Robert Jordan & Brandon Sanderson
Bastiony mroku
Cykl: Koło czasu Tom 13
Przełożył Jan Karłowski
Tytuł oryginału The Towers of Midnight
Wydanie oryginalne 2010
Wydanie polskie 2014
Spis treści:
Prolog. Różnice. 5
Rozdział 1. Najpierw jabłka. 69
Rozdział 2. Wódz swego ludu. 81
Rozdział 3. Gniew Amyrlin. 101
Rozdział 4. Wzór się skarży. 124
Rozdział 5. Inne proroctwa. 149
Rozdział 6. Intencje zawarte w pytaniach. 177
Rozdział 7. Lżejsza od pióra. 196
Rozdział 8. „Dzieweczka z siedmioma paskami”. 211
Rozdział 9. Krew w powietrzu. 236
Rozdział 10. Po skazie. 247
Rozdział 11. Nieoczekiwany list. 261
Rozdział 12. Pusty kałamarz. 279
Rozdział 13. Za wszystko jest cena. 287
Rozdział 14. Przysięga. 299
Rozdział 15. Użyj kamyka. 324
Rozdział 16. Shanna'har. 347
Rozdział 17. Rozstania i spotkanie. 369
Rozdział 18. Siła tego miejsca. 395
Rozdział 19. Mowa o smoku. 425
Rozdział 20. Wybór. 456
Rozdział 21. Otwarta brama. 488
Rozdział 22. Koniec legendy. 517
Rozdział 23. Medaliony. 564
Rozdział 24. Obrona. 597
Rozdział 25. Powrót do Bandar Eban. 630
Rozdział 26. Pertraktacje. 645
Rozdział 27. Wezwanie. 669
Rozdział 28. Dziwne rzeczy. 689
Rozdział 29. Straszne uczucie. 714
Rozdział 30. Gdzie śnią ludzie. 742
Rozdział 31. W pustkę. 765
Rozdział 32. Burza światłości. 782
Rozdział 33. Dobra zupa. 807
Rozdział 34. Sąd. 839
Rozdział 35. Właściwa rzecz. 869
Rozdział 36. Zaproszenie. 888
Rozdział 37. Mrok w wieży. 910
Rozdział 38. Rany. 941
Rozdział 39. Na Ziemi Trzech Sfer. 964
Rozdział 40. Akt tworzenia. 973
Rozdział 41. Nieoczekiwany sojusznik. 1002
Rozdział 42. Silniejsze niż więzy krwi. 1021
Rozdział 43. Herbata. 1032
Rozdział 44. Dwuznaczna prośba. 1045
Rozdział 45. Spotkanie po długiej rozłące. 1063
Rozdział 46. Prace ze skórą. 1084
Rozdział 47. Komnata nauk. 1108
Rozdział 48. Pod Avendesorą. 1142
Rozdział 49. Dwór słońca. 1160
Rozdział 50. Wybór wroga. 1180
Rozdział 51. Próba. 1194
Rozdział 52. Buty. 1211
Rozdział 53. Bramy. 1234
Rozdział 54. Światło świata. 1267
Rozdział 55. Ten, który został. 1289
Rozdział 56. Coś nie tak. 1302
Rozdział 57. Królik na kolację. 1313
Epilog. A potem... 1326
Glosariusz. 1350
Wkrótce stało się jasne, nawet dla tych, którzy żyli w stedding, że Wzór rósł niezwykle słabo. Niebo pociemniało. Pojawiali się nasi zmarli i gromadzili kręgami tuż za granicą stedding, spoglądając do środka.
A co najgorsze - drzewa chorowały i żadna pieśń nie była w stanie ich uzdrowić.
W owym nieszczęsnym czasie wystąpiłem u Wielkiego Pniaka. Z początku odmówiono mi zdecydowanie, lecz matka moja, Covril, podjęła starania na rzecz tego, aby dano mi szansę. Ostatecznie nigdy nie dowiedziałem się, co wpłynęło na zmianę jej nastawienia, ponieważ wcześniej stała zdecydowanie po stronie oponentów. W końcu wyszło na jaw, co się stało. Pamiętam, jak drżały mi ręce. Miałem być ostatnim z mówców, a skutkiem wcześniejszych przemówień większość słuchaczy zapewne podjęła już decyzję, aby przychylić się do propozycji otwarcia Księgi Tłumaczeń. Moje wystąpienie miało w ich oczach charakter wyłącznie suplementarny.
A ja z całą jasnością zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie przemówię do ich serc, ludzkość zostanie zdana na samotną walkę z Cieniem. Uświadomiwszy to sobie, uspokoiłem się. Odnalazłem w sobie równowagę i chłodne zdecydowanie. Otworzyłem usta i zacząłem mówić.
ze Smoka Odrodzonego
pióra Loiala syna Arenta syna Halana,
ze stedding Shangtai
Kopyta Mandarba wystukiwały znany rytm na spękanej ziemi - Lan Mandragoran jechał na spotkanie swojej śmierci. Suche powietrze drapało w gardle, ziemia pokryta była kryształkami soli wypoconymi z głębin. W oddali na północy majaczyły odległe formacje skalne, czerwone, skażone. Znak Ugoru - pokrywające wszystko ciemne porosty.
Trzymał się wyznaczonej marszruty: na wschód, równolegle do granicy Ugoru. Wciąż jeszcze nie opuścił obszaru Saldaei, gdzie zostawiła go żona, do ostatka naginając treść swej obietnicy, że zabierze go na Ziemie Graniczne. Takim to sposobem miał przed sobą naprawdę długą drogę. Z drogi tej zawrócił dwadzieścia lat temu, zgadzając się pójść za Moiraine. Jednak zawsze wiedział, że przyjdzie mu na nią powrócić. Świadectwem tej nieodwołalnej decyzji było to, że nosił imię ojców, miecz przy boku i hadori na czole.
Skaliste tereny północnej Saldaei, które właśnie przemierzał, nosiły nazwę Płaskowyżu Proska i stanowiły dla podróżnych prawdziwe wyzwanie. W ponurym krajobrazie nic nie rosło. Wiejący z północy wiatr niósł ze sobą wstrętny odór. Jakby tchnął z gorącego trzęsawiska pełnego trupów. Ciemne, nisko zwieszone nad głową niebo kłębiło się masą burzowych chmur.
„Och, ta kobieta" - pomyślał Lan, kręcąc głową. Jakże szybko Nynaeve nauczyła się mówić i myśleć niczym Aes Sedai. Spotkanie ze śmiercią nie robiło na nim wrażenia, jednak myśl, że tak bardzo się o niego bała... sprawiała ból. Wielki ból.
Od wielu dni nie spotkał nikogo na swej drodze. Saldaeańskie fortyfikacje położone były na południu, jednak otaczające go tereny przecinały tak liczne skalne wąwozy, że Trollokom niełatwo byłoby poprowadzić poprzez nie zorganizowany atak; w związku z czym zazwyczaj ich szturmy szły przez okolice Maraton.
Niemniej nie był to bynajmniej dostateczny powód, aby zrezygnować z dalece posuniętej ostrożności. Tak blisko Ugoru ostrożność była koniecznością. Zauważył wzgórze, które na pierwszy rzut oka było znakomitym miejscem dla czatowników. Zatrzymał się na czas wystarczający, żeby zdobyć pewność, iż nie dostrzeże na nim nawet śladów niczyich poruszeń. Z dala ominął zagłębienie w terenie, na wypadek gdyby czekali tam w zasadzce. Nie wypuszczał łuku z dłoni. Dopiero nieco dalej na wschód będzie mógł zawrócić na terytorium Saldaei, a potem stosunkowo łatwo pokonać Kandor, korzystając z jego dobrych dróg. Później zaś...
Gdzieś na zboczu któregoś z pobliskich wzgórz zachrzęściły kamyki.
Lan wolno wydobył strzałę z kołczanu przytroczonego do siodła Mandarba. Skąd dobiegł ten odgłos?
„Z prawej" - odrzekł w myślach. Gdzieś od południa. Tam wznosiło się wzgórze. Ktoś szedł po jego przeciwległym zboczu. Mandarb dalej szedł równym krokiem. Gdyby Lan zaczął teraz manewrować wierzchowcem, zmieniający się odgłos kopyt mógłby zaalarmować tamtych. W całkowitej ciszy uniósł łuk, czując, jak pod skórką rękawic z jelonka pocą mu się palce. Nasadził strzałę na cięciwę, naciągnął precyzyjnym ruchem, przyłożył brzechwę do policzka, wdychając jej woń. Dobre pióra, żywica.
Zza zbocza południowego wzgórza wyłoniła się jakaś postać. Na widok Lana tamten zamarł, lecz jego stary juczny koń o zwichrzonej grzywie szedł dalej, wymijając pana. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nakazał mu to sznur, łączący jego uzdę i trzymającą go dłoń.
Mężczyzna miał na sobie ziemistej barwy koszulę ozdobioną koronką i zakurzone spodnie. Lecz choć silnie zbudowany i z mieczem przy boku, nie sprawiał wrażenia groźnego. Po prawdzie, to wydawał się w odległy sposób znajomy.
- Lord Mandragoran! - zawołał tamten i szybko ruszył naprzód, ciągnąc za sobą konia. - Wreszcie cię odnalazłem. Wcześniej przyjąłem, że będziesz jechał drogą Kremera!
Lan opuścił łuk i zatrzymał Mandarba.
- Znam cię?
- Przywiozłem prowiant, mój panie! - Mężczyzna miał czarne włosy, jego skórę pokrywała ciemna opalenizna. Na pierwszy rzut oka typowy przedstawiciel Pograniczników. Niepomny na nic, wręcz radosny, szedł naprzód, ciągnąc mocnymi palcami za wodze uginającego się pod ciężarem jucznego konia. - Doszedłem do wniosku, że może ci zabraknąć jedzenia. Namiotów na wszelki wypadek spakowałem cztery. Wodę też mam. Pasza dla koni. I...
- Kim jesteś? - ostro rzucił Lan. - I skąd mnie znasz?
Tamten przystanął gwałtownie.
- Jestem Bulen, mój panie. Z Kandoru. Z Kandoru...
We wspomnieniach Lana mignęła sylwetka chudego, niezgrabnego młodzieńca, natenczas łącznika. Z zaskoczeniem znalazł podobieństwo do tamtego w twarzy przed sobą.
- Bulen? Człowieku, to było dwadzieścia lat temu!
- Wiem, lordzie Mandragoran. Lecz kiedy po pałacu rozeszło się słowo, że znowu wzniesiono sztandar Złotego Żurawia, od razu wiedziałem, że trzeba działać. Tymczasem dobrze nauczyłem się robić mieczem. Przybyłem pod twoje rozkazy i...
- Wieści o mojej wyprawie dotarły aż do samego Aesdaishar?
- Tak, mój panie. El'Nynaeve, rozumiesz, przybyła do nas. Powiedziała, cóżeś przedsięwziął. Pozostali też się zbierają, lecz ja wyjechałem pierwszy. Wiedziałem, że będziesz potrzebował zapasów.
„Żeby sczezła ta kobieta" - pomyślał Lan. I to ona najpierw kazała mu przysiąc, że nie odepchnie tych, którzy zechcą z nim pojechać. Cóż, jeśli ona mogła igrać z prawdą, on też może. Lan obiecał, że weźmie ze sobą wszystkich, którzy zechcą pojechać. A ten człowiek był pieszo. Tym samym mógł go odesłać. Kwestia nadzwyczaj subtelna, niemniej dwadzieścia lat w towarzystwie Aes Sedai nauczyło Lana, żeby zwracać uwagę na słowa.
- Wracaj do Aesdaishar - polecił tamtemu. - Powiedz im, że moja żona się myliła i wcale nie wzniosłem sztandaru Złotego Żurawia.
- Ależ...
- Nie potrzebuję cię, synu. Zmykaj. - Uściskiem kolan Lan pchnął Mandarba naprzód i spokojnie przejechał obok stojącego na drodze mężczyzny. Przez parę chwil wydawało mu się nawet, że jego rozkaz zostanie wysłuchany, choć sumienie już go gryzło z powodu potraktowania własnej przysięgi.
- Mój ojciec był Malkierczykiem - dobiegł go z tyłu głos Bulena.
Lan nie zatrzymał się.
- Zginął, kiedy miałem pięć lat! - wołał za nim Bulen. - O...żenił się z kobietą z Kandoru. Oboje zabili bandyci. Prawie ich nie pamiętam. Pamiętam tylko coś, co mi ojciec powiedział, a mianowicie, że któregoś dnia będziemy walczyć za Złotego Żurawia. To wszystko, co mi po nim zostało.
Lan nie potrafił się powstrzymać, żeby nie spojrzeć za siebie. Mandarb dalej szedł naprzód. W wyciągniętej ręce Bulen trzymał cienki pasek skóry: hadori, które nosili na głowach Malkierczycy, co zaprzysięgli walczyć z Cieniem.
- Nosiłbym hadori ojca - wołał dalej Bulen, coraz głośniej. - Lecz nie mam kogo spytać, czy mogę. Tak głosi tradycja, czyż nie? Ktoś musi dać ci prawo do przywdziania hadori. Cóż, ja będę walczył z Cieniem do końca moich dni. - Opuścił wzrok na trzymane w dłoni hadori, następnie uniósł go i krzyknął w głos: - Zawsze ciemność będzie mi wrogiem, al'Lanie Mandragoranie! Odbierzesz mi do tego prawo?
- Idź do Smoka Odrodzonego! - odkrzyknął Lan. - Albo do armii twojej królowej. Tam cię na pewno przyjmą.
- A ty? Chcesz przebyć całą drogę do Siedmiu Wież bez jedzenia.
- Coś zdobędę.
- Wybacz mi, mój panie, ale chyba nie masz pojęcia, jak wyglądają te ziemie w obecnych czasach. Ugór posuwa się coraz dalej na południe. Na niegdyś żyznych ziemiach nic dziś nie rośnie. Zwierzyna łowna prawie wyginęła.
Lan zawahał się. Ściągnął wodze Mandarba.
- W tych dawnych latach - wołał Bulen, ruszając naprzód i ciągnąc postronek jucznego konia - nie bardzo rozumiałem, kim jesteś, choć wiedziałem, że miałeś u nas kogoś drogiego i straciłeś go! Potem przez lata przeklinałem samego siebie, że nie służyłem ci lepiej. Przysiągłem sobie, że kiedyś stanę przy twoim boku. - Podszedł do Lana siedzącego nieruchomo w siodle. - Ponieważ nie mam ojca, muszę zapytać ciebie. Mogę założyć na głowę hadori i walczyć przy twoim boku, al'Lanie Mandragoranie? Mój królu?
Lan powoli wypuścił wstrzymywany oddech, uspokajając się. „Nynaeve, kiedy następnym razem cię zobaczę...". - Ale wiedział, że już jej nie zobaczy. Próbował o tym nie myśleć. Złożył przysięgę. Aes Sedai potrafiły się wykręcić z najbardziej jasnych obietnic, lecz czyż dawało mu to takie samo prawo? Nie. Mężczyzna był tyle wart, ile jego honor. Nie odeśle Bulena.
- Pojedziemy incognito - oznajmił. - Nie wzniesiemy sztandaru Złotego Żurawia. Nie zdradzisz nikomu, kim jestem.
- Tak, mój panie - zgodził się Bulen.
- W takim razie godnie noś to hadori - powiedział Lan. - Tak niewielu z nas trwa przy dawnych obyczajach. Poza tym, tak, możesz się do mnie przyłączyć.
Lan pchnął Mandarba naprzód, Bulen poszedł za nim pieszo. A jeden zmienił się w dwóch.
Perrin uderzył młotem w rozgrzaną do czerwoności sztabę żelaza. Iskry poleciały w górę chmarą świecących robaczków. Po jego twarzy spływały krople potu.
Ludzie zazwyczaj twierdzili, że łoskot uderzeń metalu o metal ich drażni. Perrin odbierał go zupełnie inaczej. Dla niego był to dźwięk uspokajający. Uniósł młot i uderzył ponownie.
Iskry. Latające odpryski światła, które odbijały się od jego skórzanej kamizelki i fartucha. Z każdym uderzeniem ściany pomieszczenia - wykonane z mocnego drewna skórzanego drzewa - rozmywały się nieznacznie, jakby ich istnienie wtórowało spotkaniom metalu z metalem. Perrin śnił, ale nie był to wilczy sen. Wiedział o tym z całą pewnością, choć nie miał pojęcia skąd.
Okna pomieszczenia były ciemne, jedyne światło dawał ogień płonący głęboką czerwienią po jego prawej ręce. W rozżarzonych węglach grzały się sztaby żelaza, czekając na wykucie. Perrin znowu uderzył młotem.
Tak wyglądał spokój. Tak wyglądał dom.
Zajmował się czymś ważnym. Bardzo ważnym. Czymś, co stanowiło część większej całości. Pierwszym krokiem do stworzenia czegoś było zrozumienie, z jakich powinno składać się części. Perrin nauczył się tego od pana Luhhana pierwszego dnia spędzonego w kuźni. Nie da się zrobić łopaty, nie wiedząc, jak stylisko ma pasować do metalu. Nie da się zrobić zawiasu, nie wiedząc, jak jego dwa skrzydła mają się poruszać na bolcu. Nie da się nawet gwoździa zrobić, nie znając jego części: łepek, trzonek, czubek.
„Zrozum, z czego się to składa, Perrin".
W kącie pomieszczenia leżał wilk. Wielki, posiwiały, umaszczony barwą bladoszarego rzecznego kamienia, pobliźniony życiem spędzonym na walkach i polowaniach. Łeb wilka spoczywał na jego przednich łapach, przyglądał się Perrinowi. W widoku tym Perrin nie znalazł nic osobliwego. Wilk w kącie - całkiem naturalne. Dlaczego nie miałoby go tu być. Przecież to Skoczek.
Perrin pracował, pławiąc się we wszechogarniającym żarze paleniska kuźni, strumieniach potu ściekających po ramionach, zapachu ognia. Kształtował żelazną sztabę, uderzając miarowo - jedno uderzenie na każde dwa uderzenia serca. Metal nie stygł, cały czas zachowując kowalną czerwonożółtą barwę.
„Co ja robię?" - Wziął w szczypce kawałek żarzącego się żelaza. „Bij, bij, bij" - przekazał mu Skoczek za pomocą obrazów i woni. Jak szczeniak skaczący za motylami".
Skoczek nie rozumiał, po co nadawać metalowi inny kształt, niż ma, i śmieszyło go, że ludzie zajmują się takimi rzeczami. Dla wilka każda rzecz była tym, czym była. Po co zadawać sobie tyle trudu, żeby zmieniać ją w coś innego?
Perrin odłożył sztabę żelaza na bok. Natychmiast ostygła, a jej barwa przeszła od żółci do pomarańczy, a potem szkarłatu, żeby wreszcie stać się szarą czernią. Perrinowi udało się wykuć z niej niekształtną bryłę, rozmiarów może dwóch pięści złożonych razem. Pan Luhhan oburzyłby się na taką nędzną robotę. Lecz zanim mistrz wróci, Perrin musi się przynajmniej zorientować, co właściwie robi.
Nie. Coś tu jest nie tak. I wtedy pejzaż snu zadrżał, a ściany stały się mgliste.
„Nie jestem czeladnikiem". - Perrin podniósł do czoła dłoń w grubej rękawicy. „Nie mieszkam już w Dwu Rzekach. Jestem mężczyzną, żonatym mężczyzną".
Schwycił szczypcami bryłę nieukształtowanego żelaza, cisnął na kowadło. Powróciła do życia, rozsiewając wokół tchnienie żaru. „Wciąż wszystko jest nie tak". - Perrin z całą siłą opuścił młot. „Powinno być wszystko lepiej. A nie jest. Jakimś sposobem wydaje się, że jest gorzej".
Uderzał miarowo. Nienawidził tych plotek, które na jego temat rozsiewali ludzie w obozie. Był chory, a Berelain się nim opiekowała. I tyle. Jednak szepty wciąż krążyły.
Uderzał młotem raz za razem. Iskry tryskały...
TOMI-3231