Akunin Borys - Fandorin 06 Dekorator.doc

(668 KB) Pobierz

Boris Akunin

 

 

Dekorator

 

Dekorator

Z rosyjskiego przełożyła Małgorzata Buchalik

Paskudny początek
4 kwietnia, Wielki Wtorek, rano

 

Erasta Pietrowicza Fandorina, urzędnika szóstej rangi do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale–gubernatorze, kawalera rosyjskich i zagranicznych orderów, wywracało na nice.

Delikatna twarz asesora kolegialnego, blada, o niebieskawym odcieniu, wykrzywiła się w bolesnym grymasie; jedną dłoń w białej giemzowej rękawiczce ze srebrnymi ćwiekami przyciskał do piersi, drugą nerwowo wymachiwał w powietrzu. Tym mało przekonującym gestem usiłował uspokoić swojego asystenta: głupstwo, nic, nic, zaraz mi przejdzie. Ale długie i bolesne spazmy wcale nie wyglądały na głupstwo.

Pomocnik Fandorina, sekretarz gubernialny Anisij Pitirimowicz Tulipanow, chudy, niepozorny dwudziestotrzyletni mężczyzna, nigdy jeszcze nie widział szefa w tak żałosnej formie. Sam też nieco pozieleniał, ale udało mu się powstrzymać wymioty; w głębi duszy był z tego bardzo dumny. Zresztą nieprofesjonalne mdłości dopadły go tylko na chwilę i rzeczywiście były głupstwem, natomiast nieoczekiwana wrażliwość szefa, zawsze tak opanowanego i mało sentymentalnego, poważnie zaniepokoiła Anisija.

— Niech p–pan tam… — wydusił z siebie Erast Pietrowicz, krzywiąc się i wycierając rękawiczką fioletowe usta.

Był roztrzęsiony i lekkie jąkanie, pamiątka dawnej kontuzji, wyraźnie się nasiliło. — Niech pan t–tam idzie… Potrzebny p–protokół, szczegółowy… Fotografie we wwszystkich ujęciach. I żeby nie zadeptali ślad–d–dów…

Znowu zgiął się wpół, ale tym razem wyciągnięta ręka ani drgnęła — palec twardo wskazywał przekrzywione drzwi drewnianej szopy, z której kilka minut wcześniej radca kolegialny wyszedł blady jak ściana, na miękkich nogach.

Anisij nie miał najmniejszej ochoty wracać do szarego półmroku, pachnącego krwią i trzewiami. Ale służba nie drużba.

Zaczerpnął świeżego kwietniowego powietrza (byle jeszcze i jego nie zemdliło), przeżegnał się i ruszył jak na ścięcie.

W komórce składowano drwa, ale teraz, pod koniec zimy, zostało ich już niewiele. Kłębił się tam natomiast tłum ludzi: komisarz, agenci z wydziału śledczego, naczelnik cyrkułu, dzielnicowy, lekarz, fotograf, stójkowi i wreszcie stróż Klimuk, który pierwszy odkrył ślady potwornej zbrodni — rano poszedł po drwa, zobaczył, co zobaczył, pokrzyczał, ile trzeba, i pognał na policję.

Płonęły dwa kaganki olejowe, po niskim suficie pełzały chybotliwe cienie. Panowała cisza, tylko w kącie chlipał i pociągał nosem młodziutki stójkowy.

— Co my tu mamy… — mruczał radośnie ekspert medycyny sądowej, Jegor Willemowicz Zacharow, podnosząc z podłogi dłonią w kauczukowej rękawiczce miękki, sino–czerwony ochłap. — Proszę, proszę, śledziona… Tuś mi, malutka… Ślicznie. Do woreczka ją, do woreczka. Jeszcze wątroba, lewa nerka, i będziemy mieli komplet, nie licząc wszelkiego drobiazgu… Co pan tam przydeptał, monsieur Tulipanow? A właśnie, krezka…

Anisij spojrzał pod nogi i przerażony odskoczył, omal potykając się o ułożone na wznak ciało Stiepanidy Iwanowny Andrieiczkinej, lat trzydzieści dziewięć. Dane te, podobnie jak określenie zawodu nieboszczki, zaczerpnięto z książeczki zdrowia, równiutko ułożonej na rozpłatanej piersi. Reszta ciała panny Andrieiczkinej nie prezentowała się już tak porządnie.

Jej twarz, pewnie i za życia niezbyt urodziwa, po śmierci przybrała wyraz zupełnie już koszmarny: sina, w plamach zlepionego pudru, wyłażące z orbit oczy, usta zastygłe w niemym krzyku. Niżej sprawy miały się jeszcze gorzej. Ktoś rozciął żałosne ciało ulicznicy wzdłuż i w poprzek, wypatroszył i ułożył trzewia w makabryczną mozaikę na podłodze. Na szczęście Jegor Willemowicz zdążył już zebrać prawie całą kompozycję i umieścić w ponumerowanych woreczkach. Została tylko czarna plama krwi i drobne strzępy pociętej czy może porwanej sukienki.

Leontij Andriejewicz Iżycyn, detektyw do zadań nadzwyczajnych przy prokuratorze okręgowym, przykucnął obok lekarza i rzeczowo zapytał:

— Ślady gwałtu?

— Wolnego, przyjacielu, wszystko w swoim czasie. Sporządzimy raport, opiszemy, co trzeba. Sam pan widzi, jaki tu mrok wiekuisty i ciemności egipskie.

Jak każdy cudzoziemiec doskonale władający rosyjskim Jegor Willemowicz uwielbiał inkrustować wypowiedzi wymyślnymi zwrotami. Mimo całkiem swojsko brzmiącego nazwiska ekspert był z pochodzenia Brytyjczykiem. Jego ojciec przybył do Rosji jeszcze za panowania świętej pamięci cara Aleksandra II i osiadł tu na stałe, a trudne dla rosyjskiego ucha nazwisko Zacharias przystosował do lokalnej wymowy. Jegor Willemowicz opowiedział o tym, kiedy jechali dorożką. Nie wyglądał zresztą na swojaka: tyczkowaty, kościsty, piaskowe włosy, szerokie usta niemal bez warg; ruchliwy; nieustannie gryzł sfatygowaną fajkę z morskiej pianki.

Detektyw Iżycyn z ostentacyjną ciekawością przyjrzał się, jak ekspert obraca w chwytnych palcach kolejny kawałek rozszarpanego ciała, i sarkastycznie zapytał:

— Pański szef, panie Tulipanow, dalej zażywa świeżego powietrza? A mówiłem, że świetnie sobie poradzimy bez ludzi gubernatora. To nie jest widok dla waszych wydelikaconych oczu, a myśmy się już wszystkiego w życiu napatrzyli.

Jasna sprawa — Leontij Andriejewicz był zazdrosny i zły. Jak zresztą mógł nie być, skoro przysłali mu samego Fandorina, żeby nadzorował śledztwo! Każdy by się wściekł.

— Lińkow, nie bądź baba! — warknął Iżycyn na chlipiącego policjanta. — Przyzwyczajaj się. Nie jesteś „do specjalnych poruczeń”, wszystkiego się jeszcze napatrzysz.

— Nie daj Bóg przywyknąć do takich rzeczy — mruknął półgłosem starszy stójkowy Pribłudko, policjant niemłody już i doświadczony; Anisij poznał go przy okazji pewnej sprawy jeszcze trzy lata temu.

Z Leontijem Andriejewiczem też nie pierwszy raz miał do czynienia. Niesympatyczny typ — wiecznie roztrzęsiony, chichoczący, z kłującymi oczkami. Ubrany jak spod igły, kołnierzyk niczym z alabastru, mankiety jeszcze bielsze, ciągle strzepuje jakieś pyłki z rękawów. Ambitny, zrobi dużą karierę. Tyle że zeszłej zimy noga mu się powinęła na sprawie testamentu kupca Sitnikowa. Głośna afera, było w nią nawet zamieszanych kilka wpływowych osób, nie mogła czekać, więc książę Dołgorukij poprosił Erasta Pietrowicza, żeby ten pomógł prokuraturze. A wiadomo, jaki z szefa pomocnik — rozgryzł wszystko w jeden dzień. Nic dziwnego, że śledczy jest wściekły. Czuje, że laury znowu przejdą mu koło nosa.

— Zdaje się skończyliśmy — oświadczył Iżycyn. — Teraz tak… Zwłoki do kostnicy policyjnej, na Bożedomkę. Szopę opieczętować i wystawić wartę. Agenci niech przesłuchają ludzi w okolicy, tylko porządnie. Czy nie widzieli albo nie słyszeli czegoś podejrzanego. Ty, Klimuk, ostatni raz szedłeś po drwa o jedenastej, tak? — zapytał stróża. — A śmierć nastąpiła nie później niż o drugiej w nocy? — To już do Zacharowa. — Więc pytajcie, co się działo między jedenastą a drugą. — Znów do Klimuka: — Rozmawiałeś może z kimś z tutejszych? Nic nie mówili?

Stróż (jasna, zmierzwiona broda, krzaczaste brwi, wysoko sklepiona czaszka, wzrost dwa arszyny i cztery werszki, znaki szczególne: brodawka pośrodku czoła — Anisij ćwiczył portret pamięciowy) stał, miętosząc w dłoniach i tak już niemożliwie sfatygowany kaszkiet.

— Nic a nic, jaśnie wielmożny panie. Czy to ja głupi? Podparłem drzwi szopy i pobiegłem do pana Pribłudki. A z cyrkułu już mnie nie puścili, póki nie przyjechała wysoka władza. Obywatele nie wiedzą… To znaczy wiedzą, bo widzą, ile policji ponajeżdżało… że panowie władza zechcieli przyjechać. A o tym diabelstwie — bojaźliwie zerknął na denatkę — okoliczni nie wiedzą.

— No i to właśnie sprawdzimy. — Iżycyn uśmiechnął się kwaśno. — Agenci, do roboty! A pan, panie Zacharow, zbieraj swój kram. W południe chcę mieć ekspertyzę. Wszystko według regulaminu.

— Panowie agenci, proszę zostać na miejscu — dobiegł od drzwi cichy głos Erasta Pietrowicza.

Obecni odwrócili się. Jak i kiedy radca kolegialny wszedł do szopy? Nawet zawiasy nie skrzypnęły. Mimo półmroku widać było, że szef jest blady i nieswój, ale mówił jak zwykle — równo, powściągliwie i pewnie, tak że nikt nie śmiał oponować.

— Panie Iżycyn, nawet stróż rozumie, że sprawy nie wolno rozgłaszać — powiedział sucho Erast Pietrowicz. — Właśnie po to mnie tu przysłano, żebym pilnował tajemnicy. Żadnego przepytywania. Co więcej, nakazuję wszystkim obecnym zachowanie całkowitego milczenia.

Okolicznym mieszkańcom proszę wyjaśnić, że… prostytutka się powiesiła, popełniła samobójstwo, zwykła rzecz. Jeśli Moskwa zacznie plotkować, przesłucham was wszystkich służbowo i tego, kto puścił parę z ust, surowo ukażę. Panowie wybaczą, ale takie otrzymałem instrukcje, i widać nie bez powodu.

Stójkowi na znak lekarza chwycili stojące przy ścianie nosze, żeby położyć na nich ciało, lecz radca kolegialny uniósł rękę.

— Chwileczkę.

Przykucnął nad denatką.

— Co to jest? Tu, na policzku.

Urażony reprymendą Iżycyn wzruszył wąskimi ramionami.

— Plama krwi. Jak pan zauważył, krwi mamy tu pod dostatkiem.

— Ale nie na twarzy.

Erast Pietrowicz potarł palcem owalną plamę — na białej skórze rękawiczki został ślad. Nadzwyczaj, jak ocenił Anisij, podekscytowany radca kolegialny (dla Tulipanowa po prostu „szef”) wymamrotał:

— Ani rany, ani ukąszenia.

Detektyw obserwował manipulacje urzędnika obojętnie, ekspert Zacharow natomiast z wyraźnym zainteresowaniem.

Fandorin wyciągnął z kieszeni lupę, nachylił się nad twarzą ofiary, przyjrzał i jęknął.

— Ślady warg! Boże, to pocałunek! Żadnych wątpliwości!

— I co pan taki przerażony? — zapytał złośliwie Leontij Andriejewicz. — Są smakowitsze kąski. — Noskiem trzewika wskazał otwartą klatkę piersiową i rozpruty brzuch. — Mało to przyjdzie do głowy wariatowi.

— Co za koszmar — wyszeptał sam do siebie sekretarz kolegialny.

Szybkim ruchem zerwał z dłoni zakrwawioną rękawiczkę i odrzucił w kąt. Wyprostował się, przymknął oczy i całkiem już cicho dodał:

— Boże, czyżby w Moskwie też się zaczęło…

 

* * *

 

What a piece of work is man! how infinite in faculty! in form and moving how express and admirable! in action how like an angel! in apprehension how like a god! the beauty of the world! the paragon of the animals! and yet, to me, what is this quintessence of dust!*[1] I niech sobie duński książę, ten zblazowany próżniak, lekceważy człowieka — ja wiem swoje! Poeta ma tylko część racji: ludzie rzadko postępują jak anioły i bluźnierstwem jest porównywać rozum człowieka z rozumem bóstwa, ale też na świecie nie ma nic piękniejszego niż człowiek. Czym są zresztą czyny i rozum — złudą, chimerą, codziennością, kwintesencją prochu. Człowiek nie jest czynem, jest ciałem. Nawet rośliny, które tak cieszą wzrok, nawet najwspanialsze i najrozkoszniejsze kwiaty nie dadzą się porównać z wewnętrzną konstrukcją ludzkiego ciała. Kwiaty są prymitywne, jednakowe wewnątrz i na zewnątrz: płatek z każdej strony pozostaje tylko płatkiem. Ile można bez znudzenia patrzeć na kwiaty? Gdzież ich rachitycznym łodyżkom, ich prostacko geometrycznym kwiatostanom i żałosnym pręcikom do purpury prężnych mięśni, do elastyczności jedwabistej skóry, do srebrzystej perłowości żołądka, do wdzięcznych zwojów jelit i tajemniczej asymetrii wątroby!

Czy można porównać monotonny kolor kwitnącego maku z nieskończonością odcieni ludzkiej krwi — od radosnego szkarłatu kipiącego w arteriach po królewski burgund płynący żyłami? Gdzie tam ordynarnemu błękitowi dzwoneczków do subtelnej siności naczyń kapilarnych albo jesiennym barwom klonu do purpury krwi miesięcznej! Ciało kobiety jest bardziej wykwintne i stokroć ciekawsze od ciała mężczyzny. Funkcją ciała kobiety nie jest tępa praca i niszczenie, tytko tworzenie i piastowanie. Sprężysta macica przypomina drogocenną muszlę perłowca. Tak, to jest myśli Muszę kiedyś otworzyć zapłodnione łono i odnaleźć w nim dojrzewającą perłę — koniecznie! Natychmiast, jutro!

Zbyt długo już pościłem, od samych zapustów. Wargi mi wyschły, kiedy powtarzałem: „Ożyw moje potępione serce surowym postem od świeżej krwi!”. Bóg jest dobry i miłosierny, nie rozgniewa się na mnie za to, że nie starczyło mi sił, nie dotrwałem do Wielkanocy. W końcu trzeci kwietnia to dzień szczególny rocznica Iluminacji. Wówczas też był trzeci kwietnia. Nieważne, że według innego kalendarza. Najistotniejszy jest dźwięk, muzyka słów: trze–ci kwiet–nia.

Mam własny post i własne święta. Własne śniadanie wielkanocne. Nie, nie będę czekał do jutra. Dziś! Uczta, prawdziwa uczta. Nie sytość, lecz przesyt. Nie dla siebie — na chwałę bożą.

To przecież On otworzył moje oczy. On nauczył mnie dostrzegać i rozumieć prawdziwe piękno. Nauczył je odkrywać i ukazywać światu. A odkryć to jak stworzyć. Jestem czeladnikiem Stwórcy.

Jakże rozkoszna jest uczta po długim poście! Wspominam każdą słodką chwilę, wiem, że pamięć zapisała najdrobniejsze szczegóły, że nie roztrwoni żadnego doznania, zachowa na zawsze widok, smak, dotyk, dźwięk i zapach.

Zamykam oczy i widzę.

 

* * *

 

Późny wieczór. Bezsenność. Podniecenie i zachwyt wiodą mnie brudnymi ulicami, zapuszczonymi działkami między tonące w błocie domki i przekrzywione płoty. Nie śpię już od wielu nocy. Ucisk w piersi, łomotanie w skroniach. W dzień zapadam na pół godziny czy godzinę w drzemkę, a potem budzą mnie koszmary, których na jawie nie umiem sobie przypomnieć.

Idę i marzę o śmierci, o spotkaniu z Nim, ale wiem: nie wolno mi umrzeć, jeszcze nie teraz, nie zakończyłem jeszcze mojej misji.

Głos z ciemności:

Pan da na ćwiartkę.

Drżący, przepity.

Odwracam się i widzę najbardziej odrażające i podłe z ludzkich stworzeń: wykolejoną dziwkę — pijaną, oberwaną, z groteskowym makijażem, grubą warstwą pudru i szminki.

Odwracam się z obrzydzeniem, ale nagle czuję, jak serce przeszywa mi znajome uczucie litości. Nieszczęsna istoto, coś ty ze sobą zrobiła! I to ma być kobieta, klejnot stworzenia! Tak się poniżyć, tak wyszydzić i zbezcześcić, tak upodlić drogocenne narzędzie reprodukcji!

Wiem, to nie twoja wina. Bezduszne, okrutne społeczeństwo spycha takie jak ty do rynsztoka. Ale ja cię oczyszczę i uratuję. Jest mi jasno i radośnie na duszy.

Kto mógł przypuszczać, że tak się wszystko potoczy! Nie zamierzałem naruszać postu — w przeciwnym razie wybrałbym drogę nie przez nędzne ruiny, lecz przez cuchnące zaułki Chitrowki czy Graczowki, gdzie gnieżdżą się grzech i rozpusta. Ale przepełniają mnie wielkoduszność i szczodrość, z lekka doprawione niecierpliwym pragnieniem.

Zaraz sprawię ci wielką radość, moja miła — mówię. — Chodź ze mną.

Jestem w męskim ubraniu i wiedźma sądzi, że znalazła klienta na swój zgniły towar. Śmieje się ochryple i wzrusza ramionami.

Gdzie mnie ciągniesz? Masz czym płacić? Nakarm mnie chociaż, albo lepiej — wypijmy.

Biedna, zagubiona owieczka. Prowadzę ją przez ciemne podwórze ku szopom i komórkom. Niecierpliwie szarpię jedne drzwi, drugie. Trzecie się poddają.

Wybranka losu dyszy mi w kark tle przetrawionym bimbrem i chichocze.

Patrz no, do szopy lezie. Patrz no, jak go przypiliło. Cięcie skalpela i otwieram jej duszy wrota wolności. Wyzwolenie, jak poród, trzeba okupić wielkim bólem.

Ta, którą kocham teraz całym sercem, cierpi; chrypi i gryzie knebel, a ja głaszczę ją po głowie i pocieszam:

Jeszcze chwilę.

Ręce zręcznie i czysto robią swoje. Nie potrzebuję światła, moje oczy widzą nocą nie gorzej niż w dzień.

Otwieram splugawioną powłokę ciała. Dusza umiłowanej siostry ulatuje, a ja zamieram w zachwycie nad doskonałością boskiego mechanizmu.

Kiedy z uśmiechem rozrzewnienia unoszę do twarzy gorącą bułkę serca, trzepoce się ono jeszcze jak wyłowiona z wody złota rybka, więc czułe całuję bajkową rybkę w otwarty pyszczek aorty.

Miejsce jest spokojne, nikt mi nie przeszkadza i tym razem hymn do Piękna płynie aż do końca, do ostatniego pocałunku w policzek. Śpij, siostro; twoje życie było podłe i straszne, kalałaś urodę świata, ale ja uczyniłem cię piękną.

 

* * *

 

A choćby taki kwiatek… Jego prawdziwe piękno odkrywa się nie na łące czy klombie, o nie! Róża zachwyca przypięta do gorsetu, goździk w butonierce, fiołek we włosach dziewczyny. Chwila tryumfu nadchodzi, kiedy kwiatek został już ścięty; jego prawdziwe życie nierozerwalnie wiąże się ze śmiercią. Podobnie jest z ciałem człowieka. Dopóki żyje, nie może w pełni ukazać zachwycających subtelności swojej budowy Pomagam mu zatryumfować. Jestem ogrodnikiem.

Nie, nie ogrodnikiem — ogrodnik tylko ścina kwiaty, ci ja tworzę z organów ciała wstrząsająco piękną kompozycję, powabną dekorację. W Anglii wchodzi w modę nieznany dotychczas zawód — dekorator, specjalista ozdabiający domy, witryny i świąteczne ulice.

Nie jestem ogrodnikiem; jestem dekoratorem.

Im dalej, tym gorzej
4 kwietnia, Wielki Wtorek, południe

 

Na nadzwyczajnej naradzie u moskiewskiego generała–gubernatora, księcia Władimira Andriejewicza Dołgorukiego, stawili się: oberpolicmajster, generał — major świty jego cesarskiej mości Jurowski; prokurator moskiewskiej izby sądowej, rzeczywisty radca stanu, szambelan Kozlatnikow; naczelnik policji kryminalnej, radca stanu Eichmann; urzędnik do specjalnych poruczeń przy generale–gubernatorze, radca kolegialny Fandorin; detektyw do zadań nadzwyczajnych przy prokuratorze moskiewskiej izby sądowej, radca dworu Iżycyn.

— Fuj, panowie, co za pogoda! — Tymi słowami Władimir Andriejewicz otworzył tajną naradę. — Zwykłe świństwo. Chmury, wiatr, odwilż i błoto, a co najgorsze, rzeka Moskwa zaczyna występować z brzegów. Jeździłem na Zamoskworiecze — koszmar i groza. Woda podniosła się o trzy i pół sążnia! Wszystko zalane, aż do Piatnickiej. Na lewym brzegu też bajzel. Nieglinna całkiem nieprzejezdna. Wstyd, panowie! Na co to Dołgorukiemu na starość przychodzi!

Obecni westchnęli współczująco i tylko na twarzy detektywa pojawiło się lekkie zdumienie; jak zawsze spostrzegawczy książę raczył wyjaśnić:

— Widzę, panie… eee… Głagolew, tak? Nie, Bukwin.

— Iżycyn, wasza ekscelencjo — podpowiedział prokurator, ale nieco za cicho; w siedemdziesiątej dziewiątej wiośnie życia moskiewski wicekról (również tak nazywano Władimira Andriejewicza) miał niejakie kłopoty ze słuchem.

— Proszę wybaczyć staremu.–gubernator dobrodusznie rozłożył ręce. — Cóż, panie Pyżycyn, widzę, że nie jest pan zorientowany… Pewnie za niska ranga, ale skoro już mamy naradę… Otóż — podłużna, z obwisłymi kasztanowymi wąsami twarz księcia przybrała uroczysty wyraz — w samą Wielkanoc pierwszą stolicę cesarstwa uszczęśliwi wizytą najjaśniejszy pan. Przybędzie bez rozgłosu i ceremonii — żeby pokłonić się moskiewskim relikwiom. Zalecono mi nie uprzedzać mieszkańców, wizyta ma być niejako impromptu. Co jednak nie zdejmuje z nas odpowiedzialności za poziom spotkania i ogólny stan miasta. Na przykład dziś rano, panowie, otrzymałem list od arcybiskupa Joannikija, metropolity moskiewskiego. Pisze, że cukiernicy przed świętami poszaleli: w witrynach i kramach piętrzą się bombonierki z Ostatnią Wieczerzą, Drogą Krzyżową, Golgotą i tak dalej. Czyste świętokradztwo! Będzie pan łaskaw — zwrócił się do oberpolicmajstra — jeszcze dziś polecić swoim ludziom, żeby jak najsurowiej likwidowali podobne skandale. Bombonierki zniszczyć, zawartość przekazać ochronce. Niech sobie sierotki podjedzą przy święcie. A kramarzy ukarać mandatem, żeby nie podkładali mi świni przed samą wizytą najjaśniejszego pana!

Generał–gubernator nerwowo poprawił nieco przekrzywioną kędzierzawą perukę i chciał coś jeszcze dodać, ale się rozkaszlał.

Niepozorne drzwi prowadzące do prywatnych apartamentów księcia błyskawicznie się otworzyły; bezszelestnie, na przygiętych nogach, w wojłokowych butach, wszedł chuderlawy staruch ze lśniącą łysą czaszką i ogromnymi bokobrodami — osobisty kamerdyner jego ekscelencji, Froł Grigorjewicz Wiediszczew. Jego niespodziewana obecność nikogo nie zdumiała. Wszyscy uznali za stosowne powitać go ukłonem czy przynajmniej skinieniem głowy, jako że Froł Grigorjewicz, mimo skromnego stanowiska, uznawany był w mieście za osobę wpływową, a nawet w pewnym sensie wszechmocną.

Wiediszczew szybciutko nakapał z flaszki do srebrnego pucharu jakiejś mikstury i kazał księciu wypić, po czym na powrót skrył się za drzwiami, nawet nie spojrzawszy na zebranych.

— Ciękuję, Froł, ciękuję, kochany — zacmokał w ślad za nim generał–gubernator, po czym poruszał chwilę podbródkiem, żeby dopasować szczęki, i dokończył już bez seplenienia. — Niech więc Erast Pietrowicz zechce nam wyjaśnić, dlaczego tak pilnie zwołał tę naradę. Wie pan przecież, serdeńko, że dla mnie liczy się teraz każda minuta. Zatem co znowu? Zatroszczył się pan, żeby plotki o tym paskudnym patroszeniu nie poszły w lud? Tylko tego brakowało w przeddzień wizyty najjaśniejszego pana…!

Erast Pietrowicz wstał i spojrzenia najwyższych stróżów porządku publicznego w Moskwie spoczęły na bladej, zdecydowanej twarzy radcy kolegialnego.

— Przedsięwzięliśmy odpowiednie środki, wasza ekscelencjo — zameldował Fandorin. — Wszyscy, którzy brali udział we wstępnej fazie śledztwa, zostali uprzedzeni o odpowiedzialności i zobowiązali się na piśmie do zachowania tajemnicy. Stróża, który odnalazł ciało, a który uchodzi za element skłonny do nieumiarkowanego picia i nieprzewidywalny, umieściliśmy tymczasowo w izolatce komendy żandarmerii.

— Znakomicie — pochwalił gubernator. — Więc po co ten pośpiech? Dlaczego prosił pan o obecność naczelników policji? Poradzilibyście sobie we dwójkę z Pyżycynem.

Erast Pietrowicz mimochodem rzucił okiem na detektywa, do którego zadziwiająco pasowało wymyślone przez księcia nazwisko, jednak teraz było mu nie do śmiechu.

— Wasza ekscelencjo, nie p–prosiłem, żeby wzywał pan naczelnika policji kryminalnej. Przestępstwo jest tak potworne, że wypada je zakwalifikować jako sprawę wagi państwowej; niezależnie od prokuratury zająć się nim powinien wydział operacyjny policji pod osobistym nadzorem oberpolicmajstra. Policji kryminalnej nie mieszałbym w to w ogóle, za dużo w niej przypadkowych ludzi — to raz.

Fandorin znacząco zamilkł. Radca stanu Eichmann poderwał się, żeby zaprotestować, ale książę uciszył go gestem.

— Niepotrzebnie pana niepokoiłem, serdeńko — powiedział pieszczotliwie. — Niech pan już sobie idzie i dociśnie tam swoich kieszonkowców i farmazonów, żeby Wielkanoc świętowali u siebie, na Chitrowce, i nie daj Bóg nie wyściubiali stamtąd nosa. Bardzo na pana liczę, Piotrze Reingardowiczu.

Eichmann wstał, ukłonił się bez słowa, uśmiechnął do Erasta Pietrowicza samymi ustami, po czym wyszedł.

Radca kolegialny westchnął, doskonale rozumiejąc, że właśnie uczynił sobie z naczelnika moskiewskiej policji kryminalnej zaprzysięgłego wroga, lecz sprawa była rzeczywiście poważna i należało unikać niepotrzebnego ryzyka.

— Dobrze pana znam — oświadczył gubernator, niespokojnie się wpatrując w zaufanego pomocnika. — Skoro powiedział pan „raz”, powie pan i „dwa”. Proszę, nie ma na co czekać.

— Bardzo mi przykro, Władimirze Andriejewiczu, ale wizytę cara trzeba będzie odwołać — rzucił cicho Fandorin, jednak tym razem książę doskonale usłyszał.

— Jak to odwołać?. — jęknął.

Pozostali przyjęli bulwersujące oświadczenie nieco ostrzej.

— Pan zwariował! — ryknął oberpolicmajster Jurowski.

— Niesłychane! — zabeczał prokurator.

Detektyw do zadań nadzwyczajnych, z racji niskiej rangi, nie ośmielił się odezwać. Zacisnął tylko pełne usta, jakby przerażony bezczelnością Fandorina.

— Jak to odwołać? — powtórzył głuchym głosem Dołgoruki.

Drzwi prowadzące do apartamentów uchyliły się i wychynęła zza nich fizjonomia kamerdynera.

Nadzwyczaj podenerwowany gubernator połykał sylaby i całe słowa.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin