Zły wybór - Gilstrap John.rtf

(2071 KB) Pobierz
Z?y wyb?r

 

              John Gilstrap

              Zły wybór

              Tytuł oryginału : EVEN STEVEN

              Przekład            : Adam Łuszczak

 

 

 

1

 

              Było zimno. Spleciona w ciasnym uścisku para młodych ludzi leżała na skalnym wyniesieniu ponad rzeką Catoctin. Spoglądali w górę na bezchmurne niebo i zastanawiali się, która z niezliczonych milionów gwiazd jest tą jedyną, która spełnia życzenia.

              - Śpisz? - szepnął Bobby.

              - Jeszcze nie - powiedziała stłumionym głosem Susan.

              Bobby przygarnął ją jeszcze bliżej i pocałował w czubek głowy. Dziś mijało pięć lat od dnia ich ślubu.

              - Wszystkiego najlepszego - powiedział.

              Susan przycisnęła się do męża i wtuliła twarz w jego kurtkę.

              Kalendarz kłamał. Bobby spodziewał się, że po tak srogiej zimie kwiecień przyniesie wyższe temperatury. Tutaj w górach, gdzie Zachodnia Wirginia najbardziej zbliżała się do Boga, w powietrzu nadal czuć było luty. Bobby nigdy bardziej nie pragnął przyjścia wiosny.

              W ogóle wszystko było inaczej niż zaplanował. Miejsce było wspaniałe, noc piękna, ale miał nadzieję, że smutek ustąpi już do tego czasu. Musiał istnieć jakiś sposób, by zapomnieć o bólu. Gdyby był lepszym mężem, wiedziałby, co zrobić. Pod palcami czuł ciepło i miękkość ciała Susan. Delikatnie głaskał jej gęste brązowe włosy, niewidoczne w ciemności.

              Bardzo to lubiła.

              - Po prostu spróbujemy jeszcze raz - wyszeptał, z nadzieją, że nie słyszy drżenia jego głosu. - I jeszcze raz, jeśli będziemy musieli. I znowu…

              Susan tylko głębiej skryła twarz. Bobby odczuwał jej cierpienie tak namacalnie, jakby ktoś świdrował ostrzem noża w jego wnętrznościach. Zagryzł wargi i zapatrzył się w niebo, rozpaczliwie próbując ukryć niepewność. Miał wrażenie, że nawet oddech go zdradza. Jeśli Susan wyczułaby, że na pancerzu jego optymizmu pojawiły się rysy, mogłoby się to dla nich źle skończyć.

              Ostatnim razem byli już tak blisko. Tak bardzo pragnął mieć dzieci, że nie był pewien, czy potrafiłby poradzić sobie raz jeszcze z utratą nadziei, z nieszczęściem, które ich dotknęło.

              W nocnym powietrzu kąciki jego zwilgotniałych oczu szybko stały się zimne.

              Minął tydzień od czasu, gdy lekarz oświadczył, że Susan jest zdrowa i wszystko jest w porządku. Ten weekend miał im przynieść ukojenie, choć wiedzieli, że nie unikną łez. Kiedy jednak Bobby pozostawał sam, wpadał w furię. Dlaczego los był tak niesprawiedliwy?

              Przeklinał Boga, Susan i samego siebie za to, że odmówiono im tego szczęścia, które byłoby dopełnieniem ich małżeństwa. Niekiedy zżerał go gniew. W takie noce jak ta, gdy Susan, jego najlepszy przyjaciel, poddawała się falom smutku, miał ochotę rozbić coś w drzazgi, by rozładować wściekłość.

              Najlepszym lekarstwem był czas. Wiedział o tym zarówno z doświadczenia, jak i z rad innych. Ale akurat ta jedna jedyna rzecz była od niego niezależna.

              Czas leczy wszystkie rany. Co za bzdura!

              Tuż pod nimi pędziła z hukiem rzeka, wezbrana od topniejących śniegów. Co chwila wiry uderzające w pionową skalną ścianę opryskiwały ich półkę deszczem kropel. Grzmiący hałas wypełniał pustkę nocy. Przez moment Bobby poczuł spokój, który mieli tutaj odnaleźć.

              Co takiego jest w wodzie, że tak koi duszę?

              Gdyby to była inna noc, nie usłyszałby szelestu w krzakach otaczających ich odosobnioną skałę. Nieokreślony dźwięk nie przypominał szumu wiatru. Opos ani szop też nie narobiłyby tyle hałasu. Kiedy w tych stronach usłyszy się coś podobnego, do głowy przychodzi tylko jedna sensowna myśl.

              - Boże, to niedźwiedź! - Susan wyszeptała ze strachem to, co pomyśleli oboje.

              Zwierzę było między nimi a obozowiskiem.

              Bobby, cicho przetoczył się na bok i powoli wstał z ziemi.

              - Co robisz? - zapytała Susan.

              - Mam zamiar go odstraszyć - odpowiedział.

              - Tylko go rozdrażnisz! Lepiej bądź cicho.

              Bobby nigdy nie spotkał w lesie niedźwiedzia, ale wiedział - wszyscy tak mówili - że nie interesują się ludźmi. Dopóki nie czuły się osaczone, a ich młodym nie groziło niebezpieczeństwo, uciekały przed hałaśliwym człowiekiem, zamiast atakować.

              - Uciekaj! - krzyknął najgłośniej jak potrafił, wymachując rękoma. - Wynoś się stąd! Widzę cię w krzakach! Jazda stąd!

              - Bobby! - zawołała Susan i pociągnęła go za nogawkę.

              Gdy szelest umilkł, Bobby odwrócił się. W zimnym świetle księżyca Susan zobaczyła jego szeroki uśmiech.

              - Widzisz?

              I wtedy niedźwiedź ruszył, dziko rycząc. Jak strzała wyskoczył zza drzew, na początku popędził wprost na Bobby’ego, a potem skręcił w prawo i pobiegł przez skały ku rzece.

              Tylko… że to nie był niedźwiedź.

              - O Boże! - krzyknęła Susan. - To mały chłopiec!

              I to śmiertelnie przerażony. Z krzykiem biegł ku skałom i burzącej się pod nimi wodzie.

              - Nieeee! - krzyknął Bobby i ruszył za nim. - Nie rób tego! Wracaj!

              Ale chłopiec mknął dalej z zadziwiającą prędkością, jakby bieg nie sprawiał mu najmniejszego wysiłku. Dopiero w ostatniej chwili zawrócił znad wody i z krzykiem skierował się do lasu.

              - Stój! Nie zrobię ci nic złego! - krzyczał Bobby.

              Ale jego słowa tylko dodawały chłopcu skrzydeł.

              Pościg zakończył się na pniu starego dębu. Chłopiec obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Bobby go dogania, i wpadł na drzewo. Gdyby uderzył głową, mógłby się zabić. Trafił jednak ramieniem, a upadek na twardą ziemię zamortyzowały pobliskie zarośla.

              Bobby dał kilka susów i już był przy chłopcu.

              Malec siedział ogłuszony. Po chwili, gdy ból dał o sobie znać, zaczął płakać. W jego żałosnym lamencie słychać było strach, gniew i rezygnację. Poddał się. Przekręcił się na brzuch i szlochał w leżące na ziemi liście.

              Bobby stał nad nim, nie mając pojęcia, co robić. Pochylił się, z wahaniem wyciągnął rękę, chcąc pocieszyć dziecko.

              - Uspokój się, mały, nie zrobię ci nic złego - powiedział.

              - Puść mnie! - Susan odsunęła go i chwyciła dziecko na ręce. Chłopiec z początku się szamotał, ale potem spojrzał na nią i uspokoił się. Objął Susan mocno i ukrył twarz w jej ramionach. Wydawało się, że się w nią wtopił.

              Susan zerknęła na Bobby’ego. Nie wiedział, co powiedzieć. Chłopiec mógł mieć ze trzy lata i był bardzo brudny. Błoto oblepiało mu włosy i uszy, jak skorupa pokrywało skórę.

              Miał na sobie tylko spodenki ze stopkami - część piżamy w czerwone lokomotywy. Przez postrzępiony materiał widać było palce lewej nogi.

              - Co o tym myślisz? - zapytał szeptem Bobby.

              - Nie wiem. Jest taki mały. Zimno mu. Czujesz, jak się trzęsie?

              Bobby rozejrzał się dokoła z nadzieją, że ujrzy gdzieś przerażonych rodziców, ale zobaczył tylko las, niebo i wodę.

              - Hej, mały, jak się nazywasz? - zapytał.

              Na dźwięk jego głosu chłopiec skulił się i jeszcze mocniej przywarł do Susan.

              - Udusi mnie - sapnęła.

              Bobby zdjął kurtkę i owinął chłopca.

              - Zaraz cię ogrzejemy - powiedział, a potem zwracając się do Susan, dodał: - Wracajmy do obozu.

              Podczas drogi Susan próbowała porozmawiać z chłopcem. Pytała, jak się nazywa, ile ma lat, ale mały tylko płakał i obejmował ją za szyję.

              - Niedobrze, Bobby - powiedziała cicho. - Co on tu robi bez ubrania, na takim zimnie?

              - Pewnie odszedł od swojego obozowiska - wzruszył ramionami Bobby. - Cóż innego mogłoby się stać?

              - Ale jak zdołał się aż tak ubrudzić? Przyjrzyj mu się. To brud z wielu tygodni, a może nawet miesięcy.

              Miała rację. Dzieciak wyglądał, jakby wytarzano go w błocie.

              Chwilę później dotarli do swojego obozu. Ich terenowy explorer został dobry kilometr stąd, w dole szlaku. Na plecach przynieśli tu tylko trochę niezbędnych rzeczy. Na miejscu ogniska, rozpalonego właściwie tylko po to, by stworzyć miły nastrój, pozostała sterta połyskujących czerwono węgielków.

              - Rozpalę jeszcze raz - powiedział Bobby.

              Susan z chłopcem na rękach poszła prosto do namiotu, do ciepłych śpiworów.

              Przykucnęła przed wejściem, próbując oderwać od siebie ręce i nogi malca. Ale chłopiec westchnął i jeszcze mocniej przywarł do niej.

              - Kochanie, już dobrze. Jesteś bezpieczny. Zabierzemy cię do twojego domu, w porządku?

              Nie, nie. Nie było w porządku. Malec wręcz przykleił się do Susan, a im bardziej próbowała go oderwać, tym bardziej desperacko do niej przywierał.

              - Sue, owiń go w śpiwór i trzymaj tak, dopóki się nie oswoi. Musi być śmiertelnie przerażony. - powiedział Bobby.

              - I co dalej?

              - Nie wiem - Bobby zmarszczył brwi. - Rano, gdy będziemy wyjeżdżać, zabierzemy go na posterunek strażników parku. Zdecydują, co z nim zrobić.

              Pozostał przez chwilę przy wejściu, patrząc, jak układają się w śpiworze.

              - Wiesz co? - rzekł, kiedy już się położyli. - Zrobię gorącą czekoladę. Może to rozwiąże mu język, skoro nic innego nie działa.

              Na dźwięk słów „gorąca czekolada” oczy dziecka rozbłysły, ale gdy tylko Bobby spróbował pochwycić jego spojrzenie, malec szybko odwrócił wzrok i przytulił się do Sue.

              Bobby złożył sprzęt do gotowania wiele godzin temu i teraz musiał rozstawiać go od nowa. Gazowa kuchenka turystyczna miała tylko jeden palnik. Zanim pojawił się niebieski płomień, minęły ze trzy minuty. Nalał wody do aluminiowego garnka, postawił go na palniku i zajął się rozpalaniem ogniska.

              Starannie poukładał resztki opału, który zebrali za dnia, i przyklęknął, opierając się łokciami o ziemię, a twarzą prawie dotykając popiołów. Węgielki, ożywione jego oddechem, rozjarzyły się i rozbłysły żółtym ogniem. Gdy dołożył większe kawałki drewna, w ciągu paru minut ognisko się rozpaliło, a płomienie sięgnęły pół metra w górę.

              Cała ta sprawa z chłopcem poważnie go zaniepokoiła. Dlaczego taki szkrab, który ledwo nauczył się chodzić, wędrował po lesie w piżamie? Jeśli rzeczywiście odłączył się od rodziców, to gdzie są szukający go policjanci i strażnicy leśni? Gdzie tropiące psy i helikoptery? Nagle poczuł, że ktoś go obserwuje.

              W pobliskich krzakach usłyszał głośny trzask. Co to mogło być? Zdążył pomyśleć, że to wyobraźnia płata mu figle, gdy hałas się powtórzył. Cokolwiek to było - ostrożnie się zbliżało. Bobby zacisnął rękę na wielkiej szczapie i ukrył ją za sobą. Wstał jakby nigdy nic, po czym ruszył na skraj oświetlanego płomieniami ogniska kręgu.

              - Bobby! Co się dzieje? Wszystko w porządku? - dobiegł go z namiotu głos Susan.

              - Ciii… Nie wiem. Bądź przez chwilę cicho.

              Trzask się powtórzył, ale tym razem poprzedził go szelest liści. Potem ruch ustał.

              Wyglądało to tak, jakby ktoś próbował niepostrzeżenie się zbliżyć i teraz chciał ukryć swoją obecność.

              - Hej! - krzyknął Bobby, a w ciemności jego głos zabrzmiał głośniej niż zwykle. - Kto tam?!

 

2

 

              Samuel skulił się na dźwięk łamanego patyka i zamarł, nie czekając na sygnał Jacoba.

              Wiedział, że znowu schrzanił sprawę i że teraz Jacob zrobił jedną z min, których tak nienawidził. Samuel Stanns nie był aż takim idiotą, za jakiego brat go uważał.

              To prawda, chłopiec uciekł przez niego, ale słuchając wymówek i wrzasków Jacoba można było pomyśleć, że Samuel zrobił to celowo. Nic podobnego. Po prostu jakoś tak wyszło.

              Do licha, ale ciemno. Nic dziwnego, że nadepnął na ten suchy patyk. Tylko Jacob potrafił chodzić bezszelestnie. Nie każdy jest jednak tak dobry jak on. Samuel bardzo się starał. Kiedyś mama powiedziała mu, że najbardziej liczą się dobre intencje. Mama to rozumiała… Jacob zazwyczaj też… Nawet jeśli tata… Ach, to, co myślał sobie tata, nie było już zbyt ważne…

              Teraz nie miało to najmniejszego znaczenia, bo Jacob był wkurzony. Kiedy jeszcze byli dziećmi, wszyscy wiedzieli, że lepiej trzymać się z daleka od Jacoba, gdy jest w złym humorze.

              - Słuchasz mnie, czy nie?

              Chropawy szept wyrwał Samuela z zamyślenia. Przytaknął ruchem głowy. Wiedział, że tak powinien odpowiedzieć.

              - Zostaniesz tutaj - rozkazał. - Nigdzie nie chodź i nic nie mów. Ja się wszystkim zajmę.

              Samuel powtórnie skinął głową, ale wtedy Jacob znów się zdenerwował.

              - Słyszysz mnie?

              - Tak.

              Samuel nigdy nie nauczył się szeptać, w najlepszym razie mógł mówić ściszonym głosem.

              - Mówiłeś, żebym nic nie mówił, więc myślałem, że chcesz, żebym…

              - Samuel, zamknij się!

 

***

 

 

              Susan wysunęła głowę przez wejście namiotu.

              - Bobby, co się dzieje? - zapytała.

              Nawet nie spojrzał na nią, tylko wepchnął ją z powrotem do namiotu.

              - Hej tam, o co chodzi? - rzucił w stronę lasu.

              - Mam nadzieję, że pomożesz mi odnaleźć syna - rozległ się jakiś gruby głos.

              Na dźwięk tego głosu chłopiec aż podskoczył w śpiworze. Wyprostował się, krzyknął i zaczął gramolić się do Susan, jakby szukając schronienia. Patrzył na nią prosząco i bezradnie jak przestraszony szczeniak. Próbowała go uspokoić. Daremnie. Chłopiec był               śmiertelnie przerażony.

              Bobby, usłyszawszy krzyk malca, zrozumiał, co się dzieje. W oczach gościa dostrzegł błysk pogardy.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin