Marian Pilot - CZEREŚNIARZ I DZIEWCZYNA.pdf

(66 KB) Pobierz
CZEREŚNIARZ I DZIEWCZYNA
I
Z rozbiegu buchnął w bruzdę; leżał przyciszając oddech.
Po zajęczemu uniósł głowę, ostrożnie rozsunął giętkie łodygi żyta. Nie było nic
widać, przestraszył się, podpełzł na brzuchu.
Dziewczyna była o cztery kroki, przeraził się, że dojrzy go lub usłyszy. Znów
przypadł twarzą do parzącego piachu, ale uniósł się zaraz.
Dziewczyna stała z zadartą głową, przymrużonymi oczyma, patrzyła w górę i
grabiami łowiła czereśniową gałąź. Gałąź otrząsała się ruchem nerwowym i
krótkim.
Krew szarpała nim, zmuszał się do bezruchu. Obmacywał jej nogi, szare od kurzu
stopy, łydki kanciaste od napiętych mięśni, miękko okrągłe kolana. Ślizgał się po
udach, gładkich i gorących w jego myśli, bo podciągnięta spódnica odsłaniała ich
jasny rąbek tylko. Kurcz zwierał mu zęby, gdy pełzł ręką po jej brzuchu,
wypukłym i twardym. Gniótł jej piersi, gryzł usta, ciemne od krwi, darł zrudziałe
od słońca włosy. Suchy piach skrzypiał w dłoniach.
Dziewczyna odrzuciła grabie i śpiesznie szarpała czereśnie do rozpostartego
fartucha, chwytała je ustami, łyskały jej zwilżone sokiem wargi.
Wiedział, że trzeba podczołgać się jeszcze krok, ale zerwał się i skoczył.
Wylądował pół kroku za blisko, w rowie. Podnosząc się, złapał dziewczynę za
kolano, sunął dłonią wyżej.
Pisnęła, puściła gałąź, walnęła go pięścią w twarz. Zakiełbiło mu się we łbie,
zsunął się na dno rowu. Nie zdążył się podnieść, wrzasnęła:
— Żeby tak cię wszyscy diabli pomacali! Żebyś tak jeszcze dziś zgarbaciał!
Zachciało mu się! Łachudra!
Stanął w rowie i gdy tak krzyczała, wyjął z kieszeni słoneczne okulary i powoli
wkładał je na nos. Zapomniała mówić, gdy to zobaczyła.
— Żebyś tak wiedziała, co stąd widać — poinformował ją wtedy.
— Widać! — wrzasnęła chrypiąc ze złości. — Akurat, co ci z tego przyjdzie,
że widać. O, masz! — zawirowała spódnicą. — Ale się najadł.
— Nadajesz się — zaopiniował. — Zresztą to i z wierzchu widać, bez reklamy.
Klnąc schyliła się po grabie; wtedy wyskoczył i obłapił ją z tyłu. Pozbyła się go
jednym szarpnięciem, parsknąwszy śmiechem, poszła sobie.
Patrzył za nią zmiażdżony. Rozłożyła ręce na stylisku opartych o kark grabi i szła
sobie powoli, leniwie kołysząc kuprem i biodrami, miękko przeginając się w pasie.
II
Wydawało się, że będzie coś nowego, ale zaraz stało się nudno.
Wszystko było wiadome.
Aleja czereśniowa ciągnie się dwa kilometry; pośrodku jej, na wzgórzu, stoi buda,
gdzie można się wyspać; dalej jest zakręt, tam najwięcej kradną; chłopaki ze wsi
przychodzą wieczorami, złodzieje nad ranem.
Wszystko jest wiadome.
Baby, roztrząsające siano na łąkach, mają czerwone nogi i białe chustki,
nasunięte na oczy. W słoneczne południa na dalekim widnokręgu widać
piaszczyste wzgórza, porosłe rzadkimi jałowcami. Na najwyższym z nich stoi
drewniana kapliczka, też podobna do jałowca.
O dwunastej dzieciaki pędzą krowy; o czwartej jadą wozy z cegłą. Zaś gdy jedzie
autobus, jest szósta rano albo szósta po południu. Kiedy wozami jadą baby
opatulone w wielkie chusty, pędzą rowery, brzegiem rowu mężczyźni prowadzą
jałówki, jest dzień targowy. Wszystko jest wiadome; cały świat jest wiadomy.
Sokora sypiał z tego wszystkiego. Gdy zaczynało zmierzchać, właził do budy na
wzgórzu, zjadał kawał chleba ze smalcem i walił się na swoje wyro. Zasypiał
zaraz, budził się o jedenastej następnego dnia: spać to on już umiał. Spałby
pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie skwar, już przed południem twardy jak
podeszwa. Wyłaził, rad nierad, walił się pod co rozłożystym drzewem.
Podrzemywał, opędzał się mrówkom, od czasu do czasu brał z leżącej obok czapki
garstkę czereśni i łykał je razem z pestkami.
Aż raz przyjechał Fryma, dzierżawca alei, prywatna inicjatywa z Olkowic. Wściekł
się, kiedy zobaczył obszarpane drzewa. Pomstował długo, ale w końcu na tym
tylko poprzestał, zostawił Sokorę na dawnym miejscu; pewnie dlatego, że Sokora
niewiele kosztował. Zostawił mu nawet rower, żeby łatwiej mu było uganiać się za
złodziejami.
III
Ta dziewczyna podpadła Sokorze.
„To dupa” — wychwalał ją w duchu. Leżał w rowie i przyglądał się przechodzącym
szosą dziewuchom. Gęby miały jak kafle, tyłki jak deski i Sokora ni stąd, ni
zowąd poczynał im wymyślać. Ale tamta nie pojawiała się i Sokora od nowa począł
spać. W piątek znów przyjechał Fryma; ten jak zwykle wiedział więcej niż wszyscy:
— Tu w niedzielę zabawa będzie, to się pilnuj, pomocnika ci przyślę. Przy zabawie
kradną najwięcej.
Nim jeszcze Fryma skończył swoją gadkę, Sokora pomyślał sobie, że nici z
pilnowania; pójdzie na tę zabawę. Z radości, że spotka tamtą z grabiami, kogoś
tam w sobotę złapał na czereśniach i powlókł do Gromadzkiej Rady.
Dał też sobie uprać koszulę i dwie noce spał na spodniach; a że w niedzielę kanty
nie były jak należy, dla elegancji przespał dodatkowo ćwierć dnia. Potem umył się
w strudze i uczesał na mokro; żałował, że nie ma brylantyny, ale w końcu i bez
tego włosy jakoś leżały.
O mało byłoby z tego nic nie wyszło, bo zaczęło się chmurzyć, a zabawa miała być
na łące; nie zjawiał się też pomocnik, co zresztą było najmniejszą biedą. Ale w
końcu zabawę przeniesiono do świetlicy, a i pomocnik też przyjechał. Sokora
obklął go, marynarkę zarzucił na plecy i poszedł.
Za wstęp płaciło się przy wejściu. Kasjer, wąsacz w czapce straży pożarnej,
wydawał resztę z pięćdziesiątki, Sokora tymczasem rozglądał się po sali.
Pośrodku kłębili się tańczący. Pod ścianą, od strony drzwi, tłoczyły się stare
kobiety; przyglądające się tańczącym i poszeptujące między sobą. Po drugiej
stronie tłum mężczyzn oblegał bufet, a miejscowe znakomitości obcałowywały
przy stolikach jakieś interesy.
Sokora zgarnął resztę pieniędzy i począł przepychać się w stronę bufetu. Kupił
paczkę „Żeglarzy” i przystanąwszy pod ścianą, zapalił.
„Twardo będzie” — pomyślał sobie. — No, niech! — krzyknął, bo zauważył pod
ścianą kilka twarzy uśmiechających się z głupkowatym zadowoleniem. Baby spod
ściany trącały się łokciami i poszeptywały, wskazując go sobie brodami.
„No, dobra” — powiedział sobie. Rzucił nie dopalonego papierosa i znów przepchał
się do bufetu. Wziął ćwiartkę czystej i wypił ją dwoma haustami wprost z butelki.
Wyszedł na środek sali, pusty teraz, gdy orkiestra nie grała, i poszedł ku
dziewczętom, stłoczonym pod oknem. Tamtej pomiędzy nimi nie było. Sokora
poszedł wzdłuż stołów. Odnalazł ją przy jednym. Siedziała pośród starszych
mężczyzn i kobiet, sztywnych i namaszczonych. Miała czerwoną, połyskującą
twarz, piła widać. Obok niej siedział młody łysek, usiłował objąć ją wpół,
odtrącała jego rękę.
— Fajno — mruknął Sokora, poszedł ku muzykantom. Mieli właśnie zacząć grać,
ale zobaczywszy go, odłożyli instrumenty.
— Coś od ściany do ściany, panowie muzyka! — zarządził.
Zagrali polkę. Sokora ukłonił się tamtej przez stół. Patrzyła na niego z
uśmieszkiem.
— No — warknął Sokora.
Podniosła się.
— Nie przyszłaś — syknął.
Wydęła usta:
— Po co? Żebyś mnie do sołtysa zaprowadził?
Objął ją mocno, szarpnął w taniec. Poczęli wirować szybko, szybko, co chwila
potrącając kogoś w rozpędzie i nie zauważając tego. Ludziom poczęły się
wysnuwać z głów, brzuchów, rąk niezliczone białe nici i owijać się wokół nich jak
wokół szpulek.
— Twardziocha jesteś! — krzyknął jej.
Orkiestra przestała już grać; dziewczyna chciała odejść, złapał ją za ręce.
— Gdzie idziesz? Podobasz mi się.
— A ty mnie nie.
— Nie szkodzi. Spodobam się potem.
— Takiś pewny? Jak się za ciebie zaraz wezmę, to własnej matce przestaniesz się
podobać.
— Ja? Niech no który... Orkiestra!
Muzykanci usłuchali.
— Co to za kocur kręci się koło ciebie?
— Dużo ci do tego?
— Mnie, jak mnie, ale jemu. Dokształcę go, jak się nie odwali.
— Co byście nie powiedzieli, patrzcie! — dziwiła się szyderczo.
Nagle ktoś trącił go w plecy. Dziewczyna zaśmiała się.
— No, widzisz, dopraszają się do ciebie. Wiej.
— Ano, zobaczy się.
— Wiej, mówię ci. Uciekaj! — szarpnęła go za rękę. — Zakatrupią cię, uciekaj!
— Ba, a przyjdziesz?
— Uciekaj, mówię ci, uciekaj.
— A gówno. Przyjdziesz?
Orkiestra przestała nagle grać; kątem oka Sokora zobaczył, jak wodzirej chowa
skrzypce do futerału.
Przed Sokorą stał tęgi drągal w kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami.
Pochylił się nad Sokorą i położył mu ręce na ramionach.
— Łapki, przyjacielu — łagodnie rzekł mu Sokora.
— Że co? — chichnął drągal. Wokół niego buchnął śmiech. Zdjął rękę z ramienia
Sokory i zamierzył się, ale w tej chwili Sokora odskoczył, skurczył się, buchnął go
głową, w brzuch i uskoczył w bok. Potoczył się, oparł o filar. Odwrócił się
natychmiast, ktoś go trzasnął w zęby. Zamachnął się na oślep pięścią. Ktoś
wrzasnął: więc dobrze. Otrzeźwiał. W czyjejś ręce błysnęła butelka, wyszarpnął ją
i walnął nią w naftową lampę. W ciemności skoczył szczupakiem ku drzwiom,
zwalił kogoś z nóg, przejechał się po czyimś brzuchu, wyskoczył na dwór, ile siły
ruszył w stronę swojej budy. Gnali za nim; nie umiał sobie powiedzieć, ilu ich
było, ale było wielu. Wrzeszczeli z początku, potem słyszał już tylko ich zdyszane
oddechy.
„Kijowo” — myślało mu się. Schylił się po jakiś kamień, rzucił nim w biegnących.
Ktoś zakrzyczał, inni zajazgotali wściekle. Coś zafurczało w powietrzu. Nawet nie
poczuł bólu, spotniał tylko i osłabł jak w rzymskiej łaźni. Ułomek sztachety przez
sekundę tkwił w udzie, potem omsknął się na ziemię. Ostatkiem sił uskoczył w
bok, w zboże. Słaniał się, mokre żyto kleiło się do kolan, chlastało rozpaloną
twarz.
Tamci biegli jego śladem; naokół świstały kamienie i plaskały sztachety.
„Koniec” — pomyślał. Wypadł na jakąś miedzę i pędził pojękując. Potem już tylko
szedł, zrywając się od czasu do czasu do biegu. Biegł tak długo i nie zauważył
nawet chwili, w której pozostał sam.
IV
Milcząc leżeli obok siebie.
Nadchodził deszcz, szumiał, jakby cicho nadjeżdżała ciężarówka. Gdzieś daleko
pogrzmiewało niemowlęco.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin