Anderson Taylor - Niszczyciel 05 Przypływ.doc

(1774 KB) Pobierz

 

TAYLOR ANDERSON

PRZYPŁYW

Rising Tides

CYKL NISZCZYCIEL

Przełożył

Radosław Kot

 

Dla moich wspaniałych dziewczyn:

Rebekki, Christine, Jennifer i Nancy

 

Ku pamięci wszystkich

odznaczonych Purpurowym Sercem.

Niech Was Bóg błogosławi

PODZIĘKOWANIA

I tym razem najpierw chcę podziękować mojemu przyjacielowi i agentowi Russellowi Galenowi, Ginjer Buchanan oraz wszystkim świetnym ludziom z Roc Books. Trudno byłoby mi przecenić ich pomoc. W odróżnieniu od większości pisarzy mieszkam „na prowincji”, przez co mam słaby kontakt z kręgami literackimi, rzadko też trafiam na konstruktywnie podchodzących do sprawy krytyków. Owszem, mam wielu przyjaciół, którzy zdobyli wykształcenie akademickie albo przeszli przez „szkołę życia”, która wiele ich nauczyła, jednak ich oceny nie zawsze są w pełni obiektywne. Ginjer i redaktorzy wydawnictwa Roc stanowią w tej sytuacji ostatnią instancję, do której mogę się odwołać.

Redaktorami, którzy przedzierają się przez surowe wersje moich tekstów, wciąż są jednak moi rodzice. To oni pierwsi wyłapują błędy i niekonsekwencje w książkach, które piszę. Należą do pokolenia ich bohaterów, wiedzą więc najlepiej, jak wówczas się mówiło i myślało. Za podobną pomoc oraz wieloletnią przyjaźń i wsparcie chcę też podziękować Tomowi i Jody Thigpenom, zwłaszcza że informacje Toma na temat przemysłu naftowego były, są i będą mi coraz bardziej przydatne w kolejnych tomach tej serii (prywatnie zwykłem żartować, że to mój ojciec wynalazł pierwsze sposoby zdalnego komunikowania się na odległość, Tom zaś wywiercił pierwszą dziurę w ziemi, żeby dotrzeć do „czarnego złota”, a dokonali tego, gdy Matuzalem przyszedł na świat - jako starzy kumple zapewne wzajemnie się przy tym wspierali, dodatkowo czerpiąc siłę z galonów wychylanej przy tym szkockiej i udając oczywiście, że robią coś całkiem innego).

Wszystkie osoby, o których wspomniałem we wstępach do wcześniejszych tomów, służące pomocą w kwestiach technicznych czy rozwoju poszczególnych postaci, wciąż są na „liście podejrzanych”. Wiele postaci z tego cyklu ma „prawdziwe” odpowiedniki, chociaż żadna nie jest wzorowana na jednej, konkretnej osobie. Składam je raczej z cech podpatrzonych u różnych moich znajomych. Niemal wszystkie wygłupy czy inne osobliwe perypetie moich bohaterów zdarzyły się naprawdę, część nawet miałem wątpliwy zaszczyt widzieć osobiście. Dzięki temu, że mam znajomych w najróżniejszych środowiskach, z różnym podejściem do życia i różnymi jego kolejami, zasób postaci do przedstawienia na kartach książki staje się wręcz niewyczerpany.

Z różnych powodów winienem dodać do tej listy jeszcze kilka osób. Niekiedy z opóźnieniem, ale przecież lepiej późno niż wcale. Taką grupą są moi przyjaciele i znajomi z Tarleton State University, którzy mają mnie pewnie za lekko stukniętego, ale podejrzewam, że niektórzy skrycie czytają moje książki. Z podobnych powodów chcę wspomnieć o cioci Terry, której wytrwałość, stoicyzm i przyjazne podejście do ludzi są dla mnie dobitnym przykładem, jacy potrafią być Brytyjczycy. Dziękuję też Kate Baker, wspaniałej dziewczynie zajmującej się moją stroną internetową i blogiem (pomysł „zabójczego kudzu”, podsunięty przez Tiki w ramach ogłoszonego na mojej stronie konkursu na najciekawsze zwierzęta i rośliny, które mogłyby się pojawić w świecie lemurów i grików, zostanie w tym właśnie tomie wykorzystany). [Adres tej strony to http://www.taylorandersonauthor.com/. Konkurs, ogłoszony pod hasłem „Order of Darwinian Delight”, wciąż trwa (przyp. tłum.).] Dziękuję też takim osobom, jak: Tom Potter, Michael Walsh, Bruce Kent, R. R Scott, John Schmuke, Aaron Wehr oraz gość znany jako „Ed”, którzy podsuwali mi różne wartościowe sugestie czy inspirujące pomysły. Pułkownik Dave Leedom, Mark Wheeler oraz mój niezmordowany ojciec robili wszystko, co tylko w ich mocy, by siły powietrzne sojuszu mogły zapanować na niebie, Dennis Petty zaś nieustannie przypominał mi, że nie było w ludzkiej historii ani jednego dnia bez walki z takimi czy innymi wrogami. Ponadto zaś Jim Goodrich służył mi dobitnymi przykładami, że każda, nawet najdziwniejsza sytuacja zawsze może się jeszcze bardziej skomplikować.

Przypływy i odpływy oceanu są zjawiskiem powtarzalnym i zasadniczo stałym, chociaż ich skala bywa zmienna. Każdy kompetentny żeglarz wie, że odpowiedzialny jest za nie Księżyc. Z niewielkimi wyjątkami można zatem dokładnie przewidzieć ich wysokość i rytm. Księżyc to solidna firma i rzadko zawodzi.

Wojny też są jak przypływy i odpływy, tyle że w ich wypadku o wiele trudniej przewidzieć cokolwiek. Są zjawiskiem chimerycznym i często zaskakują wszystkich zainteresowanych. Przy całym szacunku dla przekonań mieszkańców Aryaalu czy B’mbaado nie sądzę, by nawet Księżyc z całym swoim majestatem i stałością miał w tej materii cokolwiek do powiedzenia. Są sprawy, wobec których nauka jest bezradna i badacz może tylko mieć nadzieję, że powodzenie w walce podlega jakimś prawidłom. Niemniej ta właśnie wiara, podobnie jak wiara w Boga, to jedyne, do czego warto się przywiązywać.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1
MORZE WSCHODNIE, WRZESIEŃ 1943

Atmosfera w mesie niszczyciela USS Walker gęstniała coraz bardziej. Wpadające przez otwarte bulaje podmuchy niosły z lądu ciężką woń roślinnej zgnilizny, która mieszała się z odorem pleśni i spoconych ciał. Trzy postaci siedzące za stołem z blatem pokrytym zielonym linoleum czekały w milczeniu na przyprowadzenie ostatniego jeńca. To był długi, męczący dzień i towarzyszący wcześniejszym rozprawom słuszny gniew ustąpił w końcu przed znużeniem. Skład sędziowski wciąż miał podsądnych za osoby godne pogardy i wciąż darzył je co najmniej niechęcią, ale w tej chwili wszyscy, włącznie z oskarżeniem i obroną, chcieli już tylko doprowadzić sprawę jak najszybciej do końca.

Kapitan Matthew Reddy, wielki wódz klanu Amerykanów i uznany przez aklamację głównodowodzący sił zbrojnych sojuszu skupionego pod Sztandarem Drzewa, spojrzał przez bulaj na kotwiczącego w pobliżu Achillesa. Parowa fregata Nowego Imperium Brytyjskiego ledwie przetrwała walkę i wyszła z niej poważnie uszkodzona, a przelotny sztorm, w który weszli później, jeszcze pogorszył jej stan. Szczęśliwie znaleźli schronienie na wodach tego nie znanego im bliżej atolu i mogli się zabrać do niezbędnych napraw. Nie tylko na Achillesie - niemal na wszystkich okrętach zespołu. Dwa wzięte podczas bitwy pryzy, należący do Kompanii Nowobrytyjskiej flagowy Ulysses oraz zagarnięta przez kompanię imperialna fregata Icarus, były już praktycznie gotowe do wyjścia w morze. Pierwsza z tych jednostek unikała walki i odniosła tylko lekkie uszkodzenia, na drugiej zaś lojalni marynarze pozbawili dowództwa oficerów kompanii i okręt w ogóle nie wdał się w starcie. Achilles oberwał od HNBC Caesar, którego zdołał jednak posłać na dno. Nawet Walker, z działami o zdecydowanie większym zasięgu niż artyleria przeciwnika, sporo oberwał i skład sędziowski musiał prowadzić obrady przy wtórze hałasów towarzyszących naprawom żelaznego kadłuba. Popękane i przebite płyty poszycia trzeba było zastąpić nowymi, a powyginane wyklepać - i oczywiście uzupełnić brakujące nity.

Walkera w żadnym razie nie było można nazwać nowym okrętem, niemniej po podniesieniu z dna i odbudowie niemal tak wyglądał w ciemnoszarym malowaniu, które ostatecznie zyskało akceptację bosmana. Zdecydowanie nie przypominał teraz zmasakrowanego i na wpół zatopionego wraku, którym stał się po bitwie o Baalkpan. Herkulesowym wysiłkiem udało się przywrócić go do służby, tak że mógł wziąć udział w nowej wyprawie. Wydawało się cudem, że nie tylko znowu unosi się na wodzie, ale na dodatek porusza się własnym przemysłem na pełnym morzu i jeszcze może walczyć. Matt czasem nie wierzył do końca, że to wszystko naprawdę się udało.

Ani on, ani bosman nie brali udziału w podniesieniu i remoncie okrętu. Znajdowali się wtedy na pokładzie Donagheya, biorącego akurat udział w kampanii singapurskiej. Ominęła ich przez to cała ta ciężka praca, dzięki której niszczyciel ponownie stał się sprawnym okrętem. Wróciwszy zaś, zmobilizowali zaraz wszystkie siły, by ruszyć w pościg za zdradzieckim przedstawicielem kompanii, niejakim Walterem Billingslym, który dopuścił się porwania księżniczki Rebekki, Sandry Tucker, siostry Audry, Dennisa Silvy i Abla Cooka. Już samo zamachnięcie się na księżniczkę było czynem haniebnym. Wśród członków sojuszu, w tym także lemurów, była ona postacią szalenie popularną, co dotyczyło także Lawrence’a, jej jaszczurczego przyjaciela, który również został porwany. To, że Sandra Tucker również znalazła się w tej grupie, jeszcze bardziej pogarszało sprawę (o ile cokolwiek mogło ją w ogóle pogorszyć). Sandra była nie tylko bohaterką, która służąc swoimi umiejętnościami medycznymi i organizacyjnymi, uratowała tysiące istot od niechybnej śmierci, ale i ukochaną Matthew Reddy’ego. To, że nie byli małżeństwem, a nawet nie zaręczyli się jeszcze oficjalnie, nie miało dla lemurów żadnego znaczenia. Oni widzieli w niej partnerkę głównodowodzącego. W tej sytuacji nawet wojna nie mogła być przeszkodą dla pościgu za porywaczami.

Oczywiście martwiono się także o innych zakładników. Siostra Audry, choć bardzo zaangażowana w niechętnie postrzeganą ewangelizację, zyskała grupę zwolenników, a część z nich wstąpiła nawet do nowej wspólnoty wiernych. Zdecydowana większość miała zaś siostrę za osobę uczciwą, nawet jeśli trochę dziwnie pobożną. Abla Cooka mało kto kojarzył, wszyscy jednak wiedzieli, że chłopiec jest „jednym z nich”. Dennis Silva był z kolei postacią bardzo popularną i mało kto go nie znał. Więcej nawet - dla wielu lemurów był on ucieleśnieniem tych cech, które powszechnie kojarzono z Amerykanami. Rosły, hałaśliwy i trochę dziecinnie nieokrzesany, był do szaleństwa odważny i skory do poświęceń dla innych tylko dlatego, że jego zdaniem tak właśnie należało postępować. Szczególną atencją darzył przy tym dzieci. Jego podwójny romans z pielęgniarką Pam Cross i kotowatą Risą-Sab-At był tematem plotek chyba w całym sojuszu. Bardziej wszakże wśród ludzi, którzy postępowanie Silvy uważali za co najmniej dyskusyjne. Kotowaci wydawali się raczej zaciekawieni i rozbawieni sytuacją.

Tak czy owak, miejscowi mieli dość powodów, by podjąć próbę odbicia zakładników, i z całych sił pomagali załodze Walkera przygotować okręt do wyjścia w morze i do walki, aby był gotowy, gdy Matt będzie go potrzebował. I to też był rodzaj cudu, pomyślał kapitan, przecierając oczy. Tyle że gdy chodziło o poczynania lemurów i jego własnych ludzi, cuda stały się czymś niemal powszednim.

Potrząsnął głową, wracając do bieżącej chwili. Mimo pewnych zastrzeżeń zgodził się zostać przewodniczącym składu sędziowskiego. Spełnił w ten sposób prośbę komodora Jenksa, chociaż jako dowódca okrętu, który został zaatakowany bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, nie mógł zapewne być całkowicie obiektywny. Jenks jednak dowodził, że Walker jest tu jedyną jednostką nie związaną w żaden sposób z Kompanią Nowobrytyjską czy Imperialną Marynarką Wojenną, a sam proces nie ma dotyczyć napaści na obcy niszczyciel czy aktu wojny wobec niezawisłego państwa, lecz „celowej i rozmyślnej próby zabójstwa księżniczki Rebekki Anne McDonald”, dziedziczki tronu imperium, która w przekonaniu złoczyńców miała znajdować się na pokładzie okrętu Matta. Dzięki temu przedstawiciele kompanii czy Imperialnej Marynarki Wojennej mogli występować przed sądem jako obrońcy, oskarżyciele i świadkowie, Matt zaś zostać przewodniczącym składu. Atak na Walkera został uznany jedynie za element haniebnych knowań, sąd miał zaś orzec, czy zamachowcy dopuścili się zdrady stanu. I to było najważniejsze, chociaż załoga niszczyciela sarkała trochę, że w razie uznania winnymi złoczyńcy zawisną tylko za zdradę, a nie za szereg popełnionych po drodze morderstw. Z drugiej strony nikt przesadnie się nie burzył, skoro wszystko wskazywało na to, że nie wywiną się od stryczka.

Niemniej, skoro Matt zgodził się, że w składzie sędziowskim nie powinno być nikogo z Kompanii Nowobrytyjskiej czy Imperialnej Marynarki Wojennej, na jego barki spadł obowiązek dobrania pozostałych dwóch członków. Najbardziej oczywistym kandydatem wydawał się bosmanmat Chack-Sab-At, słynący z bystrego umysłu i poczucia sprawiedliwości, a do tego odważny i honorowy. Wśród znanych Mattowi kotowatych nie było drugiego o równie złożonej osobowości. Przedwojenny pacyfista, który stał się z czasem wprawnym wojownikiem i awansował na dowódcę marines, jednak gdy tylko ponownie trafiał na pokład Walkera, wracał na dawne stanowisko bosmanmata. Chociaż bardzo się zmienił, odkąd poznał ludzi, wciąż uważał ten okręt za swój pływający dom.

Z drugiej strony jego bliskie kontakty z ludźmi były też przyczyną sporej rozterki. Młody lemur, kiedyś tak beztroski i cieszący się życiem, wyrósł na sprawną „machinę bojową”, co w walce z grikami nie sprawiało mu problemów. Umiał oddzielić wojnę od reszty życia i pamiętał, że walczy dla dobra swego ludu. Niemniej ostatnie starcie, w którym przyszło mu występować przeciwko ludziom, naruszyło ten spokój. Nie rozumiał, co się stało, i bardzo go to dręczyło. Kotowaci z zasady nie walczyli między sobą, a jeśli już, to bardzo rzadko. Co prawda pogodził się z tym, że z ludźmi jest inaczej, i nawet wydatnie się przyczynił do pokonania Japończyków, którzy wspierali jaszczury, niemniej ci tutaj ludzie, owi „imperialni”, byli potomkami legendarnych „bezogoniastych”, którzy odegrali kiedyś wielką rolę w rozwoju lemurów, wzbogacając ich wiedzę techniczną i wszelką inną, ucząc nawet wielu rzeczy o porządku Niebios. Matt skłonny był podejrzewać, że Chack czuł się jak ktoś, kto spotkał pradawnych świętych i odkrył ku swemu przerażeniu, że tak naprawdę bardzo im daleko do świętości.

Nie był w tym najpewniej odosobniony. Cała ta wyprawa zdawała się podważać wiele dogmatów religijnych lemurów. Już samo to, że dotarli tak daleko i nie spadli poza krawędź świata, było wielce osobliwe. Kotowaci wiedzieli, że Ziemia jest okrągła, ale tylko ci, którzy pływali na Walkerze, mieli okazję się przekonać, że siła ciążenia działa zawsze ku środkowi globu. Nie była to dla nich tylko lekcja fizyki, ale też coś burzącego dotychczasowy porządek świata i rodzącego szereg nieuniknionych w tej sytuacji pytań i wątpliwości.

Chack i jego pobratymcy mieli więc sporo do przemyślenia i chociaż inaczej być nie mogło, Matt współczuł im tego trudnego „wejścia w dorosłość” za cenę utraty naiwności i prostoty.

Trzeci członek składu sędziowskiego nie budził podobnych wątpliwości. Australijczyk Courtney Bradford, zatrudniony kiedyś przez Royal Dutch Shell, był inżynierem; od poszukiwań naftowych i domorosłym przyrodnikiem. Bez wątpienia bystry, miał jednak swoje dziwactwa, które wszystkim dawały po trosze do wiwatu. Mimo to Matt uznał jego obecność w trybunale za coś oczywistego. W rządzie sojuszu Bradford był nie tylko ministrem od wszelkich spraw naukowych, ale także jego „pełnomocnikiem generalnym”, jakkolwiek dziwnie ten zasłużony skądinąd tytuł mógł brzmieć.

Matt był szczerze zdumiony, gdy komodor Jenks sprzeciwił się udziałowi Bradforda, argumentując przy tym, że chodzi o proces wojskowy i że żaden cywil nie powinien sądzić oficerów w służbie czynnej. Kapitan spytał go jednak, ile właściwie marynarek wojennych ma Nowe Imperium Brytyjskie? Czyżby aż dwie? Jenks zacukał się, jakby nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, i może faktycznie tak było. Po namyśle stwierdził, że Kompania Nowobrytyjska to nie marynarka wojenna i nie można obu wsadzać do tego samego worka. Gdy to ustalili, całkiem chętnie przyznał, że w takiej sytuacji obecność cywila w składzie sędziowskim będzie jak najbardziej stosowna. Sam został w tym procesie oskarżycielem, do pomocy dobrawszy sobie swojego pierwszego oficera, porucznika Grimsleya. W wystąpieniach nawiązywali przede wszystkim do dwóch wątków: zdrady i piractwa, zapewne ćwicząc temat, który zamierzali podnieść przed swoją admiralicją, krytykując działania całej kompanii.

Pierwszy oficer Matta został obrońcą. Nie palił się do tej roli, ale gdy już się jej podjął, okazał się całkiem kompetentny. Wsparciem służył mu porucznik Blair z Imperialnej Marynarki Wojennej. Obaj podeszli poważnie do swoich obowiązków, wywracając na nice każdy epizod mogący ukazać postępowanie oskarżonych w lepszym świetle. Tyle że zeznania wezwanych przed sąd świadków nie dawały im większej swobody manewru - dowody były zbyt jednoznaczne. Na ile mogli, powoływali się w tej sytuacji na kazus „wątpliwej winy”, który był obecny w systemie prawnym imperium. Pechowo dla większości ich klientów wątpliwości było jednak bardzo mało.

Procesy dobiegły wreszcie końca i spędzili cały dzień na oznajmianiu oskarżonym decyzji sądu. Postępowanie objęło pięćdziesięciu jeden oficerów i oficjeli kompanii, z których trzydziestu jeden uznano za winnych zdrady stanu. Zgodnie z praktykami imperialnymi oraz prawem wojennym imperium, które było zdaniem Matta najwłaściwsze do zastosowania w tej sytuacji, oznaczało to tylko jedno: śmierć przez powieszenie. Skazani byli potem przewożeni na Ulyssesa, gdzie wieszano ich kolejno na noku rei grotmasztu. Trzynastu uznano winnymi pomniejszych czynów, za które mieli zostać uwięzieni w pierwszej napotkanej miejscowości imperium. Sześciu oczyszczono z zarzutów i nawet Jenks był w ich wypadku przekonany, że ludzie ci nie znali prawdziwego celu swej misji. Jako karni przedstawiciele Kompanii Nowobrytyjskiej robili tylko swoje, traktując podporządkowany im personel marynarki wojennej jak własnych podwładnych.

Matt spojrzał raz jeszcze na sponiewieranego Achillesa i ucieszył się poniekąd, że Ulysses znajduje się poza polem jego widzenia. Nie obawiał się pomyłki sądowej, wśród skazanych na pewno nie było ani jednego niewinnego, ale przez ostatnie parę lat widział dość śmierci. Metodyczne wieszanie skazanych nie było czymś, co pragnął zapamiętać. I bez tego miewał koszmary, a poza tym bardzo chciał pozostać obiektywny w kwestii imperium. Podsycanie nienawiści byłoby w tej sytuacji bardzo nie na miejscu, zwłaszcza że... zapewne ucieszyłby go widok mocno obciążonej rei... Spojrzał na pozostałych sędziów i westchnął.

- Skończmy już z tym - mruknął pod nosem.

- Proszę o wybaczenie... kapitanie Reddy, kapitanie Chack, panie Bradford - powiedział cicho Jenks. - Wiem, że poprosiłem was o coś, co było dla was bardzo kłopotliwe, ale... ten proces był naprawdę konieczny. Czeka nas jeszcze długa droga i nie wiemy, co zastaniemy na miejscu. Wciąż nie udało nam się odnaleźć Ajaxa z komandorem Billingslym. Z tych tutaj nikt nie wie, co się z nim właściwie dzieje, ja zaś obawiam się, że zmuszeni do napraw i oczekiwania na wzmocnienie naszego zespołu nigdy nie zdołamy go dogonić. Musimy założyć, że dotrze do Nowych Wysp Brytyjskich przed nami i naszą wersję wydarzeń przedstawimy tam jako drugą. Zakładając oczywiście, że Billingsly ujawni się po zawinięciu do portu. Nie wiemy, jakie dokładnie otrzymał polecenia ani jak kompania zamierza wykorzystać porwanie księżniczki, o innych zakładnikach nie wspominając. Sam akt uprowadzenia następczyni tronu jest czymś niesłychanym, ale obecność pańskich ludzi zmienia to zdarzenie w incydent międzynarodowy - dodał jeszcze ciszej, świadom, że wśród porwanych jest osoba bardzo bliska Mattowi.

- To był akt wojny! - przypomniał kapitan. - Poza porwaniem dopuścili się zniszczeń w naszym porcie i zabili podczas tej napaści wiele osób!

- Nie zapominam o tym, kapitanie Reddy - odparł Jenks. - Będziemy musieli wspólnie przekonać właściwych ludzi, z gubernatorem na czele, że była to haniebna napaść, która może zaważyć na kontaktach między nami. Nie tylko w kontekście zapobieżenia konfliktowi, ale też przyszłego współdziałania w wojnie z grikami. Może mi pan wierzyć, że teraz, gdy już widziałem to zajadłe robactwo, w pełni skłaniam się ku temu, co kiedyś mi pan powiedział. Zgadzam się, że są śmiertelnym zagrożeniem nie tylko dla naszych interesów, ale i samego naszego istnienia. - Rozejrzał się po mesie. - Przykry obowiązek, który właśnie spełniliśmy, ma w tym swój udział. Bez wątpienia rozliczą nas z tego, oczekując takiego właśnie postępowania. Gdybyśmy zaniechali drogi sądowej, większość tych ludzi uciekłaby przed odpowiedzialnością. Już kompania by o to zadbała. Co gorsza, to nam postawiłaby ona wówczas poważne zarzuty. Nieważne jakie, w razie potrzeby jakiś paragraf zawsze się znajdzie. Jeśli chcemy coś wskórać po dotarciu do Nowej Brytanii, musimy dowieść legalności wszystkich naszych działań. Przedstawić poparty wiarygodnymi zeznaniami prawdziwy przebieg wydarzeń.

Ktoś zastukał w ścianę za kotarą oddzielającą mesę od korytarza. Materia była nowa, jak poprzednia jednak jasnozielona, żeby nie gryzła się kolorystycznie z popękanym i wybrzuszonym linoleum na pokładzie, jednak jacyś uzdolnieni artystycznie kotowaci ozdobili ją godłem US Navy i napisem „USS Walker, DD-163”. Barwny akcent, do wykonania którego użyto nawet złotych nici, mocno kontrastował ze spartańskim wystrojem pomieszczenia.

- Wejść - rzucił Matt po chwili wahania.

Zza kotary wychynął Juan Marcos, filipiński steward, który samorzutnie mianował się kamerdynerem i sekretarzem Matta. Zaraz za nim wszedł ostatni oskarżony, sam kapitan Ulyssesa, flagowej jednostki zespołu, który ich zaatakował. Gdy Walker odpowiedział ogniem, dowódca próbował ucieczki, chociaż jako flagowiec miał najcięższe działa. Zapewne to właśnie Ulysses wystrzelił tę pierwszą, nieoczekiwaną salwę, która uszkodziła okręt Matta i zabiła kilku ludzi z załogi. Dowódca żaglowca zaprzeczał temu i zapewniał, że jest niewinny, ale załoga niszczyciela nie dawała wiary jego słowom, traktując jeńca z tym większą pogardą. Dla nich był tylko mordercą i tchórzem, jakkolwiek obecnie okazywał wyłącznie daleko posunięty brak odwagi. Gdy wprowadzony do mesy przez kotowatych marines ujrzał na stole swoją szpadę skierowaną sztychem w jego stronę, wiedział już, że werdykt nie będzie dla niego pomyślny. Zaraz zaczął coś bełkotać na swoją obronę i ta odrobina współczucia, którą Matt miał wcześniej dla niego, szybko się rozwiała.

- Kapitanie Moline, sąd uznał, że skoro nie jest pan oficerem Imperialnej Marynarki Wojennej, nie może pan być obwiniany za naruszenie litery prawa wojennego, nawet jeśli obejmując dowództwo w tej misji, zobowiązał się pan do jego przestrzegania. Sąd musiał więc uznać pana niewinnym w wypadku oskarżeń z artykułów: 2, 3, 4, 12, 13, 15, 17, 18, 19 i 27 wspomnianego prawa.

Matt nigdy nie gustował w okrucieństwie, ale tym razem nie mógł się powstrzymać od zawieszenia głosu na kilka sekund. Akurat na tyle długo, by w oczach Moline’a błysnęła nadzieja. Gdy tylko to ujrzał, podjął przemowę surowym tonem:

- Niemniej, jako osoba cywilna, w ograniczonym zakresie podlega pan prawu wojskowemu, bez ograniczeń zaś - prawu karnemu Nowego Imperium Brytyjskiego. Z braku możliwości postawienia pana w przewidywalnym czasie przed trybunałem cywilnym, działając zgodnie z prawem Nowego Imperium Brytyjskiego, sąd uznał, że sąd wojskowy w takiej sytuacji winien podjąć swoje obowiązki na podstawie prawa cywilnego. Gdyby stanął pan przed sądem cywilnym, bez wątpienia spotkałby się pan z zarzutami zdrady stanu, piractwa i próby zabójstwa członka rodziny królewskiej. Mógłbym dodać jeszcze inne zarzuty, ale byłoby to bezcelowe. Wszystkie wspomniane przestępstwa zaliczają się do najcięższych, sąd zaś uznał pana winnym ich popełnienia.

- Ale... - zaczął desperacko Moline - ja tylko wykonywałem rozkazy! Rozkazy przekazane mi przez osobistego wysłannika kanclerza Rady Właścicieli!

Matt westchnął i spojrzał w notatki.

- Tak. Zeznał pan, że niejaki „pan Brown” wręczył panu zapieczętowaną kopertę, którą miał pan otworzyć w razie napotkania mojego okrętu, „o napędzie wyłącznie parowym, z czterema kominami”, jak pan wspomniał. Zeznał pan też, że zawarte w tej kopercie rozkazy określały, że ma pan podejść jak najbliżej wspomnianego okrętu i zniszczyć go, otwierając niespodziewanie ogień.

- Niegodziwe były te rozkazy, ale jednak były rozkazami! - jęknął błagalnie Moline.

- I nie przyszło panu do głowy, by je zakwestionować?! - powiedział zdecydowanie Matt. - Jak zapewnił mnie komodor Jenks, nawet kapitanowie jednostek kompanii mają prawo odmówić wykonania rozkazów, które są nielegalne albo niemoralne. Wasze prawo morskie przewiduje taką sytuację.

- W tej chwili to prawo nie ma większego znaczenia - rzucił Moline. - Kwestionowanie rozkazów nie jest już uważane za akt odwagi. Zawsze spotyka się z potępieniem, niezależnie od okoliczności!

- Jakakolwiek byłaby praktyka, prawo morskie jest prawem, i to niższego rzędu wobec ustaw zasadniczych Nowego Imperium Brytyjskiego! - rzucił Jenks. - Żaden rozkaz przedstawiciela kompanii nie może go podważyć. Na cokolwiek owa kompania sobie obecnie pozwala czy do czegokolwiek zachęca, podlega to ocenie prawa imperialnego!

Moline spojrzał niechętnie na Jenksa.

- Dawno pan wypłynął, komodorze. Co panu daje prawo orzekać, czyje zasady są ważniejsze?

Jenks wstał z krzesła.

- Honor zawsze stoi ponad zdradą! - wykrzyknął. - Lojalność wobec gubernatora wciąż liczy się bardziej niż zginanie karku przed kompanią, ktokolwiek miałby ją reprezentować! - Jenks przerwał, by się opanować. Gdy znowu się odezwał, mówił już znacznie spokojniej: - Gdyby dziwnym zbiegiem okoliczności „pan Brown” nie zginął podczas wymiany ognia, być może część pańskiej winy spadłaby także na innych, ale na pewno nie uwolniłoby to pana od zarzutów. - Spojrzał na swoje zapiski. - Zeznał pan, że zapieczętowany rozkaz został zniszczony, gdy tylko się pan z nim zapoznał, co sugeruje jednoznacznie, że „pan Brown” świetnie zdawał sobie sprawę z nielegalności nakazywanych tam działań. Co więcej, jak potwierdzili liczni świadkowie, porucznik Parr, którego skierowałem na Agamemnona, zgodnie z rozkazem zameldował pierwszym napotkanym przedstawicielom kompanii, że księżniczka żyje i zamierza udać się do ojczyzny na pokładzie „czterokominowego parowca”. Wielu świadków, w praktyce cała załoga Agamemnona, zeznało też, że zostali przeniesieni na Icarusa, jednostkę mniejszą i słabszą, na którym to okręcie stali się praktycznie więźniami, zanim zdołali przekazać tę wiadomość admiralicji czy przedstawicielom władz imperium. Ostatecznie oba te okręty, Agamemnon i Icarus, zostały siłą przejęte przez kompanię! Jednostki i załogi Imperialnej Marynarki Wojennej zostały z naruszeniem prawa wykorzystane do działalności pirackiej, co bez wątpienia oznacza zdradę stanu! Cokolwiek otrzymał pan w „zalakowanej kopercie”, musiał pan zdawać sobie sprawę z sytuacji ogólnej, a mimo to wciąż dowodził pan Ulyssesem, nie zgłaszając żadnych obiekcji do działań kompanii i wykonując jej polecenia. Nawet jeśli jest pan tak ograniczony, jak próbuje nam teraz wmówić, i nie rozumiał, co czyni, zostaje jeszcze oskarżenie o akt piractwa, którego nie sposób odeprzeć!

Jenks złapał oddech, na co była już najwyższa pora. Oburzał go zapewne nie tylko postępek kapitana Moline’a, ale i całej Kompanii Nowobrytyjskiej. Matt podejrzewał, że brało się to po części ze strachu. Nie związanego z jakimś bezpośrednim zagrożeniem, ale z obawy o to, co mogło się zdarzyć w jego ojczyźnie przez ostatnie miesiące. Matt znał ten stan, niemal co dnia nawiedzały go podobne lęki. Owszem, radził sobie z tym, bo za wiele od niego zależało i musiał wypełniać swoje obowiązki, ale cały czas myślał, jak radzi sobie Sandra Tucker... Co mogło ją spotkać z rąk na wpół szalonego sługusa kompanii...

Odchrząknął, by zabrać głos.

- Wszelkie pańskie protesty czy próby dowiedzenia swojej niewinności są już bezcelowe - stwierdził. - Jak ogłosiliśmy, kapitanie Moline, jest pan winny popełnienia przestępstw wspomnianych przez komodora Jenksa. Zgodnie z decyzją sądu zostanie pan teraz przewieziony na pokład Ulyssesa, gdzie będzie wykonany wyrok: powieszenie za szyję ze skrępowanymi rękami i nogami na czas wystarczająco długi, by można było stwierdzić pański zgon. - Matt spojrzał na dwóch marines pilnujących skazanego. - Zabrać go stąd!

*

Brad McFarlane zwany Spankym przyjrzał się krytycznym okiem ekipie pracującej w przednim pomieszczeniu załogi. W sumie nie miał na co narzekać, ale i tak stanął w typowej pozie z dłońmi na biodrach - władca absolutny swej pokładowej domeny. W przeznaczonym zwykle do noclegów wnętrzu nikt by teraz nie usnął. Było w nim parno, a grupa kotowatych waliła regularnie młotami w belki wspierające nagrzewaną palnikami płytę poszycia. Metal był tak gorący, że zaczynał świecić czerwonawo i nawet przy otwartych bulajach mocno podgrzewał atmosferę. Spanky nie po raz pierwszy przeklął w duchu idiotę, który zaprojektował w tych okrętach bulaje tuż nad linią wodną, przez co niemal nigdy nie można ich było otwierać, chyba że przy nabrzeżu czy kotwicząc na spokojnych wodach. Gdyby nie to, że dawały trochę światła, kazałby je zaślepić podczas niedawnej odbudowy niszczyciela.

Dymiące belki z wolna przywracały wgłębionej płycie pierwotny kształt. To było już ostatnie takie miejsce, wszystkie inne już naprawiono. Szło to powoli, a od huku młotów rozbrzmiewającego w małej przestrzeni można było ogłuchnąć.

- Prawie kończymy, panie poruczniku! - zawołał jeden z kotowatych między kolejnymi uderzeniami.

Spanky pokiwał głową, chociaż obecnie był kimś więcej niż tylko porucznikiem. Rząd mianował go głównym inżynierem sił morskich sojuszu, oficjalnie nosił zaś stopień komandora porucznika. Tyle że pierwszy tytuł mało go obchodził, a jeśli chodzi o drugi - nigdy nie pamiętał, czy bardziej jest porucznikiem, czy komandorem. Wystarczało mu to, że na swoim terenie sam jest sobie królem i nikt mu tutaj nie powie, co ma robić. Był najstarszym inżynierem na pokładzie, jedynym obecnie, poza skipperem, który zachował pierwotny przydział.

Razem z matem Carlem Bashearem, oddelegowanym przez bosmana, sprawdzał przebieg napraw kadłuba niszczyciela.

Większość przebić i pęknięć udało się już załatać, przy czym najtrudniej było w przedniej maszynowni, gdzie pocisk nie tylko przebił się tuż obok wręgi, ale i przedziurawił siodłowy zbiornik paliwa. Zdołali uratować większość ropy, przepompowując ją do innych zbiorników, na wszelki wypadek odzyskali nawet tę, która wyciekła do zęz, ale naprawa kosztowała sporo pracy. Przy okazji udało im się odnaleźć w zbiorniku zęzowym kulę, która poczyniła tyle zniszczeń i rozwaliła głowę Brianowi Aubreyowi. Zdziwili się trochę, gdy odkryli, że tutejsi Brytyjczycy porzucili chyba stary system, na którym wszyscy kiedyś się wzorowali. Zgodnie z nim kula powinna mieć trzydzieści dwa funty, miała zaś tylko trzydzieści. Nie było to oczywiście zmartwienie Spanky’ego, lecz kapitana Ulissesa, który mając cięższe działa, być może nie zawisnąłby na rei.

- Miła to odmiana, gdy coś można wreszcie naprawić jak trzeba - powiedział Bashear, zasadniczo zadowolony,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin