Marian Pilot
w słońcu, w deszczu
Prawo jazdy
Dom był odmienny i choć pośrodku wsi, osobny. Odmienny, bo jakby nie z tych czasów, z dawnego czasu, sprzed wojny, drugiej, może nawet sprzed tamtej, pierwszej: drewniany, pod strzechą prze gniłą, porośniętą grubo mchem. Pod strzechą — nie chałupa jednak, dom drewniany to był właśnie: rozległy, rozparty szeroko, z każdej strony cztery wielkie okna, po dwa okna w szczytach, wzniesio ny wysoko dach, nad nim wyżej jeszcze ceglany komin. Cały zaś dom osłonięty dwoma starymi, ro złożystymi lipami, które zwierały się swoimi koro nami ponad strzechą: jakby jeden dach jeszcze.
Dom więc odmienny i osobny, choć prawie w środ ku wsi: tuż obok, za płotem, zagroda sołtysa Jagły, dalej budynek poczty, z drugiej zaś strony — cały ciąg domów usadowionych gęsto jeden obok drugie go aż do biegnącej po nasypie szosy. Tylko że tamte domy inne, takie, jakie przeważnie teraz już po wsiach bywają: cegła, beton, dachy z papy lub bla chy, tu i ówdzie też — piętrowe, z płaskim dachem
domy, świecące ceglaną golizną pośród ogródków z rabarbarem i karłowatymi jabłonkami. Więc jak raróg trochę ten dom drewniany i stary, ledwo od grodzony od drogi kruszejącym starym płotem, za słaniający widok na tak samo rozległą i tak samo słomą poszytą stodołę, na ciąg niskich stajni i chle wików, z dwu stron otaczających podwórze. Wszyst ko to — w drzewach, w krzewach, zaroślach bzów, malin, jeżyn, nie tykanych, krzących się nieporzą- dnie i dziko, porastających wszystkie kąty, wypeł zających z wolna coraz dalej na podwórko, w opłot ki, ' obrastających i podźwigających w powietrze sztachety płotu...
Stary dom. W starym domu starzy ludzie. Gospo darz, Feliks Małolepszy, już osiemdziesięcioletni prawie, Małolepsza też już po < sześćdziesiątce do brze; starzy ludzie, dziad i baba. Starzy ludzie, syn młody: Bolek na dwadzieścia cztery lata. Niczym je dynak on; siostra i bracia, wszyscy grubo od niego starsi, dawno rozproszyli się po świede, pojawiają się teraz od czasu do czasu w rodzinnym domu przy okazji świąt, obcy prawie ludzie.
Kiedy starsi synowie poszli w świat i Małolepszy pojął, że nie wrócą nigdy i pod żadnym pozorem, zaczął troskać się o to, żeby tak samo nie stało się z najmłodszym. I jeśli Bolek znał okrąg świata choć odrobinę rozleglejszy od horyzontu rodzinnej wsi, to wbrew ojcu zawsze czy poza jego wiedzą. Im bar dziej szedł w lata gospodarz, tym stawał się draż liwszy i bardziej zazdrosny o każdy krok syna.
Jeśli więc Bolek mógł zacząć chodzić na kurs sa mochodowy, to dlatego tylko, że prezeska Koła Go- Hfc spodyń miała chody i znajomości w gminie, kurs
na miejscu, parę razy w tygodniu instruktorzy
MM
przyjeżdżali do wsi i w szkolnych klasach i na szkol nym boisku pohukiwali, i pokimali na kilkunastu wylęknionych amatorów jazdy. Szkoła za wysokim parkanem i nie było widać, co się tam dzieje, ale z wolna nadszedł czas, kiedy podrapany fiat z żół tym pasem począł się wytaczać na asfaltową szosę przecinającą wieś...
Podskakuje właśnie ów szkolny samochód jak ko rek na fali. Bolek Małolepszy, wylękniony, kurczo wo uczepił się kierownicy. Brodaty, szykownie ubra ny w dżinsowy stroik instruktor jazdy, trzęsąc się na sąsiednim siedzeniu jak w czkawce, wołał:
:— Sprzęgło! Sprzęgło... — Ale samochód podska kiwał dalej. — Lewa noga! Lewa noga!!!
Samochód wykonał jeszcze kilka tygrysich sko ków, zatrzymał się: Bolek nie bardzo wiedział, czy dlatego, że to on nacisnął na pedał hamulca, czy też dlatego, że zahamował instruktor.
Instruktor poskubywał bródkę, zerkał na Bolka z niechęcią.
— No, bracie — powiedział drwiąco. — Lewa no ga... Od pół godziny ci mówię: lewa noga, a ty nie rozumiesz. W wojsku cię tego nie nauczyli?
— Nie byłem w żadnym wojsku — odrzekł Bo lek ponuro i potarł jednym gumowym butem o dru gi, aż zaskrzypiało.
— Jedynak — dogadywał instruktor jadowicie.
Bolek spojrzał na niego spode łba.
— Gorzej. Wyskrobek. Wyskrobek, panie Boro wik. — Patrzył na instruktora wyzywająco. Tamten odwrócił oczy.
— O, bracie — zmienił temat. — Choć but byś so bie zmienił. Ciężko w takich paputkach... No, zapa laj.
Bolek przekręcił kluczyk w stacyjce, w skupieniu zwalniał sprzęgło. Zastygł w pewnej chwili: zza za krętu wytoczył się niebieski autobus.
— No! — ponaglił instruktor.
Bolek wpatrywał się w nadjeżdżający autobus. Naraz schylił się i równocześnie, przez przypadek może, nacisnął na pedał gazu: samochód zerwał się do przodu i w pędzie rozminął się z autobusem. Instruktor nacisnął na hamulec o pół sekundy za późno. Stali znowu. Instruktor wrzeszczał rozindy czony:
— Do jasnej cholery, czy ty za grosz czucia nie masz?
Bolek siedział ze zwieszoną głową, milczał.
— Co za parszywy fach — mruknął instruktor sam do siebie z żałością. — Nie wiadomo który kark ci damie. No, zawracaj...
Samochód teraz już bardzo powolutku potoczył się szosą z powrotem ku wsi, tak samo powoli wje chał na szkolny dziedziniec.
— Podpisz pan — warknął instruktor i podsunął Bolkowi zeszyt.
Bolek wykonał długopisem jakiś zygzak. Krysia Ziętek tymczasem już niecierpliwie otwierała drzwi samochodu. Od jej starannie wyondulowanej głowy wionęło mocno perfumami. Była jak instruktor w dżinsach i sportowej bluzce.
— Dzień dobry, panie Zenku! — wołała do instruktora.
— Daj mi przecież wysiąść, narzeczona.
Bolek wykonał gest, jakby chciał ją klepnąć w za dek. Uskoczyła zawczasu, zaśmiała się drwiąco:
— Aleś jechał! Jakbyś miał lejcki przykrótkie. Bolek uczuł, że ma całkiem odrętwiałe nogi.
&
i
Oparł się o dach samochodu. Obrzucił Krysię ponu rym spojrzeniem.
— Lejcki — powiedział — to ja tobie przykrócę, narzeczona. I to mocno, narzeczona.
— Narzeczona, narzeczona — zeźliła się Krysia. Wzruszyła ramionami wzgardliwie. — Coś nie przy pominam sobie...
— Ale numer mojego kołnierzyka znasz?
— A wybij sobie z głowy — wybuchnęła teraz Krysia śmiechem — przy mnie to byś musiał sam sobie nawet uszy myć.
— Uszy — powiedział Bolek i natarł na Krysię całym ciałem — to ja ci od razu namydlę.
Krysia pisnęła i umknęła do środka wozu, zatrza snęła drzwiczki. Uchyliła je po chwili.
— A w ogóle to Się pilnuj, tatulek ci już z mia sta wrócił — poinformowała i odwróciła się zaraz do instrukora, zaszczebiotała coś do niego.
Samochód ruszył nagle i kiedy oparcie wymknę ło się Bolkowi spod łokcia, poczuł, że ciągle jesz cze trzęsą mu się łydki. Przysiadł na schodkach
i ściągnąwszy z jednej nogi gumiak, począł wytrzą sać z niego piasek i startą na miał słomę. Podniósł głowę, bo silnik zawył wściekle. Ale samochodu nie było już widać.
— Tylko mi się nie rozwal, narzeczona — mruk nął Bolek sam do siebie.
W tejże chwili zza budynku szkoły rozległ się sil ny buk. Bolek miotnął gumiak ku bramie wyjazdo wej i skacząc na jednej nodze, popędził w ślad za nim. Przydepnął but bosą nogą i wyciągnął szyję ku szosie.
Rozległ się znowu strzał, z rury wydechowej ćwi czebnego fiata wydobył się wielki kłąb dymu, wóz
gwałtownie skoczył do przodu. Pędził, podskakując tak, jakby toczył się po świeżo zaoranym polu.
— Wyżej, narzeczona, wyżej skacz! — wrzasnął Bolek w ślad za fiatem i pomachał wesoło gumia kiem podniesionym z Ziemi.
Stary Feliks Małolepszy szedł drogą przez wieś tak, jakby szedł przez własne pole: nie zauważając nikogo, coś do siebie pomrukując, paradną laską zakopiańską trącając przy tym i odrzucając do ro wu jakieś kamyczki i kozie bobki. Dumał nad czymś, coś ważył w myśli, widać było, że jakąś jedną spra wą tylko i wyłącznie jest przejęty — nie obchodzi ło go nic dokoła.
Tym zaś ciekawsze szły ku niemu spojrzenia z opłotków i zza węgłów, że wiadomo było, gdzie był i skąd — obuty w wyglansowane oficerki, oble czony w granatową marynarkę i białą koszulę pod krawatką — wraca; nie na tyle często zdarzały mu się takie wyprawy, by miały nie budzić sąsiedzkie go zainteresowania.
Patrzyli, zagadnąć go jednak nikt nie śmiał. Mógł zbyć byle czym, mógł scholerować i tylko narobić człowiekowi poruty; mógł nie zauważyć nawet i zo stawić ciekawskiego z rozdziawioną głupio gębą. Le piej nie nadstawiać łba — byli zawsze Małolepsi świszczypały i gwałtowniki, lata nawet ich nie powściągały i nie łagodziły: taki też był i ten wie kowy Feiiks Małolepszy. Wiekowy, a ciągle gospo darz — bo nawet pośród własnych synów nie zna lazł godnego siebie przeciwnika, żaden z nich nie zdołał wydrzeć mu rządu z rąk, woleli iść w świat i nie użerać się z nim, a może i tłuc bez końca. Ta kim sposobem został Małolepszy sam na gospodar
ce — i kobietą jedynie i najmłodszym synem Bol kiem, który od najwcześniejszych lat jedyna ojco wa podpora...
Dumał o czymś stary Małolepszy z natężeniem i roztłukiwał okutym końcem laski grudy na drodze. Zerkali ku niemu sąsiedza z opłotków, z okien, nie śmiał podejść i zagadnąć nikt. Sołtys Jagło dopiero. Nic dziwnego, sołtys — zawsze sołtys. I Jagło — zawsze Jagło: chłop Obrotny, bystry, z tych, którzy wiedzą, jak do człowieka podejść i jak nie za pomnieć języka w gębie w najgorszej nawet sytua cji.
Jagło jakby umyślnie majstruje coś przy furtce, postukuje młotkiem. Ustaje na chwilę.
— Z drogi, sąsiedzie — powiada tonem ni to stwierdzenia, ni to zapytania.
— Z drogi — odpowiada wytrącony ze swoich rozmyślań Małolepszy posępnie. Ale przystaje. Gar bi się, opiera całym ciałem na lasce. Patrzy na są siada spod nasępionych brwi.
— I jak tam, jak tam? — zadaje sołtys Jagło chytre, nieokreślone pytanie. Popatruje na starego mimochodem a badawczo.
— O — odpowiada Małolepszy lekko, uciszając przy tym z wysiłkiem nierówny i pochrypujący od dech. — O! — wykrzykuje buńczucznie — wszystko dobrze, karczma we wsi. — I, jakby na potwierdze nie tego, wolną ręką podkręca Wąsa. Zaraz też zmie nia temat: — Płot reperujesz? Szczęść ci Boże! — rzuca na odchodne już. Wyraźnie nie ma cierpliwoś ci do żadnych pogawędek, nawet z sołtysem.
— ... zapłać!' — odpowiada sołtys i dwoma palca mi dotyka ronda swojego kapelusza. Patrzy w ślad za sąsiadem z zastanowieniem. — Karozma we
li
wsi — mruczy do siebie — we wsi, ale czy czasami nie za księżą oborą?
Dziedzina Małopleszych była tuż — stary gospo darz skręcił w opłotki, wzdłuż szczytowej ściany do mu poszedł, otoczony stadkiem kur, które obskoczy- ły go z wielką nadzieją na żer, ku podwórzu, zatrzy mał się na chwilę u węgła domu, zlustrował rozleg ły dziedziniec: pusto tu było jednak. Parę warchla ków buszowało w pokrzywach koło starego kiera tu, nie zwracały uwagi na nic. Stary postał jeszcze chwilę, stuknął potem z niezadowoleniem laską
o ziemię, wszedł do domu. Do sieni, dużej, mrocznej, pełnej gratów. Z sieni do kuchni.
Kuchenna izba była rozległa i ciemnawa — dwa nieduże okna oświetlały ją nikle — i mimo że po południe dopiero, od wielkiego ceglanego pieca z przypieckiem padał czerwony blask na stojące tu sprzęty. Wielki przede wszystkim, na dziesięciu chło pa stół i ciężką dębową ławę, odgradzającą stół od umiejscowionego w rogu izby szerokiego łoża, na którym piętrzyła się wielka, że aż piętrowa jakby pierzyna. Pod ścianą stał szeroki kredens z koloro wymi szybkami w drzwiczkach.
Stary wszedł do izby i nie ozwał się słowem. Z wolna dotarł do stołu i ostrożnie położył na ławie swoją zakopiańską laskę i kapelusz. Zdjął potem marynarkę i powiesił ją na krześle.
Małolepsza siedziała na zydelku przy piecu i rzu cała do ognia drobno porąbane drewka. Ze nie oży wał się stary, to nie ożywała się i ona. Spoglądała tylko w jego kierunku, równocześnie spokojnie i zręcznie podgamiając węgle w palenisku i hakiem przeczyszczając ruszt. A kiedy Małolepszy wysunął spod stołu niski zydelek i rozsiadł się na nim, po
deszła i pomogła mi zdjąć oficerki. Ustawiła je w no gach łóżka.
Małolepszy siedział ciągle na zydelku i postęku jąc poruszał palcami nóg. Oparł łokcie o kolana i objął głowę dłońmi. Dumał dalej nad czymś usilnie.
— Masz tam może w którym garnku trochę ciep łej wody? — ozwał się wreszcie. — Umyłbym nogi.
— Jezus Maria! — wystraszyła się Małolepsza i aż odeszła na krok od pieca. — Co to ci tam w tym ośrodku zdrowia powiedzieli?
— A nic — odparł niechętnie. — Jak to dokto- ry. Nic, kobieto.
— Nic? To po co ci myć nogi?
— Bo czuję, że mi trzeba, kobieto.
— Nic ci nie powiedzieli, a ty tak? Poczekałbyś z tym choć do jutra, człowieku.
— Kiedy czuję, że nie mam co czekać aż do jutra.
Małolepsza zamilkła. Poszarpując swój szary, gru by fartuch, patrzyła na Feliiksa Małolepszego, który bosymi piętami tąpał po podłodze niecierpliwie.
— Żebyś się tylko nie zmylił — rzekła głosem pełnym stroskania. — Bo to przecież trzeci raz. To już nic tylko jedna poruta, zmylić się trzy razy.
— Co ja mogę, że kostusia ma do mnie mało śmiałości.
— Albo też ty jaką Inną za kostusię bierzesz.
— Jak się ma moje lata — stwierdził Małolep...
ChomikKulturalny