanie się częścią historii sztuki po wsze czasy. Będzie naprawdę sławna, sławą wieczną, a nie efemeryczną sławą jakiejś telewizyjnej gwiazdki...
Urwał, by zawołać kelnera.
Według Oscara Wilde'a dżentelmen to „gość, który nigdy nie jest niezamierzenie niegrzeczny". Definicja wypłynęła z zakamarków pamięci i tym razem Plum uśmiechnęła się do męża z własnej inicjatywy. Breeze był wysoki, muskularny, dobrze ubrany i wyglądał na kogoś absolutnie bezpretensjonalnego. Jego garnitury miały metki Savile Row, koszule, krawaty, a nawet slipy, pochodziły z Jermyn Street.
- Bądźmy realistami - powiedziała dobitnie Plum. - Nie mam żadnych szans zdobyć nagrody na Biennale. Gdyby Włosi wymyślili inną formułę, nie przeszłabym nawet przez sito krajowych eliminacji.
Tematem przewodnim Biennale na rok 1992 był „Portret kobiety". Członkowie Brytyjskiego Stowarzyszenia Sztuki, którzy przez sto lat działalności tylko raz wytypowali kobietę, Brigdet Riley, niechętnie zdecydowali się powtórzyć to rozwiązanie.
- Tak czy inaczej - zauważył Breeze - kobietą, którą wybrali, jesteś właśnie ty.
Ten optymizm sprzedawcy zachwalającego towar, wykraczający daleko poza granice zdrowego rozsądku, wcale nie poprawiał Plum samopoczucia. Przeciwnie, mając świadomość, że został niecały rok na wykonanie nowych i na odpowiednim poziomie prac, czuła spadającą na barki coraz większą odpowiedzialność.
- Jeżeli Plum zdobędzie nagrodę, w ciągu jednego wieczora ceny jej prac wzrosną przynajmniej czterokrotnie - spekulował Victor. Rozgarniając srebrne serpentyny, pochylił się i rzekł do Breeze'a: - Chciałbym mieć prawo pierwokupu prac Plum wystawianych w Nowym Jorku zaraz po Biennale.
Breeze oszczędnym ruchem głowy wyraził zgodę. Obecnie galerie usiłowały lansować młodych artystów uprawiających realizm posunięty do fotograficznej dosłowności, malujących wyrazistą, dosadną kreską. Nie było miejsca na abstrakcyjny impresjonizm Plum, ale jej obrazy były naprawdę dobre i zaraz po ogłoszeniu nominacji Breeze rozpoczął ostrożną kampanię reklamową. Chociaż na ogół sam zajmował się podobnymi sprawami, tym razem zatrudnił specjalistę od kontaktów z prasą i telewizją. Osobnik ten, jak przystało na specjalistę, w tempie prawdziwie ekspresowym doprowadził Plum do rozpaczy: spotkania z przedstawicielami prasy były dla niej formą wymyślnych tortur. Zawsze gdy do nich dochodziło, paraliżujący strach odbierał jej mowę.
A przecież żaden współczesny artysta nie ma prawa liczyć na sukces, jeżeli ignoruje prasę, wykręca się od rozmowy pracą i chowa na poddaszu.
Breeze wiedział, że jego żona tylko robi wrażenie skrytej i niechętnie nastawionej do świata. W rzeczywistości tłumiła ją nieśmiałość oraz brak wiary we własne możliwości. Posiadała rozległą wiedzę i potrafiła mówić o swoim malarstwie w sposób niezwykle zajmujący, lecz wydobyć to mógł tylko jeden poważny krytyk - przyjazny, niedźwiedziowaty Robert Hughes. W towarzystwie innych znanych malarzy nieodmiennie płoszyła się i zdobywała wyłącznie na półsłówka albo plotła banały. Choć wywalczyła sobie stosunkowo wysoką pozycję w kręgu osób zajmujących się malarstwem, wciąż brakowało jej pewności siebie.
Breeze wściekał się. Złośliwie twierdził, że rozmawia z dziennikarzami tak, jakby jej iloraz inteligencji był niższy od numeru buta, a słownictwo ograniczało się do monosylab. Jego zdaniem na widok mikrofonu zachowywała się jak idiotka.
- Nawet głos ci się zmienia - powiedział kiedyś. - Jest urywany albo drży jak osika na wietrze. A przecież mogłabyś doskonale się wypowiedzieć, gdybyś o tym nie myślała. Bądź tak nieobecna duchem, jak w swojej pracowni przy sztaludze.
- Kiedy maluję, nie myślę o niczym. Myślę o malowaniu.
- Właśnie! Nie rozprasza cię jakiś głupi, dziecięcy kompleks niższości.
- Kochanie, przysięgam, że próbowałam... Ale gdybym była dobrym mówcą, zostałabym politykiem, a nie malarką. Gdybym lubiła występować przed kamerami, zostałabym aktorką. Po tych wszystkich wywiadach już wiem, co czuje zając oślepiony przez światła nadjeżdżającego samochodu: jego mózg jest sparaliżowany przerażeniem. Zadają pytania i tylko czekają na potknięcie.
- Nieprawda! Oni tylko są zbici z tropu, zaskoczeni, że tak drobna, nieśmiała kobietka jest zdolna tworzyć tak wspaniałe obrazy.
- Zgadza się. Miałam okazję zobaczyć niedowierzanie na ich twarzach. Któregoś dnia powiem im: „Poddaję się! Ja tylko weszłam w posiadanie tych obrazów, nie namalowałam ich. Zrobił to gang nastoletnich karłów, których trzymam w piwnicy na łańcuchu. Zadowoleni?"
- Może wizyta u psychoanalityka... - mruknął Breeze.
Nawet nie chciała o tym słyszeć.
Patrząc na Suzannah, zsuwającą z palca swój olbrzymi pierścionek z diamentem w toalecie „Rosyjskiej Herbaciarni" i spokojnie myjącą ręce, Plum pozazdrościła jej pewności siebie. Zdała też sobie sprawę, że najbardziej irytującą cechą tej kobiety jest niezmącona, niezależnie od okoliczności, pogoda ducha. Trochę szumiało jej w głowie, więc spytała zaczepnie:
- Nie boisz się nosić ten pierścień? Nawet tu, w centrum miasta, jakiś rabuś może razem z nim odciąć ci palec.
- Oczywiście, że się nie boję. Kiedy wychodzę z domu, obracam go kamieniem do wewnątrz. - Spojrzała w lustrze w oczy Plum. - No i przy tej pogodzie obowiązkowo noszę rękawiczki. W każdym razie moim noworocznym postanowieniem jest nigdy więcej się nie bać. A co ty sobie postanowiłaś?
- Co sobie postanowiłam? - odparła Plum z ożywieniem. - Nigdy więcej obciągania druta.
Suzannah drgnęła, jakby ukłuto ją bardzo ostrą i bardzo długą szpilką. Nie wierzyła własnym uszom.
- Nie uważasz ...
entlik