Katarzyna Berenika Miszczuk
Ja, anielica
Cykl: Wiktoria Biankowska Tom 2
Projekt okładki: Małgorzata Lichota
Wydanie polskie 2011
W życiu Wiktorii ponownie zjawia się przystojny diabeł. Rozbija jej związek z Piotrem i ma nietypową prośbę - chce odzyskać swoje anielskie skrzydła. Czy dziewczynie uda się zwrócić złotookiemu Belethowi marzenia? Przed Wiktorią stają naprawdę trudne wybory - bo z jednej strony zabiegający o jej miłość śmiertelnik, a z drugiej... no właśnie, diabelnie przystojny upadły anioł. W dodatku akcja przeniesie się do nieba. A tam pojawią się kolejni bohaterowie - zabawne putta, podstępny Moroni, rodzice Wiktorii i oczywiście syn szefa, jeżdżący najnowszym maserati...
Moim Fanom. Gdyby nie Wy, nie byłoby tej książki
Zastukałam do drzwi. Pomalowana na biało sklejka zadrżała. Czekałam cierpliwie na zaproszenie, jednak nie dobiegł mnie żaden dźwięk.
Zastukałam ponownie. Znowu cisza.
W końcu nie wytrzymałam. Załomotałam mocno, szarpnęłam klamką i wsunęłam głowę do pokoju.
- Można? - zapytałam i nie czekając na odpowiedź, bezczelnie weszłam do środka.
Kobieta siedząca za prostym metalowym biurkiem zmierzyła mnie ponurym spojrzeniem. Siorbnęła kawę z kubka. Uchylone okno, za którym widać było tylko przeraźliwą biel, otworzyło się szerzej. Mroźny przeciąg uderzył mnie prosto w twarz. Poczułam w oczach łzy.
- Proszę... - mruknęła posępnym głosem.
Zabrzmiało to zupełnie tak, jakby wycedziła: „Skoro już pani musi...”.
Dla pewności zerknęłam jeszcze raz w stronę tabliczki na drzwiach. Nie pomyliłam się. „Informacja”. Śmiało zamknęłam za sobą drzwi.
Urzędniczka przyglądała się krytycznie moim wysokim obcasom i dopasowanemu bordowemu płaszczykowi. Sama miała na sobie dość niekształtny kostium w szarą jodełkę. Zmarszczyła brwi, posyłając pełne zazdrości spojrzenie.
Byłam ciepło ubrana, lecz mimo to zrobiło mi się zimno. W pokoju panowała bardzo niska temperatura. Czy ona tego nie czuła? Zerknęłam na pomarszczoną twarz. No tak... menopauza i uderzenia gorąca.
Usiadłam na krześle, które okazało się piekielnie niewygodne.
Uśmiechnęłam się promiennie do urzędniczki. W końcu to nie jej wina, że miała taką koszmarną pracę i garsonkę. Ściany w brudnym żółtawym kolorze na pewno nie koiły jej nerwów. Tak samo jak tandetne akwarele i zasuszona paprotka na parapecie, już nawet niewołająca o podlanie, tylko o kosz na śmieci.
Że już nie wspomnę o tych niewygodnych metalowych krzesłach...
- Dzień dobry - powiedziałam. - Mam pytanie...
- A co ja informacja jestem? - znowu siorbnęła łyk kawy.
Odchrząknęłam, hamując się przed kąśliwą uwagą, i mimo wszystko zadałam jej pytania, które ułożyłam sobie wcześniej i zapisałam skrupulatnie na karteczce. Nie chciałam niczego zapomnieć, skoro już zebrałam się w sobie, żeby odwiedzić ten ponury urząd.
Kobieta patrzyła na mnie spod oka. Odstawiła kubek na poplamiony blat i zaczęła bawić się pieczątką. Kilka podań i dokumentów leżących przed nią miało na sobie ślad czerwonej pieczęci i zacieki z kawy.
Zamiast odpowiedzieć na którekolwiek z moich pytań, urzędniczka sięgnęła do szuflady i podała mi małą książeczkę.
- Tu ma pani wszystkie potrzebne informacje, jak wypełnić każde pole formularza - skwitowała moje słowa. - A teraz przepraszam, ale mam przerwę obiadową. Do widzenia pani.
Zaskoczona, parę razy otworzyłam i zamknęłam usta. Nie wiedziałam, jak mam zareagować na tak bezczelną odprawę. Za kogo ona się uważała?
Bez słowa ścisnęłam w dłoni książeczkę i wyszłam. Nie omieszkałam przy tym trzasnąć drzwiami. Usłyszałam brzdęk doniczki. Przeciąg chyba otworzył szerzej okno i paprotka spadła. A to pech...
Podaną mi broszurkę wyrzuciłam do kosza. Już taką miałam. Była z tego samego gatunku poradników co rozmaite instrukcje obsługi sprzętu elektronicznego. Normalny człowiek ich nie zrozumie nawet ze słownikiem poprawnej polszczyzny. Do tego typu instrukcji potrzebny był raczej wysoki, chudy facet z rzadkim zarostem i denkami od butelek zamiast okularów.
Informatyk.
Opatuliłam się szczelniej płaszczem, kierując się do wyjścia z budynku.
Na zewnątrz zerknęłam jeszcze raz na drzwi.
Ciemnogranatowy napis „Urząd Skarbowy” przykryty był do połowy czapą śniegu. Nigdy wcześniej nie byłam w tym miejscu, ale po tej wizycie już go nie lubiłam. Tak jak podejrzewałam, wypełnienie PIT-u okazało się wyczynem ponad moje siły.
Śnieg sypnął mi prosto w oczy. Kolejna anomalia pogodowa w tym roku. Najpierw gorąca jesień, a teraz mroźna wiosna. Zimny wiatr od razu odnalazł wszystkie szpary w moim ubraniu. Zadrżałam.
Skierowałam się w stronę parkingu do mojego kochanego autka. Marzyłam o tym, żeby usiąść w jego ciepłym wnętrzu i podkręcić ogrzewanie.
Miałam jeszcze do załatwienia kilka ważnych spraw na mieście.
Gdzie ja postawiłam samochód? Zatrzymałam się zbita z tropu. Wszystkie były przykryte białymi kołderkami i wyglądały identycznie.
A tak, już wiem. W szóstym rzędzie na miejscu parkingowym numer sześć.
Wsiadłam do mojej srebrnej, poobijanej corsy, którą dostałam od brata chyba półtora roku wcześniej. On kupił sobie dżipa. Też mogłabym mieć dżipa. Najlepiej takiego ze stalowymi ramami dookoła. Wtedy mogłabym spokojnie taranować inne pojazdy i nie miałabym rys na karoserii.
Miałam nadzieję, że dżip szybko mu się znudzi i mi go odda.
Jego drugą własną inwestycją było mieszkanie, które zajmował teraz ze swoją narzeczoną Natalią. Nie mogłam doczekać się ich ślubu. Chciałam, żeby Marek był szczęśliwy. Uśmiechnęłam się do odbicia w lusterku. Ja byłam szczęśliwa. Miałam wspaniałego chłopaka - Piotrusia.
Szarpnęłam za drążek skrzyni biegów i patrząc do tyłu, wcisnęłam pedał gazu. Obok samochodu przeszedł jakiś ubrany na czarno mężczyzna, z kapturem nasuniętym na twarz. Pochylił mocno głowę, żeby śnieg nie leciał mu prosto w oczy. Jeszcze raz przemknęło mi przez myśl, że bardzo cieszę się, że siedzę już w ciepłym aucie.
Silnik zawył, a corsa oczywiście, zamiast do tyłu, pojechała do przodu.
Wdusiłam hamulec i zagryzłam wargę w oczekiwaniu na huk, gdy zderzak spotka się z metalowym słupkiem.
Szlag by to trafił!!! Znowu się pomyliłam! Nie ogarniałam skrzyni biegów... A gubiłam się już zupełnie na skrzyżowaniach, gdy trzeba jednocześnie zwolnić, zmienić bieg, wcisnąć kierunkowskaz, skręcać kierownicą i patrzeć, czy nikt nie jedzie prosto na mnie.
Po prostu za dużo czynności naraz.
Ku mojemu zaskoczeniu nie usłyszałam dźwięku gniecionego metalu.
Wysiadłam z samochodu i pochyliłam się przed maską. Metalowy słupek był wygięty poziomo w taki sposób, że nie było możliwości, żeby dotknął mojego samochodu. Kąt zgięcia pozwoliłby mi spokojnie nad nim przejechać.
Podniosłam się zdziwiona. Przysięgłabym, że jeszcze przed chwilą słupek stał prosto tuż przed moim autem.
Przesunęłam dłonią po zderzaku. Żadnego wgniecenia czy rysy.
Kopnęłam czubkiem buta wygięty słupek. Ani drgnął, za to ja poczułam boleśnie duży palec u stopy.
Dziwne...
Wzruszyłam ramionami.
Wsiadłam do samochodu, w końcu ruszyłam do tyłu i wyjechałam powoli na ulicę. Zimowe opony buksowały na zaśnieżonym asfalcie. Dzisiaj nie widziałam ani jednej piaskarki i żadnego spychacza. Zima jak zwykle zaskoczyła drogowców i służby miejskie.
Z nieba zaczął sypać jeszcze gęstszy śnieg. Szykowała się prawdziwa zadymka.
Zerknęłam na kontrolki na tablicy rozdzielczej. Wbudowany termometr wskazywał, że na dworze było tylko minus sześć stopni.
Spojrzałam znów przed siebie, by stwierdzić, że właśnie jakiś przechodzień wskoczył na czerwonym na pasy. Wdusiłam hamulec, a zablokowane koła wpadły w poślizg.
Nagle kierownica wyrwała mi się z rąk. Szybko skręciła w lewo, a następnie w prawo. Usiłowałam ją zatrzymać, ale nie miałam tyle siły.
Samochód wyminął przechodnia, który nie zwracając na mnie uwagi, pobiegł dalej. Poczułam, jak pedał hamulca odpycha moją stopę, a pedał gazu sam się wciska. Dzięki kolejnemu skrętowi kierownicy corsa o mały włos minęła barierki oddzielające ulicę od torów tramwajowych i wjechała na wolne miejsce parkingowe.
- Fak, fak, fak, fak - mamrotałam do siebie, ściskając kurczowo bezużyteczną już w tym momencie kierownicę.
Jakiś mężczyzna wyszedł zza drzewa, pod którym stanęłam, i ruszył przed siebie, nawet nie odwracając się w moją stronę. Dobrze, że przynajmniej jego nie potrąciłam. W ferworze walki z wyrywającą się kierownicą zupełnie go nie zauważyłam.
Kolorowo ubrani przechodnie szybko stracili mną zainteresowanie. Przegonił ich mroźny, północny wiatr.
Silnik samochodu szumiał cicho. Ciepły nawiew muskał moje policzki, gdy głęboko oddychałam, usiłując się uspokoić.
Odwróciłam się w stronę przejścia dla pieszych, z którego już dawno zniknął niedoszły samobójca. Wzięłam głęboki oddech.
- Od dzisiaj jeżdżę tramwajami - mruknęłam do siebie.
* * *
Przygaszone światła nie rozświetlały mroku panującego we wnętrzu jednego z warszawskich klubów. Czekaliśmy cierpliwie, aż na scenę wejdzie nowy zespół założony przez kilku studentów.
Naprzeciwko mnie przy stoliku siedziała koleżanka z roku, Monika. Odgarnęła długie blond włosy i zalotnie zerknęła na Maćka, współlokatora mojego chłopaka. Piotr siedział obok, trzymając mnie pod stolikiem za rękę. Mocniej ścisnęłam jego palce. Uśmiechnął się ciepło.
Monika spojrzała na mnie i na Piotrka i wydęła usta.
- Ile wy ze sobą już jesteście? Ze cztery miesiące? - zapytała i nie czekając na naszą odpowiedź, skomentowała złośliwie: - Strasznie długo. Chyba już zdążyliście się sobą znudzić.
Nie cierpiałam jej. Wydawało mi się, że ta dziewczyna wszystko robi na pokaz. Poza tym była zdecydowanie zbyt ładna. Dobrze o rym wiedziała i z premedytacją wykorzystywała swoje wdzięki. Stanowiła potencjalne niebezpieczeństwo dla wszystkich zakochanych dziewczyn. I miała paskudny charakter.
Dzisiaj musiałam ją znosić, bo wprosiła się na nasze wspólne wyjście. Usłyszała, gdzie się wybieramy, i nie udało nam się jej pozbyć.
Na scenę zaczęli wchodzić członkowie zespołu.
- Wokalista ma świetny głos - powiedział podekscytowany Maciek, przyjaciel mojego Piotrka.
Po sali niósł się lekko schrypnięty głos. Dyskutowałabym na temat jego „świetności”.
- Skoczę po piwo - powiedział w którymś momencie Piotr. - Ktoś chce?
Maciek ochoczo pomachał.
- Ja poproszę z sokiem imbirowym - wtrąciła się Monika.
Piotrek ruszył w stronę oblepionego ludźmi baru. Długo poczeka, zanim go obsłużą.
W pewnej chwili Monika wzięła do ręki swoją torebkę i oznajmiła:
- Idę do łazienki.
Odetchnęliśmy z ulgą. Od ponad dziesięciu minut rozprawiała o tym, który tusz do rzęs jest lepszy, czym skutecznie zagłuszała muzykę.
Piotra wciąż nie było. Wychyliłam się ze swojego miejsca, usiłując dojrzeć go w tłumie bawiących się ludzi.
- Zaraz wrócę - powiedziałam do Maćka, który siedział wpatrzony w nowy zespół jak w obrazek. Pewnie nawet mnie nie usłyszał.
Skierowałam się w stronę baru. Minęłam drzwi do damskiej toalety. Ku mojemu zdziwieniu wyszedł z niej jakiś mężczyzna i szybko minął mnie z pochyloną głową, tak, bym nie dostrzegła jego twarzy. Pewnie wstydził się, że pomylił łazienki.
W drzwiach pojawiła się Monika.
- Z damskiej wyszedł właśnie jakiś facet. Widziałaś? - zapytałam.
- Nie... - odparła z nieobecnym wyrazem twarzy i ruszyła w stronę stolika.
Wzruszyłam ramionami. Nie obchodziły mnie jej dziwactwa. Zwłaszcza że wreszcie zauważyłam Piotrka. Lawirował między tańczącymi ludźmi z trzema kuflami piwa. Tylko patrzeć, aż ktoś wytrąci mu je z rąk.
Kiedy koncert się skończył i zaczęli puszczać jakieś techno - zdecydowaliśmy, że wracamy do domu. Nie opłacało się tam siedzieć i pić drogie piwo. Poza tym atmosfera przy czym stoliku zrobiła się markotna.
Piotrek jakoś zamilkł, zapatrzony bezmyślnie na scenę, Maciek siorbał piwo. Nawet Monika siedziała cicho.
Zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy w stronę pobliskiej stacji metra. Po drodze w naszą towarzyszkę jakby wstąpił nowy duch. Przysunęła się do Maćka i zaczęła się zachwycać nowym wagonem, którym jechaliśmy.
Mój ukochany miał lekko nieobecny wzrok. Ścisnęłam go za rękę.
- Coś się stało? - zapytałam, gdy byliśmy już niedaleko mojego bloku.
- Nie, po prostu trochę boli mnie głowa - uśmiechnął się. - Wrócę do domu i od razu położę się spać.
Nagle tuż przed moim nosem na ziemię spadło długie czarne pióro. Spojrzeliśmy szybko do góry, ale nad naszymi głowami nie leciał żaden ptak.
- Długie - stwierdził lakonicznie Piotrek. Odprowadził mnie pod same drzwi i poczekał, aż je otworzę.
Zmarszczył brwi i masował swoje czoło. Głowa musiała boleć go coraz mocniej. Przytuliłam się do niego.
- Może dam ci coś przeciwbólowego? - zaproponowałam.
- Nie, zaraz mi przejdzie. Po prostu pójdę spać.
- No dobrze. W takim razie dobranoc - pocałowałam go w usta.
- Dobranoc - odpowiedział.
Zamknęłam za nim drzwi i podbiegłam do okna, żeby zobaczyć, jak idzie ulicą. Dostrzegłam w mroku jego wysoką sylwetkę. Szedł z pochyloną głową i rękami w kieszeniach.
Dopiero gdy znikł za zakrętem, dostrzegłam coś na parapecie.
Otworzyłam okno.
Leżało na nim długie czarne pióro.
Kilka dni później siedziałam na wyjątkowo nudnych zajęciach. Na uczelnię jechałam tramwajem. W dniu, kiedy wpadłam w poślizg, obiecałam sobie, że samochodem zacznę ponownie jeździć dopiero wtedy, gdy śnieg stopnieje. Nie miałam zamiaru więcej ryzykować.
Udając, że słucham uważnie, co mówi wykładowca, studiowałam instrukcję wypełniania PIT-u.
Prowadząca seminarium przerzuciła prezentację na ostatni slajd. Zobaczyliśmy na nim ulubiony napis studentów:
„Koniec. Dziękuję za uwagę”.
Spojrzałam na zegarek. Kolejny wykład zaczynał się za pół godziny. Nie chciało mi się iść. Nie powinnam zbyt wiele stracić. Piotruś wrócił ze swoich zajęć kilka godzin wcześniej. Postanowiłam pojechać do niego.
- Wiki, idziesz na wykład? - zapytała Zuza, moja najlepsza przyjaciółka.
- Nie, jadę do Piotrka - odparłam.
- Boże, jesteś w niego zapatrzona jak w jakieś bóstwo -skomentowała, przewracając oczami.
Nie zaprzeczyłam i nie obraziłam się. Taka była prawda, Zuza tylko stwierdziła fakt. Fakt, z którym już dawno się pogodziłam.
Pomimo śniegu i pluchy szłam z uśmiechem na ustach. Miałam dzisiaj na nosie bardzo różowe, cukierkowe okulary. I nie chciałam ich zdejmować. Miłość jest dziwna. Ma w sobie coś z narkotycznego uzależnienia.
Zerknęłam na zegarek. O tej godzinie nie powinno być jeszcze współlokatora Piotrka. Będziemy sami. Doskonale!
Jak nigdy, komunikacja miejska stanęła na wysokości zadania i gdy tylko doszłam na przystanek, nadjechał mój autobus. Zadowolona rozsiadłam się na wolnym siedzeniu i oparłam stopy na grzejniku. W starym ikarusie szyby klekotały przy każdym zakręcie, a zawieszenie skrzypiało, gdy koła wpadały w koleiny.
Wysiadłam na przystanku przy ulicy Targowej, na wysokości bazaru Różyckiego. Kiedyś było to jedyne takie miejsce w Warszawie. Za komuny można było tu dostać niemal wszystko. A teraz? Kilkanaście szkaradnych bud z sukniami ślubnymi i butami. To zdecydowanie nie były najlepsze czasy dla bazaru Różyckiego.
Spojrzałam na zegarek. Była szesnasta sześć.
Schowałam się w bramie, szukając ochrony przed śniegiem. Mokre włosy przyklejały się do policzków. Obok mnie, w czarnym płaszczu, niedbale rozpiętym pod szyją, stał przystojny chłopak. Szeroki kaptur opadał płasko na jego plecy. Płatki śniegu osiadały mu na włosach i długich czarnych rzęsach.
Od jakiegoś czasu dość często spotykałam go na Pradze lub w centrum. Było to dość niezwykłe, jeśli wziąć pod uwagę liczbę ludzi mieszkających w tym mieście.
Przyglądałam mu się dyskretnie. Tym razem nie ułożył czarnych włosów w sztywnego irokeza. Opadały mu na niesamowite złote oczy. Musiał nosić szkła kontaktowe. Nigdy nie widziałam nikogo o takiej barwie tęczówek. Nienaturalnej, ale... muszę powiedzieć, że bardzo ładnej.
Nie miał szalika, spod płaszcza wystawała tylko czarna koszula. Jedynie kaptur mógł chronić go przed śniegiem i wiatrem, ale nonszalancko zdjął go z głowy.
Uśmiechnął się do mnie lekko. Odwzajemniłam uśmiech.
Kilka razy nawet rozmawialiśmy. Raz zapytał, która godzina, innym razem poprosił o pokazanie mu na planie miasta, jak ma dojechać na plac Zbawiciela. Ciekawe, czy mnie pamiętał.
Jeszcze raz na niego zerknęłam. Przyglądał mi się. Gdy zobaczył mój wzrok, szybko odwrócił głowę.
Poza mną czujnie obserwowało go jeszcze kilka kobiet. Były w różnym wieku. No cóż... Było na co popatrzeć.
Cofnęłam się jeszcze o krok w bramę, by śnieg na mnie nie padał.
Przystojniak podszedł do mnie.
- Paskudna pogoda, prawda? - zagadnął.
- Tak - uśmiechnęłam się.
- Ale zaraz przestanie padać - zapewnił mnie.
Spojrzałam na niebo i czarne chmury. Nie zanosiło się, żeby jego słowa szybko się urzeczywistniły.
- Wątpię - stwierdziłam.
W tej chwili śnieg przestał padać. Spojrzałam zdziwiona na chłopaka. Na jego ustach błąkał się tajemniczy uśmiech. Nie patrzył w chmury. Wpatrywał się we mnie. Jego niespotykane złote oczy zabłysły, jak gdyby zapłonął w nich ogień. Przewiercały mnie na wylot.
Poczułam się nieswojo.
- A nie mówiłem? - zapytał.
- Ty masz chyba chody tam na górze - zaśmiałam się.
Uśmiech na jego ustach odrobinę przygasł.
- Raczej tam na dole... - mruknął.
- Słucham? - nie usłyszałam, co powiedział, bo właśnie przejechała z hałasem obok nas pomarańczowa ciężarówka.
- Nic, nic - znowu się uśmiechnął i przysunął bliżej. - Jestem Beleth, a ty?
- Wiki - odpowiedziałam. - Beleth? Bardzo egzotyczne imię.
- Nie pochodzę stąd - wyznał.
Wyjrzałam na ulicę, ale nie było widać mojego autobusu. A wcześniej tak ładnie wszystkie podjeżdżały!
- A skąd? - zapytałam. - Nie masz obcego akcentu.
- Jestem w Polsce już pewien czas - odparł.
Przeczyła temu opalona oliwkowa skóra. Wyglądał, jakby przed chwilą wstał z leżaka nad brzegiem ciepłego morza i dla niepoznaki narzucił na siebie płaszcz. Wydawało mi się nawet, że delikatnie pachniał solą. Zapachem bryzy.
Co on robił na Pradze...?
- A ogólnie pochodzę... z Południa - odparł z wahaniem.
- Hiszpania? - zapytałam.
Zawstydziłam się własną ciekawością. Po co go wypytywałam?
Jeszcze raz dokładnie mu się przyjrzałam. Coś w nim było. Coś znajomego. Nie potrafiłam tego nazwać. Usilnie szukałam jakiegoś skojarzenia, wspomnienia.
- Raczej jeszcze bardziej na południe... - uśmiechnął się tajemniczo.
...
entlik