Ingar Johnsrud - Naśladowcy.pdf

(1476 KB) Pobierz
W każdej złożonej populacji – takiej jak społeczność ludzka – decydującą
rolę odgrywa dobór, selekcja. Im ostrzejsza, tym lepiej ma się gatunek.
O ten dobór najlepszych, najbardziej zdolnych do przeżycia egzemplarzy
gatunku dbała pierwotnie sama przyroda, a także ludzie – póki działali z nią
w zgodzie. Do pierwszej inwazji człowieka doszło nie wbrew przyrodzie, lecz
aby jej pomóc w wykonywanej pracy. Inna sprawa, że środki, które
zastosowano, były brutalne, a częściowo (wedle naszych pojęć) bezwzględne.
Pozostaje kwestia, czy nasze czasy, skłaniając się ku drugiej skrajności przez
umiłowanie wszystkiego, co słabe i cherlawe, nie przyniosły nowych
przerażających czynów, które w barbarzyństwie mogą się mierzyć z dawnymi.
Ze wstępu do
Higieny rasowej
Jona Alfreda Mjøena,
Jacob Dybwad Forlag, 1938
(Jon Alfred Mjøen zmarł w 1939 roku)
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ 1
W półmroku stewardesa zabrała nietkniętą tacę z wędzonym łososiem, moronem
z Bosforu i wiedeńskim strudlem z jabłkami. Ruchy miała szybkie, wyćwiczone, powtarzała je
tak często, że nie musiała patrzeć, co robi. Ręce pracowały, a oczy zerkały na niego. Na jej
twarzy pojawił się ten sam wyraz co u innych, którzy przyglądali mu się z bliska – jak gdyby
coś zakłócało obraz, choć nie umiałaby powiedzieć co. Kiedy sięgnęła po kieliszek
z szampanem, położył rękę na jej dłoni. Szybko ją cofnęła.
Ostrożnie podniósł roletę w okienku. Współpasażerowie spali. W szybie bladym blaskiem
odbijało się światełko migające na skraju skrzydła. W dole przepływały miriady złotych
świateł. Europa. Minęło sporo czasu. Zamknął oczy, przeciągnął palcem wskazującym po
linii, która oddzielała maskę od skóry, i wspomniał, co miał za sobą.
W popołudniowej łagodnej bryzie leniwie unosiły się pyłki kurzu. Przypiekające słońce
lśniło na szaroniebieskim dywanie nieba. Step znajdował się na wysokości tysiąca metrów nad
poziomem morza. Powietrze było rzadkie, stawiało niewielki opór. Trudno o lepsze warunki.
Dwaj mężczyźni leżeli nieruchomo na kamiennych schodach przy wąskim otworze na
szczycie starej wieży minaretu. Temperatura na zewnątrz zbliżała się do czterdziestu stopni.
W środku było chłodniej, choć i tak upalnie.
Mężczyzna z karabinem zamrugał, by dać odpocząć oczom, po czym wpatrzył się w cień
na dole, świadom, że jego towarzysz, Waleń, prowadzi obserwację przez lunetę. Spotkanie
trwało już prawie cztery godziny. Jeżeli gubernator miał zdążyć do swojej domowej fortecy
przed zapadnięciem ciemności, musiał się wkrótce pożegnać.
Waleń lekko stuknął kolegę w ramię. Ten wiedział, co to znaczy, i odbezpieczył broń.
Spojrzał w celownik. Ściana, którą zobaczył, była nieotynkowana, w kolorze brunatnej
czerwieni. Mężczyzna z gołą głową, ubrany w ciemną kamizelę i jasny
perahan tunban,
tradycyjną tunikę noszoną przez wielu Afgańczyków, otworzył drzwi balkonowe. Był to
Hassam, informator, który wywabił gubernatora na zewnątrz.
Hassam odsunął się na bok, pozwalając starszemu mężczyźnie wybrać miejsce na balkonie
z kutego żelaza. Gubernatorowi Osmalowi Abdullahowi Kamalowi. Krzyżyk podziałki
przesunął się po jego brązowym turbanie. Potem w dół po brodzie, gęstej i siwawej. Obaj
Zgłoś jeśli naruszono regulamin