Ranke-Heinemann Uta Nie i Amen A5.doc

(1832 KB) Pobierz
Nie i Amen




Uta Ranke-Heineman

Nie i Amen

 

 

Przełożył: Karol Toeplitz

Tytuł oryginału Nein und Amen

Wydanie oryginalne 1992

Wydanie polskie 1994

 

 

Książka podejmuje odwieczny problem z pogranicza teologii, filozofii i religii, którym jest stosunek wiary do rozumu. Autorka oczyszcza chrystianizm z elementów nieracjonalnych i bezsensownych, stosując we wszystkich swych rozważaniach kryterium rozumu i rezygnując z jakże wzruszających często kościelnych bajek. Autorce, z naukową rzetelnością przedstawiającej dzieje Jezusa od bożonarodzeniowej opowieści Łukasza po wniebowstąpienie, chodzi o to, aby czytelnik mógł całej fałszywej często tradycji kościelnej powiedzieć NIE i AMEN.


Spis treści:

Od tłumacza.              6

Przedmowa.              12

Wprowadzenie.              14

Rozdział I. Bożonarodzeniowa bajka Łukasza.              17

Rozdział II. Mateusza bajkowa opowieść o dzieciństwie              38

Rozdział III. Matka-dziewica.              55

Rozdział IV. Aniołowie.              82

Rozdział V. Drzewa genealogiczne Jezusa.              95

Rozdział VI. Cuda Jezusa.              119

Rozdział VII. Wielki Piątek.              144

Rozdział VIII. Bajka o zdrajcy Judaszu.              180

Rozdział IX. Wielkanoc.              190

Rozdział X. Wniebowstąpienie.              206

Rozdział XI. Zielone Świątki.              218

Rozdział XII. Bajki Dziejów Apostolskich.              233

Rozdział XIII. Piotr w Rzymie?              256

Rozdział XIV. Apokryfy.              272

Rozdział XV. Fałszerstwa i nieprawdziwi autorzy.              303

Rozdział XVI. Piekło.              326

Rozdział XVII. Jezus i zwoje znad Morza Martwego.              354

Rozdział XVIII. Zbawienie przez stracenie.              383

Posłowie.              423


Człowiek zostaje przez Kościół przywołany do wierzenia, a nie do myślenia. Tym sposobem człowiek przez całe swoje życie ćwiczy się w chrześcijańskiej gimnastyce mówienia - „TAK” i „AMEN”. W religii, która błogosławi wierzących, nigdy zaś wątpiących, ci, którzy pytają, pozostają bez błogosławieństwa, a pytający w oczach niejednego wierzącego stają się podejrzani. Tymczasem pytanie jest chrześcijańską cnotą, choć rzadko jest cechą chrześcijan.

Kościół nie jest zainteresowany rozumem i oświeceniem ludzi. Każda odmiana oświecenia wydaje mu się raczej podejrzana, częstokroć nawet godna potępienia. Kościół mówi tylko o zranieniu uczuć religijnych. Na takie zranienia zwraca niezwykle bacznie uwagę i z tego powodu zwraca się także nierzadko do sądów. Niestety, nazbyt rzadko zwraca uwagę na zranienie religijnego rozumu. Religijny rozum przez literę prawa w ogóle nie jest chroniony. Z tego powodu człowiek, który łaknie prawdy - mając na myśli nie tylko prawdy przepisane przez kościelnych hierarchów - skazany jest na samego siebie.

Gdybyśmy relację o zwiastowaniu mogli potraktować jako opis wydarzenia o charakterze historycznym, należałoby Marii przyznać więcej teologicznego rozumu niż rozwijanej przez dwa tysiące lat katolickiej teologii dziewiczego poczęcia, to znaczy klekocząco-bocianiej teorii ginekologicznej (gynaekologischer Klapperstorchtheologie). Maria już wtedy swoim pytaniem jasno wyrażała to, o czym większość teologów w międzyczasie się dowiedziała, ale czego biskupi katoliccy do dzisiaj nie pojęli, a Jan Paweł II - tym bardziej nie: że według poglądów Marii Boże synostwo Jezusa i naturalne synostwo Jezusa nie wykluczają się. Dla Marii jedno bez drugiego jest raczej niemożliwe.

Judaizmowi myśl o narodzeniu się z dziewicy była całkowicie obca, nie oczekiwał też tego w odniesieniu do spodziewanego mesjasza. Na odwrót, jego nadzieje koncentrowały się na mesjaszu, który byłby człowiekiem narodzonym z człowieka. Dostępna od 1827 roku wiedza dotycząca fizjologii kobiety sprawiłaby, iż nauka o biologicznym dziewiczym poczęciu przysporzyłaby Kościołowi wielu nierozwiązywalnych problemów teologicznych, gdyby przyjął ją do wiadomości. Ale Kościół znalazł sposób, żeby sobie pomóc: jeśli chodzi o dziewicze poczęcie aktualna jest dlań nadal biologia arystotelesowska.

Za pomocą relacji o cudach Ewangeliści chcieli wywyższyć Jezusa, uczynić go wielkim i imponującym. Chcieli pokazać, że Jego boskość daje znać o sobie w każdym jego poczynaniu; udało im się jednak tylko przesłonić licznymi małymi cudeńkami jeden wielki prawdziwy cud, na którym Jezusowi samemu zależało najbardziej: cud Bożej miłości. Za pomocą historii o cudach nie otwarto wrót ku Jezusowi, lecz je zatrzaśnięto.


Od tłumacza.

Niniejsza książka winna zainteresować wszystkich, którzy do wiary podchodzą w sposób zracjonalizowany, pogłębiony. Przede wszystkim ludzie głęboko wierzący, nauczyciele, nauczyciele religii, katecheci, teologowie, humaniści różnych specjalności - oto adresaci tego dzieła. Książka ta nie jest przeznaczona dla ludzi małej wiary - zgorszą się. Zajmuje się ona odwiecznym problemem z pogranicza teologii i filozofii, wreszcie religii - zajmuje się stosunkiem wiary do rozumu.

Autorka, profesor teologii, absolwentka teologii ewangelickiej, która przeszła na katolicyzm, a więc obznajomiona z tajnikami zarówno teologii ewangelickiej, jak i rzymsko-katolickiej, jest córką byłego prezydenta Republiki Federalnej Niemiec i - co znacznie ważniejsze dla treści książki - uczennicą Rudolfa Bultmanna. Autorka pragnie pomóc ludziom wierzącym, krytycznie i racjonalnie stawiającym Nowemu Testamentowi i jego Autorom wysokie wymagania. Dla ludzi wielkiej i głębokiej wiary książka jest prowokacją intelektualną w najlepszym rozumieniu tego słowa: zmusza do samodzielnych przemyśleń, weryfikacji poglądów tradycyjnych, często wykładni powierzchownych, niejednokrotnie po prostu fałszywych. Na treść książki kładzie się brzemieniem spór między Karlem Jaspersem i Rudolfem Bultmannem dotyczący demitologizacji Biblii. (Por. K.Jaspers i R.Bultmann, Die Frage der Entmythologiesierung, Piper Verlag, München 1954). Autorka już we Wstępie sygnalizuje swoje wielopłaszczyznowe „NIE”, co nie wyklucza pogłębionej wiary, w moim przekonaniu pozakonfesjonalnej, ale chrześcijańskiej (co nie może budzić wątpliwości), nie mieszczącej się jednak w żadnej ortodoksji, jeżeli dałoby się to pojęcie dzisiaj w ogóle precyzyjnie zdefiniować. Pozakonfesjonalność jest coraz bardziej znamienna dla Zachodu. Czy dla Polski także? Czy takie są trendy kulturowo-religijne?

Poglądy Autorki mieszczą się w tym nurcie refleksji religijnej, którą rozwinął już Søren Kierkegaard w Okruchach filozoficznych pisząc: „Nawet gdyby równocześnie żyjące (z Jezusem - tłum.) pokolenie nie pozostawiło w spadku niczego innego poza słowami: «Wierzyliśmy, że tego to a tego roku ten Bóg ukazał się nam w postaci poniżonego sługi, żył wśród nas i nauczał, a następnie zmarł» - to wystarczyłoby w zupełności, by wierzyć” ( Okruchy filozoficzne. Chwila, przełożył Karol Toeplitz, PWN, Warszawa 1988, s.127). Autorka do tego dodaje, rzecz jasna, że przedmiotem wiary chrześcijańskiej jest sine qua non zmartwychwstanie, czego w tekście duńskiego teologa nie ma, choć jest w kontekście.

Zastąpienie więzi instytucjonalnej personalną - w dobie wszechogarniającego kryzysu kultury - jest znamieniem czasu. Ale nie jest ta książka atakiem na chrześcijaństwo, jest to obrona chrystianizmu, próba powrotu do jego najpierwszych źródeł, jedna z licznych dzisiaj, odcedzająca dodatki historii, nieporozumienia, wypaczenia, narośle, wreszcie fałszerstwa. Krytyczny umysł chrześcijanina znajdzie w książce rezultat - wcale nie bezkontrowersyjny - wieloletnich i pogłębionych studiów. Możemy się z autorką tu i ówdzie nie zgadzać, ale nie można przejść nad tą książką do porządku dziennego. Wynik pracy Uty Ranke-Heinemann w zamyśle Autorki - i zapewne nie tylko Jej - pozwala nawet skrajnemu racjonaliście zamknąć ją po przeczytaniu i - co znacznie ważniejsze - przemyśleniu, by z większym niż poprzednio przeświadczeniem powiedzieć chrystianizmowi „TAK”. Autorka z naukową rzetelnością traktuje źródła, które analizuje. Nieprzejednana dążność do prawdy i szczerość wypowiedzi nakazują Jej wywody traktować z całą powagą. Czasami Autorka w sposób bezpardonowy traktuje stare czy współczesne wypowiedzi odmienne od wyników, do których sama dochodzi. Bez ogródek konfrontuje niekoherencje autorów Nowego Testamentu, czy interpretatorów Pisma; stara się nie przechodzić do porządku dziennego nad żadną z analizowanych sprzeczności. Pod tym względem nie uznaje żadnych świętości. Mamy więc do czynienia z chłodną, naukową, teologiczną i filozoficzną analizą, ale niekiedy jej wypowiedzi przyjmują postać nadzwyczaj ostrą; nie oszczędza nikogo i niczego, totalne absurdy po prostu referuje, bez własnego komentarza, pozostawiając ich osąd Czytelnikowi; aż nazbyt często dostaje się w tym przypadku nie tylko autorom Nowego Testamentu, ale i teologom (niezależnie od tego, jakiej są konfesji), którzy za wszelką cenę usiłują zatuszować czy zreinterpretować sprzeczności, które wydobywa próba zsynchronizowania tekstów Starego i Nowego Testamentu. Autorka stawia częstokroć bardzo trudne, wynikające z chrześcijańskich przesłanek pytania, za których postawienie w minionych czasach musiałaby zginąć na stosie lub zostać ekskomunikowana; lepiej wszak, że pochodzą one z tej właśnie płaszczyzny, dezawuując niejedną bezsensowną wypowiedź. Broni tym samym stezauryzowanych wartości chrześcijańskich, uodparnia je przed atakami pochodzącymi z zewnątrz. Czasami sprowadza cudze poglądy ad absurdum, innym razem ironizuje tak, że w zderzeniu z logiką Jej wywodu, logiką opartą na faktach - z poglądów odmiennych nie pozostaje przysłowiowy kamień na kamieniu; polskiego Czytelnika taki sposób eksplikowania własnych myśli może niekiedy razić, na Zachodzie jest on na porządku dziennym. Ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Intencje Autorki są szczere; idzie jej o to, by z całym wewnętrznym przekonaniem Czytelnik mógł wszelkim bezsensom, aż nazbyt często odwołującym się do fałszywej (jak się nierzadko okazuje) tradycji, powiedzieć „NIE”, a swój fenomen wiary „zakończyć” słowem „AMEN”, wynikającym z najgłębszego przeświadczenia.

Zrozumiałe są wysokie racjonalne progi stawiane wszelkim twierdzeniom, zwłaszcza na przełomie obecnego tysiąclecia. Autor niniejszego przekładu od blisko 40 lat zajmuje się problematyką z pogranicza filozofii i teologii i pozwala sobie wyrazić niewielką wątpliwość, czy absolutyzacja kryterium rozumu stosowana przez Utę Ranke-Heinemann zawsze i wszędzie jest metodologicznie uzasadniona. Dotyczy to szczególnie pewnych określonych elementów wiary, która już z samej definicji zawiera pierwiastki (empirycznie) nieweryfikowalne; w przeciwnym razie, dowodliwość tych wypowiedzi gwarantowałaby pewność; mówiąc językiem Karla Jaspersa: jeżeli udowodnię cokolwiek, nie wierzę, lecz wiem, na przykład udowodniony Bóg przestaje być „obiektem” wiary stając się obiektem wiedzy.

Z faktu, że jakieś wypowiedzi nie są weryfikowalne, nie wynika, że muszą być bezsensowne; dotyczy to zresztą nie tylko takich spraw, jak komentowanej tu dziedziny, ale także nauk empirycznych (np. ciało absolutnie czarne, gaz doskonały itp.).

Wysoko należy cenić sobie fakt, że Autorka oczyszcza chrystianizm nie tylko z elementów nieracjonalnych, ale i bezsensownych. Jeżeli w I Liście Pawła do Koryntian czytamy (a autentyczności tego Listu Autorka nie kwestionuje, w odróżnieniu od innych przypisywanych apostołowi): „…aby się wiara wasza opierała nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej…” - jest oczywiste, że w grę wchodzi element niedowodliwy, który można przyjąć (lub nie). Na marginesie: wymagać od jakiejkolwiek religii totalnego zracjonalizowania wszystkich jej wypowiedzi i twierdzeń - oznacza przekreślić ją jako religię.

Wątpliwość budzi posługiwanie się nieomal wszędzie porządkiem, który B.Pascal nazywał „porządkiem rozumu”, a który nie tylko według francuskiego myśliciela, dopełniał „porządek serca” i stanowił z nim całość. Każdy człowiek potrzebuje dla samookreślenia własnej osoby pewnego marginesu tajemnicy; dlaczego nie miałby nim być chrystianizm, tak czy inaczej pojęty?

Autorka - jestem o tym przekonany - napisała tę książkę z tych właśnie pozycji, choć mam świadomość, że jest to chrystianizm niekonwencjonalny.

Powyższa wątpliwość w żadnej mierze nie ma na celu zdeprecjonowania ogromu rzetelnej pracy Autorki, zasługującej na szacunek. Przejście ze sfery rozumu do obszaru wiary, do sfery „niepewności i ryzyka” (Peter Wust), dokonuje się u ludzi racjonalnych na drodze „skoku” (por. S.Kierkegaard, K.Jaspers i w ogóle egzystencjalizm religijny). Uta Ranke-Heinemann „oczyszcza belkę”, z której to odbicie do skoku się dokonuje; Autorka zadała sobie trud udokumentowania różnicy i (albo) ciągłości idei religijnych warunkujących kształt świata chrześcijańskiego i, co ważniejsze, idei chrystianizmu, których syntezę zawiera - tak myślę - Posłowie Autorki do amerykańskiego, niemieckiego i polskiego wydania: „Bóg nie jest Bogiem martwych, lecz żywych” (Mk 12, 27), a Jego najwyższym przykazaniem jest - jakże nazbyt często w historii świata chrześcijańskiego zapominany przez teologów, kościoły i osoby wierzące - nakaz miłości i miłosierdzia czynionego tu i teraz, formułowany przez „Syna Człowieczego” (jak Jezus sam siebie nazywał) w Nowym Testamencie wielokrotnie, począwszy od Kazania na Górze. Stąd, uwzględniając te dwie syntetyczne myśli-dyrektywy, mogła Autorka książki po jej napisaniu powiedzieć zarówno: „Nie i Amen”, jak też „Tak i Amen”.

Reasumując. Wywody Uty Ranke-Heinemann cechuje znamienne przesunięcie akcentów. Nieprzypadkowo na samym wstępie Autorka mówi o tym, że w ocenie niektórych myślicieli, Jej nauczyciel, Rudolf Bultmann, jakoś inaczej rozumiał zmartwychwstanie, niż głosi się w głównych nurtach tradycyjnego chrześcijaństwa. I tak w „Nie i Amen” akcent położony zostaje nie na nadzieję czy oczekiwanie szczęśliwego życia pośmiertnego, lecz na praktyczne znaczenie drogi życiowej Jezusa „tu i teraz”, na ziemi. Nieprzypadkowo też w posłowiu Autorka cytuje fragment Ewangelii apostoła Marka, mówiący o tym, że Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych. Sposób interpretacji przez Utę Ranke-Heinemann nauczania i przykładu życia Jezusa można by określić mianem etyczno-religijnego geocentryzmu.

Myśl Jezusa dotyczy przede wszystkim ziemskiej drogi człowieka, jego zachowań wobec innych ludzi i wobec siebie, dotyczy tego, jak należy postępować oraz tego, co postrzegamy i oceniamy i za co człowiek zostaje rozliczony już na ziemi, za co też rozlicza innych ludzi. Życie pośmiertne, perspektywa daleka i nieweryfikowalna empirycznie jest tu czymś ważnym, ale jednak drugoplanowym. O tym, że ten sposób myślenia i eksplikowania wywołuje daleko idące konsekwencje teologiczno-filozoficzne nie trzeba nikogo przekonywać.

Karol Toeplitz


Przedmowa.

Kiedy byłam dzieckiem, w chrześcijaństwie w gruncie rzeczy interesowało mnie jedno jedynie zagadnienie: czy po śmierci istnieje życie? Niekiedy leżałam długo przed zaśnięciem i wyobrażałam sobie, że leżę w trumnie, pochowana na wieki, na wieki wieków, a dziecięce pytanie i dziecięcy lęk spływały na mnie, jak ciężar i ciemność nocy.

Mniej więcej pół roku przed zakończeniem wojny, a więc w 1944 roku, kiedy nasz dom, szkoła i całe miasto Essen zostało w znacznym stopniu zniszczone przez bomby i również w Winterberdze, dokąd w międzyczasie rzuciły nas losy wojny, nie było już dla mnie nauki szkolnej - moja matka pojechała ze mną do profesora Rudolfa Bultmanna (1884-1976), u którego sama studiowała teologię i zdała swój egzamin państwowy, aby go zapytać, czy nie mogłabym u niego zamieszkać i w Marburgu dalej uczęszczać do szkoły. Ukończyłam wtedy właśnie 17 lat; profesor odpowiedział wtedy przyjaźnie: „cieszymy się [to znaczy on, jego żona i córki] z powodu przybycia małej Uty”. Tym sposobem pozostałam tam do zakończenia działań wojennych.

Wtedy to - zagłuszane przez nocne naloty bombowe i towarzyszące temu tragedie - podniosły się wewnątrz kościoła ewangelickiego pierwsze głosy przeciwko R.Bultmannowi, temu tak później sławnemu teologowi, do czego przyczyniła się jego Demitologizacja Nowego Testamentu. Pewnego dnia nadszedł do mnie list od mojego księdza Friedricha Graebera, najlepszego przyjaciela mojego ojca, który mnie konfirmował. „Droga Uto, profesor Bultmann nie wierzy w zmartwychwstanie. Nie ulegaj jego wpływowi.”

Przy (wówczas najskromniejszym) obiedzie zapytałam: „Panie profesorze, czy to prawda, że nie wierzy Pan w zmartwychwstanie?” Odparł: „Uto, tego jeszcze nie zrozumiesz.” Uśmiechnął się przy tym jak człowiek zmęczony, którego nieustannie pytają o to samo, tak że wywnioskowałam: „On wprawdzie wierzy w zmartwychwstanie, ale zapewne jakoś inaczej niż inni.” Nie pytałam dalej, przesuwając wyjaśnienie tego problemu na później. W danej chwili byłam zajęta przede wszystkim tym, by się należycie przygotować, gdyż Rudolf Bultmann w każdy wtorek i piątek po południu na górze w swojej pracowni tłumaczył ze mną przez całe dwie godziny Platona, to znaczy: ja tłumaczyłam, a on wyjaśniał mi zawiłości i bogactwo myśli Platona.

Znacznie później, po tym gdy idąc w ślady mej matki studiowałam teologię ewangelicką - i gdy właśnie wcale nie idąc w ślady rodziców - w 1953 roku przeszłam na katolicyzm, raz jeszcze w liście zapytałam profesora o jego wiarę w zmartwychwstanie po śmierci. Ale o tym w rozdziale omawiającym święto Wielkanocy.

Problem życia po śmierci oraz wspomnienie Rudolfa Bultmanna, uczonego przepełnionego chęcią niesienia pomocy, pełnego pobożności oświeconego umysłu, towarzyszyły mi przez całe moje życie. Wspomnienie R.Bultmanna nie odstępowało mnie, kiedy we mnie narastały wątpliwości. Jednocześnie jednak Jego przykład nauczył mnie, że również sceptyk może być chrześcijaninem. I jeżeli w tej książce niejednokrotnie mówi się „NIE” tradycyjnie pojmowanemu światu wiary, nie zostaje przez to zarazem wykluczona - po ujawnieniu przez człowieka różnych wątpliwości - możliwość wypowiedzenia: „AMEN”.


Wprowadzenie.

Człowiek jest istotą ufną, łatwowierną. Tym samym stanowi on idealną bazę dla religii. Nie nasuwa to wątpliwości dopóki człowiek ma do czynienia z samym Bogiem, gdyż człowiek może ufać, że Bóg go nie zawiedzie, nie wywiedzie w pole. Ale człowiek w znacznie mniejszym stopniu ma do czynienia z Bogiem niż z jego przedstawicielami. To właśnie oni człowiekowi wiele opowiadają, zapewniając jednocześnie, że to, co głoszą, jest pomocne w osiągnięciu przezeń szczęścia wiecznego, zbawienia. I oto bez dalszego stawiania pytań ufnie akceptuje on to, w co według ich postępowania trzeba wierzyć i jak postępować; i jest to zrozumiałe, gdyż jeśli napotyka się na autorytet, który wychodzi człowiekowi naprzeciw mocą boskiego nakazu, wszelka wątpliwość wydaje się zbędna.

Chrześcijanin w swym życiu z prawdą Bożą ma do czynienia tylko pośrednio, gdyż „tego, co Bóg objawił, naucza Kościół katolicki”, powiada katechizm. Albo, jak głosi jedna z katolickich pieśni kościelnych: „Wierzę Boże z ufnością w to, co Twój Kościół naucza, czy spisane to jest, czy nie, gdyż Ty mu to objaśniłeś.” Chrześcijanin otrzymuje więc prawdę, jeśli w ogóle do niej dociera, tylko z drugiej ręki. Ale prawda, która przechodzi przez obce ręce, jest ocenzurowaną prawdą. I także Bóg, którego człowiek spotyka na końcu kościelnego łańcucha rozdzielczego (Verteilerkette) jest ocenzurowanym Bogiem. Prawda, albo to, co z niej pozostało, zmarniała, a to za sprawą teologicznej ograniczoności pasterzy - ponadto została ona zredukowana do masy czegoś niezrozumiałego, nie dającego się zrozumieć, a tym samym została sprowadzona do pseudowiary albo do zabobonu.

Człowiek zostaje przez Kościół przywołany do wierzenia, a nie do myślenia. Tym sposobem człowiek przez całe swoje życie ćwiczy się w chrześcijańskiej gimnastyce mówienia - „TAK” - i - „AMEN”. W religii, która błogosławi wierzących, nigdy zaś wątpiących, ci którzy pytają, pozostają bez błogosławieństwa, a pytający w oczach niejednego wierzącego stają się podejrzani. Tymczasem pytanie jest chrześcijańską cnotą, choć rzadko jest cechą chrześcijan.

Bywa, że człowiek nie zadowala się już tym, co do czego inni żądają odeń, by w nie uwierzył, że nie chce już dalej słuchać ich bajek, nie chce już uznawać je za prawdziwe, gdyż jego serce i rozum cierpią.

Ale do kogo ma się zwrócić? Kościół nie jest zainteresowany rozumem i oświeceniem ludzi. Każda odmiana oświecenia wydaje mu się raczej podejrzana, częstokroć nawet godna potępienia. Kościół mówi tylko o zranieniu uczuć religijnych. Na takie zranienia zwraca niezwykle bacznie uwagę i z tego powodu zwraca się także nierzadko do sądów. Niestety, nazbyt rzadko zwraca uwagę na zranienie religijnego rozumu. Religijny rozum przez literę prawa w ogóle nie jest chroniony. Z tego powodu człowiek, który łaknie prawdy - mając na myśli nie tylko prawdy przepisane przez kościelnych hierarchów - skazany jest na samego siebie.

Właśnie temu poszukującemu umysłowi mają być pomocne poniższe rozważania. Niektórzy ludzie powiedzą, że tym samym zaszkodzi się wierze. Ale rozum nie może wierze zaszkodzić, raczej znacznie częściej wiara szkodziła rozumowi. Ściślej problem rozważając, należy stwierdzić, że właśnie pragnienie wierzenia bez przynoszenia ujmy rozumowi jest aktem niekłamanej pobożności.

Jeżeli człowiek pragnie pozyskać bezpośrednią, właściwą i większą prawdę wychodząc poza wielosłowie i puste kazania - może się zdarzyć, że otworzy się przed nim wyłaniająca się z ciemności nowa, piękna i kojąca prawda o miłosierdziu Bożym, która dotąd ukryta była pod wieloma kościelnymi bajkami, a która jest przecież jedyną prawdą, a zarazem jedyną nadzieją.

Tę prawdę napotykamy w osobie Jezusa. Niewiele wiemy o Jezusie. Nie wiemy, kiedy i gdzie się urodził, nie wiemy, kiedy zmarł. Jest człowiekiem pozbawionym biografii. Nie wiemy, jaki okres obejmuje Jego publiczna działalność kaznodziejska i gdzie dokładnie miała ona miejsce. Na dobrą sprawę nie wiemy wiele ponad to, że się urodził, że istnieli ludzie, którzy w czasie jego działalności duszpasterskiej towarzyszyli mu jako uczniowie i uczennice, i że na krzyżu, rzymskiej szubienicy, jako wichrzyciel został stracony, kończąc marnie.

Wiemy niewiele o Jezusie. Ale jeśli pójdziemy jego śladami, odczujemy, że poszukiwał Boga i że Go odnalazł, że pragnął tego Boga objawić jako bliskiego każdemu pojedynczemu człowiekowi i że pragnął każdego pojedynczego człowieka uczynić osobą bliską temu Bogu i każdemu bliźniemu. Kto pragnie to wiedzieć, wie też, że głos Jezusa jest ciągle jeszcze żywym głosem, a Jego prawda jest wciąż żywą prawdą i to, że Jego Bóg jest Bogiem wciąż żywym i bliskim człowiekowi.

Ten Jezus nie leży pochowany tylko w Jerozolimie, lecz także pod górą pośledniości (Kitsch) i baśni kościelnej frazeologii. Zadanie polega na tym, by zaginionego i nieobecnego odnaleźć ponownie.


Rozdział I. Bożonarodzeniowa bajka Łukasza.

Boże Narodzenie, święto narodzin Jezusa, jest czymś w rodzaju wrót do chrześcijańskiego świata. Są to piękne i bogate wrota, swego rodzaju czarodziejskie wrota. Za tymi wrotami znajduje się coś tajemniczego, coś z bajki z Tysiąca i jednej nocy. Również i tu wszystko rozgrywa się na Wschodzie; tak więc napotykamy tam orientalnych królów i karawany wielbłądzie, nieznaną gwiazdę, wreszcie zapach nieznanych korzeni.

Wybiegając poza takie wymarzone obrazy tajemniczo upiększonego dnia w odległej przeszłości, Boże Narodzenie dzisiejszemu człowiekowi przedstawia sobą zupełnie konkretny czar, ofiaruje mu świat pełen blasku światła, ze świecami, zapachem choinki, pieśniami bożonarodzeniowymi, przywołując na jeden wieczór, bądź na kilka dni, blask aniołów, wznoszący się ponad różnorodność wewnętrznej i zewnętrznej ludzkiej nędzy. Aniołowie bowiem zwiastują wielką radość.

A jednak wszystko to jest tylko bajką. W rzeczywistości bowiem żaden anioł nie pojawił się w naszym życiu codziennym, by zwiastować nam wielką radość. W rzeczywistości żadna bajka nie wytrzymuje próby życia. Nie może się też ostać krytycznemu spojrzeniu na historię owa czarodziejska bajka o żłobie, królach i pasterzach przybyłych z pastwisk; nie może się też ostać w obliczu rzeczywistej historii dziecięcia, którego narodziny wspominamy w czasie świąt Bożego Narodzenia, gdyż ta przekształciła się w gorzką historię skazania i stracenia. I nawet jeśli wydawało się nam, że już trzymamy w dłoni obrąbek odzienia anioła, to gdy otworzymy dłoń i zajrzymy do niej, okaże się, że jest ona znowu pusta. To właśnie mają do siebie bajki, że ich kolorowe wspaniałości znikają jak fatamorgana.

Gdyby jednak ten fakt miał nas zatroskać, nie powinniśmy nad nim przechodzić do porządku dziennego. Wcale nie jest oczywiste, czy postępujemy źle, gdy odwracamy się plecami do fantastycznych obrazów baśni i legend, zastępując je niebajkową prawdą, która silniej aniżeli wszelkie bajki dotyka naszego życia. Jest to ta prawda, którą Jezus zwiastował po tym, kiedy wyszedł z czaru lat dziecinnych, wstępując na cierniste drogi tego świata, a jest nią prawda miłości Bożej.

Chrześcijanie nader często żyją zupełnie tak, jak gdyby nadal jeszcze - albo jedynie - panowała epoka bajek: zamiast prawdy oferuje się im upiększenia i kolorowe świecidełka dotyczące Jego bajkowego nadejścia. Prawdy istotne i godne świętowania prezentuje nam się jako substytuty prawdy w postaci baśni - grzebiąc je tym samym pod bożonarodzeniowym rwetesem i inną cudowną tandetą. Jeżeli Kościół stylizuje się na swego rodzaju wieczną Szeherezadę, na nieustającego opowiadacza bajek o tysiącu i jednym cudzie, to zastąpił on i zdradził jedyny życiowo ważny cud na rzecz błahego cudeńka.

W obrębie tak zwanych Ewangelii synoptycznych Marka, Mateusza i Łukasza, które nazywa się tak, gdyż zawierają w swoich tekstach „synopsę”, czyli wspólny punkt widzenia - daje się wyraźnie zauważyć tendencja do przedstawiania cudownych historii. Ewangelia Marka jest najstarszą z nich, późniejsza jest Ewangelia Mateusza i Łukasza. U nich to nasila się zamiar coraz to pełniejszego wywyższania i ubóstwiania Jezusa za pomocą coraz bardziej intensywnych ingerencji niebiańskich mocy w Jego konkretne życie, poczynając od faktu słodzenia i poczęcia aż do Jego urodzenia.

Jest czymś znamiennym, że Paweł, najstarszy nowotestamentowy autor, niczego nie wspomina o narodzeniu Jezusa z panny-dziewicy. Jego wiara ugruntowuje się jedynie na wszystko obejmującym i rozstrzygającym o wszelkiej teologicznej prawdzie zmartwychwstaniu Chrystusa: „Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara¼„ (I Kor 15, 17)[1]. Gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, wówczas zwiastowanie anioła, urodzenie z dziewicy i cuda uczyniłyby wiarę czczą. Jeżeli jednak Chrystus zmartwychwstał, zbędne są wszystkie tego rodzaju cudowne opowieści. I tak też Paweł je traktuje, nie pisze o nich. Ale późniejszej generacji, do której należą Ewangeliści, wiara w zmartwychwstanie już nie wystarczała. Oni pragnęli dostarczyć solidnych dowodów boskości Jezusa. Przy tym zabiegu prawdę o zmartwychwstaniu przedstawili w szczegółowych, przeczących sobie wzajemnie opowieściach o cudownym charakterze tego zmartwychwstania. Zresztą boskość Jezusa, którą zamierzali przedstawić, niejako przy okazji, coraz bardziej antydatowali.

W Ewangelii Marka, najstarszej, brakuje jeszcze cudownej historii zwiastowania i narodzenia, a niebo otwiera się dopiero przy chrzcie Jezusa i głos objawia Jego boskosynowskie oblicze. Według Marka Jezus dopiero przy chrzcie staje się Synem Bożym. Według Mateusza Bóg ingeruje w cudowny sposób już przed narodzeniem się Jezusa. Józefowi ukazuje się anioł, wprawdzie tylko we śnie; przynosi mu wieść o mających nastąpić boskich narodzinach. U Łukasza wreszcie anioł występuje już pod postacią cielesną, jeśli o pojawieniu się anioła można się w ogóle tak wyrazić. U czwartego Ewangelisty i najpóźniejszego, Jana, którego nie zalicza się do synoptyków, ponieważ przedstawia własną wersję wydarzeń, proces cudownego ubóstwienia Jezusa w Nowym Testamencie osiąga apogeum, gdyż według niego Jezus już przed poczęciem jest Bogiem.

Od czasu spisania nowotestamentowych cudownych historii aż po dzień dzisiejszy chrześcijaństwo rozwijało się i przekształcało coraz bardziej w wiarę w cuda, coraz bardziej wypełniając się osobliwościami i absurdami, tak że wiara sama bez mała wyparowała, ulotniła się. Właśnie cuda stawały się coraz bardziej miarą chrześcijańskiego pojmowania wiary do takiego stopnia, że ktoś, kto dzisiaj nie chce wierzyć w nic innego niż w Jezusa i Jego zmartwychwstanie, w oczach Kościoła uchodzi za heretyka.

A teraz konkretnie o historiach bożonarodzeniowych Nowego Testamentu: relacje Ewangelii Mateusza i Łukasza - tylko te dwie mówią o narodzeniach Jezusa - mają w odniesieniu do czasu, miejsca i okoliczności Jego urodzin charakter legendarny. Ewangelie Marka i Jana nie zawierają niczego dotyczącego narodzin Jezusa, i zaczynają prezentację Jego życia dopiero od momentu, kiedy Jezus już był dorosły. (Należy zaznaczyć, że Ewangelia Łukasza, jak i Dzieje Apostolskie - oba te dzieła mają tego samego autora - nie pochodzą od Łukasza, znanego lekarza i towarzysza podróży Pawła, wymienionego w Liście do Kolosan [4, 14]. Również autor Ewangelii Mateusza nie jest apostołem Mateuszem. Autorzy obu Ewangelii pozostają nieznani.)

Wystarczy krótki rzut oka na nieprawdopodobieństwa i sprzeczności, na które napotykamy w relacjach Ewangelii na temat narodzin Jezusa, aby uznać ich historyczną niewiarygodność. Zacznijmy od słynnej historii bożonarodzeniowej zawartej u Łukasza, którą czyta się w wielu chrześcijańskich rodzinach, szczególnie ewangelickich, w okresie Bożego Narodzenia. „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta” (Łk 2, 1-3).

Już wraz ze stwierdzeniem zaistnienia podobnego spisu ludności cała relacja dezawuuje się jako wymysł (Fabel). Żaden rzymski cesarz nie wydał nigdy tak bezsensownego rozkazu wędrówki ludów, sprawiającego, by mieszkańcy imperium przemierzali wzdłuż i wszerz kraje, aby udać się do miast i miejsc swoich narodzin, a następnie powracać do miejsc pobytu czy zamieszkania. Taka metoda oszacowania należnych na tej podstawie podatków byłaby absurdalna i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin