Koło czasu Tom 1.doc

(5426 KB) Pobierz
Oko świata

 

Robert Jordan

Oko świata

Cykl: Koło Czasu Tom 1

 

Przełożyła Katarzyna Karłowska

Tytuł oryginału  The Eye of the World

Wydanie oryginalne 1990

Wydanie polskie 1994

 

Spis treści:

Prolog. Góra Smoka.              4

Rozdział 1. Pusta droga.              10

Rozdział 2. Obcy.              30

Rozdział 3. Handlarz.              45

Rozdział 4. Bard.              61

Rozdział 5. Zimowa noc.              78

Rozdział 6. Zachodni Las.              98

Rozdział 7. Wyjście z Lasu.              107

Rozdział 8. Bezpieczne miejsce.              123

Rozdział 9. Nakazy Koła.              141

Rozdział 10. Pożegnanie.              160

Rozdział 11. Droga do Taren Ferry.              173

Rozdział 12. Przeprawa przez Taren.              183

Rozdział 13. Wybór.              198

Rozdział 14. „Jeleń i lew”.              218

Rozdział 15. Obcy i przyjaciele.              235

Rozdział 16. Wiedząca.              261

Rozdział 17. Obserwatorzy i myśliwi.              274

Rozdział 18. Droga do Caemlyn.              294

Rozdział 19. Oczekiwanie cienia.              310

Rozdział 20. Pył na wietrze.              331

Rozdział 21. Posłuchaj wiatru.              352

Rozdział 22. Wybrana ścieżka.              366

Rozdział 23. Wilczy brat.              373

Rozdział 24. Ucieczka brzegiem Arinelle.              390

Rozdział 25. Lud Wędrowców.              405

Rozdział 26. Biały Most.              424

Rozdział 27. Schronienie przed burzą.              451

Rozdział 28. Ślady w powietrzu.              465

Rozdział 29. Bezlitosne oczy.              474

Rozdział 30. Synowie Cienia.              492

Rozdział 31. Widowisko za kolację.              511

Rozdział 32. Czterej Królowie w Cieniu.              523

Rozdział 33. Czarny czeka.              545

Rozdział 34. Ostatnia wioska.              575

Rozdział 35. Caemlyn.              592

Rozdział 36. Splot Wzoru.              608

Rozdział 37. Długi pościg.              625

Rozdział 38. Odsiecz.              635

Rozdział 39. Splot zadzierzga się.              652

Rozdział 40. Splot się zacieśnia.              665

Rozdział 41. Starzy przyjaciele i nowe zagrożenia.              693

Rozdział 42. Wspomnienie snów.              710

Rozdział 43. Decyzje i objawienia.              724

Rozdział 44. Drogi w ciemności.              738

Rozdział 45. Co czyha w mroku.              753

Rozdział 46. Fal Dara.              769

Rozdział 47. Kolejne opowieści o Kole.              790

Rozdział 48. Ugór.              805

Rozdział 49. Czarny budzi się.              819

Rozdział 50. Spotkania przy Oku.              830

Rozdział 51. Przeciwko Cieniowi.              844

Rozdział 52. Nie istnieje ani Początek, ani Zakończenie.              855

Rozdział 53. Koło obraca się.              867

Glosariusz.              877

Robert Jordan jest to pseudonim artystyczny, za którym ukrywał się James Oliver Rigney Jr. Pisarz ten posługiwał się także innymi pseudonimami: Jackson O'Really (cykl „Cheyenne Raiders”), Reagan O'Neal (cykl „Fallon”) oraz Chang Lung. James Oliver Rigney Jr. urodził się w 1948 r. w Charleston w Południowej Karolinie i tam zmarł w 2007 roku. Trzy ostatnie części cyklu, przygotowane w większej części przez Roberta Jordana przed jego śmiercią, zostały dokończone przez Brandona Sandersona.

 

* * *

 

Dla Harriet

Serca mego serca

Światła mego życia

Na zawsze

 

 

Prolog. Góra Smoka.

Pałac drżał jeszcze co jakiś czas na wspomnienie dudniącej ziemi i jęczał, jakby przecząc temu, co już się stało. Tumany kurzu, wciąż unoszące się w powietrzu, połyskiwały w smugach słońca przesączających się przez szczeliny w murach. Ślady ognia szpeciły ściany, podłogi i sufity, a rozległe czarne plamy naznaczyły nabrzmiałe pęcherzami farby złoceń, jasnych niegdyś fresków. Sadza pokrywała rozpadające się fryzy ludzi i zwierząt, które zdawały się ożywać, zanim szaleństwo ucichło. Wszędzie leżeli martwi - mężczyźni, kobiety i dzieci - podczas daremnej ucieczki powaleni piorunami, które rozbłyskiwały we wszystkich korytarzach, pochwyceni przez osaczający ich ogień, zatopieni przez kamienie, kamienie pałacu, które płynęły jak żywe i ścigały ich dopóty, dopóki znowu nie nastała cisza.

Dziwaczny kontrast stanowiły kolorowe gobeliny i obrazy - same dzieła mistrzów - wiszące jak przedtem, trochę tylko przekrzywione w miejscach, gdzie wybrzuszyły się ściany. Finezyjnie rzeźbione meble, inkrustowane kością słoniową i złotem, były nienaruszone, tylko leżały poprzewracane tam, gdzie wstrząsy pofałdowały podłogi. Pomieszanie umysłu trafiło w sam rdzeń, pomijając wszystko, co nieistotne.

Lews Therin Telamon wędrował po pałacu, zwinnie utrzymując równowagę na rozkołysanej ziemi.

- Ilyeno! Gdzie jesteś, moja ukochana?

Skraj jego jasnoszarego płaszcza znaczył szlak we krwi, kiedy przestępował przez ciało kobiety. W pięknie jej złotych włosów zastygło przerażenie ostatnich chwil, wciąż otwarte oczy skrzepły niedowierzaniem.

- Gdzie jesteś, moja żono? Gdzie podziali się wszyscy?

Jego wzrok pochwycił własne odbicie w przekrzywionym zwierciadle, wiszącym na spęczniałym marmurze, spoczął na królewskich szatach niegdyś szaro-purpurowo-złotych: teraz ich cienka materia, przywieziona przez kupców zza Morza Świata, była podarta i brudna, powalana tym samym pyłem, który pokrywał jego skórę i włosy. Przez chwilę przesuwał palcami po symbolu naszytym na płaszczu: koło w połowie białe, a w połowie czarne, przedzielone krętą linią. Ten symbol kiedyś coś oznaczał. Teraz, wyhaftowany wzór nie budził żadnych skojarzeń. Potem ze zdumieniem przyjrzał się swemu odbiciu. Wysoki mężczyzna wkraczający właśnie w wiek średni. Kiedyś bez wątpienia bardzo przystojny. Obecnie kolor włosów z brązu przechodził już w biel, twarz poorały bruzdy napięć i zmartwień, ciemnym oczom dane było widzieć zbyt wiele. Lews Therin zaśmiał się cicho, potem odchylił głowę do tyłu. Echo jego śmiechu rozbiegło się po pozbawionych życia komnatach.

- Ilyeno, moja kochana! Chodź do mnie, moja żono. Musisz to zobaczyć.

Z tyłu, poza nim, powietrze zafalowało, zalśniło i skrzepło w postać mężczyzny, który rozejrzał się i skrzywił lekko, z niesmakiem. Niższy niż Lews Therin, cały ubrany w czerń, z wyjątkiem śnieżnobiałej koronki przy szyi i srebrnych okuć na zwiniętych cholewach długich do ud butów. Stąpał ostrożnie, przytrzymując kapryśnie swój płaszcz, aby uniknąć ocierania się o zmarłych. Podłoga drżała od rezonansów trzęsienia, ale on zwracał uwagę tylko na mężczyznę wpatrującego się ze śmiechem w lustro.

- Panie Poranka - powiedział. - Przybywam po ciebie.

Śmiech urwał się nagle i Lews Therin odwrócił się powoli. Na jego twarzy nie było widać zaskoczenia.

- Proszę, oto gość. Czy posiadasz głos, przybyszu? Wkrótce nadejdzie pora śpiewu, zapraszamy wszystkich do wzięcia udziału. Moja kochana Ilyeno, mamy gościa. Ilyeno, gdzie jesteś?

Oczy czarno ubranego mężczyzny rozszerzyły się, omiótł spojrzeniem ciało złotowłosej kobiety, potem znowu wbił wzrok w Lewsa Therina.

- Niech cię porwie Shai'tan, czyżby skażenie zawładnęło tobą aż tak dalece?

- Tamto imię. Shai... - Lews Therin zadrżał i uniósł rękę, jakby się przed czymś bronił. - Nie wolno ci wymawiać tego imienia. Jest niebezpieczne.

- A więc przynajmniej tyle pamiętasz. Niebezpieczne dla ciebie, głupcze, nie dla mnie. Co jeszcze pamiętasz? Przypomnij sobie ty, Światłością-oślepiony idioto! Nie pozwolę, aby wszystko się dokonało dla ciebie, spowitego w nieświadomość jak dziecko. Przypomnij sobie!

Przez chwilę Lews Therin wpatrywał się w swą podniesioną rękę, zafascynowany wzorami, jakie utworzył na niej brud. Potem wytarł dłoń w jeszcze brudniejszy płaszcz i znowu zainteresował się mężczyzną.

- Kim jesteś? Czego chcesz?

Człowiek ubrany w czerń wyprostował się wyniośle.

- Kiedyś zwano mnie Elan Morin Tedronai, teraz jednak...

- Zdrajca Nadziei - wyszeptał Lews Therin.

Pamięć zawirowała, ale on odwrócił głowę, nie chcąc stawić jej czoła.

- A więc jednak coś pamiętasz. Tak, Zdrajca Nadziei. Nazwali mnie tak ludzie, podobnie jak ciebie nazwali Smokiem, ale w odróżnieniu od ciebie, ja przyjąłem swe imię. Nadali mi je po to, aby mi urągać, ale zmuszę ich, by na dźwięk mego imienia klękali i wielbili je. A co ty zrobisz ze swym imieniem? Od dziś będą cię zwali Zabójcą Rodu. I cóż z tym poczniesz?

Lews Therin potoczył niezadowolonym spojrzeniem po zrujnowanej sali.

- Ilyena powinna tu być, żeby zaofiarować ci gościnne przywitanie - mruknął w roztargnieniu, po czym podniósł głos. - Ilyeno, gdzie jesteś?

Lews Therin ostrożnie ułożył Ilyenę, delikatnie gładził palcami jej włosy. Gdy wstawał, łzy przepełniały mu oczy, ale jego głos był niczym lodowate żelazo.

- Za to wszystko, co uczyniłeś, nie może być przebaczenia, Zdrajco, ale za śmierć Ilyeny zniszczę cię tak, że nie naprawi tego nawet twój władca. Gotuj się na...

- Ty głupcze, przypomnij sobie! Przypomnij sobie swój daremny atak na Wielkiego Władcę Ciemności! Przypomnij sobie jego przeciwuderzenie! Przypomnij sobie! W tej chwili Stu Towarzyszy rozdziera świat na strzępy i codziennie przystępuje do nich kolejnych stu ludzi. Czyja to dłoń zabiła Ilyenę Złotowłosą, Zabójco Rodu? Nie moja. Nie moja. Czyja to dłoń zdławiła wszelki żywot, w którym płynęła choćby kropla twej krwi, wszystkich którzy cię kochali, wszystkich których ty kochałeś? Nie moja, Zabójco Rodu. Przypomnij sobie i poznaj cenę oporu wobec Shai'tana!

Nagłe strumienie potu wyżłobiły ślady w kurzu i brudzie pokrywającym twarz Lewsa Therina. Przypomniał sobie, wspomnieniem zamglonym niczym sen o śnie, lecz wiedział, że to wszystko prawda.

Jego wycie odbiło się od murów - skowyt człowieka, który odkrył, że sam potępił swą duszę. Chwycił się za głowę, jakby chciał oderwać oczy od widoku tego, co uczynił. Gdzie nie spojrzał, wszędzie jego wzrok napotykał zmarłych, porozrywanych, połamanych, do połowy pochłoniętych przez kamienie. Wszędzie widział pozbawione życia twarze, które znał, twarze które kochał. Starzy służący, przyjaciele z dzieciństwa i wierni towarzysze długich lat walki. I jego dzieci. Jego synowie i córki porozrzucani jak połamane lalki - na zawsze ucichła zabawa. Wszyscy pomordowani z jego ręki. Twarze dzieci oskarżały go, ślepe oczy pytały daremnie, a łzy nie były żadną odpowiedzią. Śmiech Zdrajcy chłostał go, zagłuszał jęki. Nie mógł znieść tych twarzy, tego bólu. Nie mógł tu zostać ani chwili dłużej: Desperacko sięgnął do Prawdziwego Źródła, do splugawionego Saidina i rozpoczął Przeniesienie.

Otaczająca go kraina była jednostajna i pusta. Nie opodal płynęła rzeka, prosta i szeroka, ale czuł, że w promieniu stu mil nie ma żadnych ludzi. Był samotny, tak samotny jak człowiek, który jeszcze żyje, ale nie może uciec przed wspomnieniami. Tamte oczy ścigały go po bezkresnych jaskiniach myśli. Nie mógł się przed nimi schować. Przed oczyma swych dzieci. Przed oczyma Ilyeny. Kiedy zwrócił twarz ku niebu, na policzkach błyszczały mu łzy.

- Przebacz mi, Światłości!

Nie wierzył, że przebaczenie może mu być dane. Nie za to, co uczynił. Ale i tak krzyczał w stronę nieba, błagał, nie spodziewając się, że otrzyma to, o co błaga.

- Światłości, przebacz mi!

Nadal dotykał Saidina, męskiej połowy mocy, która kierowała światem, która obracała Koło Czasu. Czuł oleistą plamę, zanieczyszczającą jego powierzchnię, plamę kontrataku Cienia, plamę, która oznaczała zgubę świata. Wierzył bowiem niegdyś w swej dumie, że ludzie potrafią dorównać Stwórcy, że potrafią naprawić to, co Stwórca wykonał, a oni zniszczyli. Tak nakazywała mu wierzyć duma.

Czerpał coraz głębiej z Prawdziwego Źródła, coraz to głębiej, jak człowiek umierający z pragnienia. Szybko nabrał więcej Jedynej Mocy, szybciej niźli był w stanie przenieść, nie będąc wspomagany. Czuł jak pali go skóra. Napięty, wytężał się, by zaczerpnąć jeszcze więcej, próbował wyczerpać wszystko.

- Światłości, przebacz mi! Ilyeno!

Powietrze stało się ogniem, ogień ciekłym światłem. Piorun, który uderzył z niebios, osmaliłby i oślepił każde oko, próbujące na niego spojrzeć. Nadszedł z nieba i przepaliwszy na wskroś Lewsa Therina dowiercił się do wnętrzności ziemi. Od jego dotknięcia parowały kamienie. Rażona ziemia trzęsła się i drżała jak żywe stworzenia w agonii. Błyszcząca pręga łączyła ją z niebem tylko przez czas jednego uderzenia serca, lecz kiedy już zniknęła, ziemia wciąż jeszcze falowała niczym wzburzone morze.

Fontanna stopionych skał tryskała w powietrze na wysokość pięciuset stóp, wzbijając się ryczącą masą, wyrzucając rozpylone płomienie coraz bardziej w górę, coraz to wyżej. Z północy i z południa, ze wschodu i zachodu nadciągało wycie wiatru, który łamał drzewa jak gałązki, wrzeszczał przeraźliwie i dął, jakby podsadzając rosnącą górę wciąż bliżej ku niebu. Jeszcze bliżej nieba.

Wiatr ucichł wreszcie, ziemia uspokoiła się, wydając tylko drżące pomruki. Po Lewsie Therinie Telamonie nie pozostał żaden ślad. Tam, gdzie stał, była teraz góra wznosząca się na wiele mil ku niebu, płynna lawa wciąż tryskała z jej ściętego wierzchołka. Szeroka i prosta dotąd rzeka wygięła się w łuk wokół góry i rozwidlając się utworzyła pośrodku nurtu długą wyspę. Cień góry sięgał prawie do samej wyspy, rozpościerał się czernią po całej krainie, jak złowieszcza dłoń proroctwa. Przez jakiś czas słychać było tylko monotonne, protestujące dudnienie ziemi.

Na wyspie powietrze lśniło i zlewało się. Mężczyzna ubrany w czerń patrzył na ognistą górę, wznoszącą się nad równiną. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości i odrazy.

- Nie uciekniesz tak łatwo, Smoku. To, co jest między nami, nie dokonało się jeszcze. I nie dokona się, aż po kres czasu. Odszedł potem, a wyspa i góra zostały same. Czekały.

 

* * *

 

I Cień padł na ziemię, i świat został rozszczepiony, kamień od kamienia. Oceany wylały i góry zostały pochłonięte, a narody rozproszone po ośmiu krańcach świata. Księżyc był jak krew. a słońce jak popiół. Morza wrzały, a żywi zazdrościli umarłym. Wszystko zostało rozproszone, wszystko prócz pamięci zostało stracone, pamięci nade wszystko o tym, który sprowadził Cień i pęknięcie świata. A jego nazywali Smok.

(z: Aleth nin Taerin alta Camora,

Pęknięcie świata.

Autor nieznany, Czwarty Wiek)

 

 

I stało się w owych dniach, jak zdarzało się przedtem i zdarzy się znowu, że Ciemność ciężko zaległa nad ziemią i przygniotła ludzkie serca, i zniknęła zieleń, a nadzieja umarła. I wzywali ludzie Stwórcę, mówiąc: „O Światłości Niebios, o Światłości Świata, pozwól Obiecanemu urodzić się w górach, jak oznajmiają proroctwa, jak było to w wiekach przeszłych i będzie w nadchodzących. Daj, Księciu Poranka, zaśpiewać ziemi, by zazieleniła się, a doliny wydały jagnięta. Niech ramię Pana Świtu chroni nas przed Ciemnością, a jego wielki miecz sprawiedliwości niechaj nas broni. Daj Smokowi wędrować znów na wichrach czasu.”

(z: Charal Drianaan te Calamon,

Cykl Smoka.

Autor nieznany, Czwarty Wiek)

 

 

Rozdział 1. Pusta droga.

Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, a nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, w Górach Mgły podniósł się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją ani początki, ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.

Zrodzony pod wiecznie zachmurzonymi szczytami, które nadały górom ich nazwę, wiatr ten wiał na wschód, poprzez Piaskowe Wzgórza, niegdyś - przed Pęknięciem Świata stanowiące wybrzeża wielkiego oceanu. Przedarł się do Dwóch Rzek, do gęstego lasu, zwanego Lasem Zachodnim, i uderzył w dwóch ludzi idących przy konnym wozie po usianym kamieniami trakcie, zwanym Drogą Kamieniołomu. Pomimo że wiosna powinna była nadejść dobry miesiąc wcześniej, wiatr niósł z sobą lodowaty chłód, jakby wypowiadając swą tęsknotę za śniegiem. Rand al'Thor czuł, jak gwałtowne podmuchy na przemian to przylepiają mu płaszcz do pleców, oplątując jego nogi wełnianą materią ziemistego koloru, to rozdymają go z tyłu. Żałował, że płaszcz nie jest grubszy, albo że nie włożył przynajmniej dodatkowej koszuli. Przez cały czas zmagał się z okryciem, które wciąż zaczepiało o kołczan kołyszący się u jego biodra. Jednak przytrzymywanie jedną ręką nie zdawało się na wiele, a w drugiej niósł gotowy do wystrzelenia łuk, ze strzałą nasadzoną na cięciwę.

Kiedy szczególnie silny podmuch wyrwał mu poły płaszcza z dłoni, spojrzał przelotnie na Tama, idącego u drugiego boku zmierzwionej, brązowej klaczy. Było mu trochę głupio, że rozprasza lęk, jak mały chłopiec popatrujący stale na swoich rodziców, ale był to jeden z tych dni, gdy wszystko zdaje się potęgować niepewność. W chwilach przerwy, między gwałtownymi porywami wichury, wycie wiatru zamierało i wówczas, w ciszy ciężko zalegającej ziemię, głośno rozbrzmiewało miękkie skrzypienie osi.

W lesie nie śpiewały ptaki, wiewiórki nie skakały po gałęziach. Rand nawet specjalnie się ich nie spodziewał, nie tej wiosny.

Tylko te drzewa, które jesienią nie zrzuciły liści lub igieł, miały na sobie coś zielonego. Splątane krzewy zeszłorocznych jeżyn rozpostarły brązową sieć na łysych głazach u ich stóp. Rzadkie poszycie leśne tworzyły głównie kolczaste chwasty, pokrzywy i bieluń, pozostawiający obrzydliwy zapach na butach nierozważnego wędrowca. W miejscach gdzie gęste kępy drzew rzucały głęboki cień, ziemię nadal zalegały białe łachy śniegu. W koronach drzew świeciło wprawdzie słońce, ale jego blask skrzył się mętnie, przemieszany z cieniem. Promienie nie niosły ze sobą ani życia, ani ciepła. Był to niefortunny poranek, stworzony dla nieprzyjemnych myśli.

Rand machinalnie dotknął nacięcia na strzale, w każdej chwili gotów przyciągnąć ją do policzka jednym gładkim ruchem, tak jak uczył go Tam. Zima wystarczająco dała się we znaki na farmach, gorszej nie pamiętali nawet najstarsi ludzie, ale w górach, z pewnością, była jeszcze ostrzejsza, co można było osądzić po ilościach wilków, które zagnała do Dwu Rzek. Wilki napadały na owczarnie i rozbijały ściany obór, by dopaść bydła i koni. Owce przyciągały też niedźwiedzie, a przecież niedźwiedzia nie widywano tu już od lat. Pozostawanie poza domem po zmierzchu nie było bezpieczne. Ludzie stawali się łupem drapieżników równie często jak owce, i to niekoniecznie po zachodzie słońca.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin