White Stephen - Alan Gregory 01 Informacje zastrzeżone.txt

(539 KB) Pobierz
Stephen White

Informacje zastrzeżone

Prolog

Zaczyna się tak.
Mówię: mężczyni to dranie. On czeka, aż powiem więcej. Ja milczę. Może się trochę kręcę na krzele. Może skubię spódniczkę lub przeczesuję palcami włosy. Dobra, przyznaję, nie czuję się bezpieczna przy mężczyznach.
Wybrała na swojego terapeutę mężczyznę, mówi on. Znowu te same słowa. Sšdzę, że on czeka, żebym co zmieniła. Chciałabym to zrobić, ale jeszcze nie wiem jak.
Nie czuję się też swobodnie wobec kobiet, mówię. Kobiet? Nie wiem nic o kobietach. Mężczyzn znam. To wrogowie.
Wiem, że on myli: no dobrze, ja jestem mężczyznš, co powiesz o mnie? Czemu, do licha, po prostu nie zapyta? Nie pyta. wietnie, mówię do siebie, a potem głono: przy tobie czuję się bezpieczna. No proszę. I co?
On chyba wie, co mylę. Tak dobrze mnie zna. Wie, że przy nim czuję się bezpieczna. Nie pozwoliłam się dotknšć żadnemu mężczynie od dwóch lat, ale przy nim czuję się tak bezpieczna, że mógłby mnie dotknšć. Gdyby mnie dotknšł, znowu bym ożyła. On może sprawić, żebym znów poczuła się bezpieczna. Muszę się stopić! A on jest potrzebnym do tego żarem.
Jest taki oficjalny: marynarka, krawat, wypolerowane półbuty. Aleja lubię rozluniać krawaty.
Kiedy wreszcie co powie?
Chciałby móc mnie dotknšć! Wiem, kiedy mężczyni mnie pragnš. Czasem wiem to wczeniej od nich. On mnie pragnie. Ja pragnę jego.
On mnie pragnie.
A ja pragnę, żeby mnie pragnšł. Tak jest bezpieczniej.
Bylimy tu już wczeniej.
Mówię mu, że fantazjuję, jakby to było, gdybymy spotkali się poza gabinetem.
On mówi: ty masz pewien wzorzec, według którego kusisz mężczyzn. Ja to przekładam tak: mówisz, że usiłuję przycišgać mężczyzn? Kiwa głowš, pozostaje nadal bardzo oficjalny. Nie musisz stosować tego wobec mnie, zapewnia, nasz wzajemny stosunek jest inny. Bioršc pod uwagę twojš przeszłoć, mówi, nie powinno dziwić żadnego z nas, że usiłujesz wytworzyć między nami seksualne napięcie. Ale w naszym wzajemnym stosunku jest to co, co potrafimy zrozumieć, a nie destrukcyjny wzorzec do ponownego odegrania.
Ty posługujesz się seksem jak walutš, mówi mi już po raz kolejny. Ceń swojš kobiecoć, mówi, przestań niš frymarczyć.
Znowu mówi, że nie zaspokoi moich dawnych potrzeb.
Ale chce. Oni zawsze chcš. Nasze relacje sš inne. Sam tak powiedział. Wiemy to oboje.
Jego gabinet jest ciepły. Popołudnia sš krótkie. Zmierzch tłumi wiatło w gabinecie.
Nasze fotele dzieli zaledwie półtora metra. Równie dobrze mógłby je dzielić kilometr. Ale moje pożšdanie potrafi pokonać tę odległoć.
Przyglšda mi się, czeka. Ja też się przyglšdam. Jego pier z każdym oddechem unosi się o milimetr wyżej. Po tym poznaję, żejużjestemjego.
Wstaję wolniutko, z wahaniem, którego nie czuję. Moje oczy sš przykute do jego oczu. Jego oczy sš zawsze przykute do moich. Nigdy nie błšdzš. Ale ja tak.
Teraz błšdzę.
Gdy wstaję, jego wzrok opada ku moim piersiom, potem, gdy stoję, patrzy w moje krocze.
W jego oczach widać zaskoczenie. Mówię: jeste za daleko. Robię krok i osuwam się na krawęd stołu, który stoi nieco z boku między naszymi fotelami. Nawet nie obcišgam spódnicy. Nasze kolana sš oddalone od siebie zaledwie o trzydzieci centymetrów. Tak jest lepiej, mówię.
Mija czas. Ale krótki. On mnie prosi, żebym wróciła na swój fotel. Jego głos lekko się załamuje. Nie zdšżył skończyć. Moja ręka opada na jego kolano. Jeste jedynym człowiekiem, którego naprawdę obchodzę, mówię. Zamyka oczy na jednš chwilę dłużej niż mrugnięcie. Zaczynam poruszać palcami.
Zdejmuje mojš dłoń z kolana. Ogromnie się stara. Wcišż sobie powtarza, że to jest słuszne. Jeszcze raz mnie prosi, abym wróciła na miejsce. Mówi: wracaj. I dodaje: proszę. Musimy, mówi, o tym porozmawiać! Ignoruję probę. Wstaję ze stołu i siadam na poręczy jego fotela. Obejmuję go. Przyciskam pier do jego barku.
To prawda. Jestem jego.
Wypowiada moje imię tonem, którego nigdy przedtem nie słyszałam. Co się roztapia. W jego głosie brzmi błaganie. O co? On jeszcze nie wie. Ja wiem.
Nastšpiła zmiana władzy.
Nie planowałam tego na dzi wieczór. To nie zakończy się uciskami. Nigdy się tak nie kończy. Wolałabym mieć innš bieliznę. Ale co tam. Nie będzie jej długo oglšdał.
Wcišż błaga. Chce, żebym wróciła na swoje miejsce. Mówi, nie, kiedy rozpinam i zdejmuję bluzkę. Nie niszcz wszystkiego, mówi, gdy szarpię jego krawat.
Słyszę go, ale nie słucham. Czemu?
Bo go potrzebuję. Bo on mnie pragnie. Muszę na to zareagować. Muszę. On mnie pielęgnował, wspierał, pomagał odkryć samš siebie. Tak, on mnie pragnie. A ja nie chcę, żeby mnie wzišł. Lecz częć mnie mówi, że na to zasłużył. Nie chcę, żeby mnie opucił.
I nigdy tego nie powiem. Nigdy nie mówiłam.
Jego protesty ustępujš, kiedy ku niemu wypinam pier. Patrzy z wdzięcznociš, gdy powoli zdejmuję stanik. Wycišgam ku niemu ramiona.
Częć pierwsza

Domena serca

1

Rozległo się pukanie. Cicero szczeknęła i popędziła do drzwi.
Popołudnie pónojesiennej niedzieli. W suchym powietrzu czuło się zaledwie lad chłodu, wiatło było jasne i łagodne. Rano jedziłem na nartach. Wróciłem z Front Range do domu z zamiarem ukoronowania dnia paroma setami tenisa. I może przejażdżkš na rowerze.
Pobiegłem za Cicero. Dziwne, że Peter zapukał, zamiast po prostu wejć i powiedzieć, że jest gotowy na tenisowš rozgrywkę. Wielka Cicero poliznęła się na drewnianej podłodze, jak zawsze, kiedy z dużš prędkociš próbowała wzišć zakręt z salonu do przedpokoju.
Moje nowe narty stały oparte o drzwi. Długa rysa na lizgu jednej z nich cišgle wzbudzała we mnie wyrzuty, że zaczšłem jedzić przed sezonem.
Pukanie stało się bardziej natarczywe.
- Już, już, chwileczkę! - wrzasnšłem. W cišgu naszego omioletniego sšsiadowania Peter tylko raz zgrzeszył niecierpliwociš. Wypiłem kieliszek wina, które jeszcze nie skończyło oddychać. Przestawiłem narty i uchyliłem drzwi.
Po drugiej stronie stał nieznajomy mężczyzna.
Był w sportowej marynarce i krawacie. Ja miałem na sobie zielone szorty i żółtš nylonowš bluzę od dresu na kasztanowatej koszulce.
Mój strój wydawał się mniej osobliwy. W Boulder, w niedzielę po południu, widok kogo w krawacie był jak dwięk dzwonka telefonu w rodku nocy. Wzbudzał podejrzenie.
Cicero wzmogła czujnoć. Wydała z siebie dwa głone szczeknięcia z tenorowymi niuansami o natężeniu niedopuszczalnym w granicach miasta. Mężczyzna u drzwi nie zwracał najmniejszej uwagi na czarne czterdziestokilogramowe zwierzę, które powstrzymywałem kolczatkš. Wyjšł odznakę i przytrzymał w górze, żebym się jej przyjrzał do woli.
- Detektyw Purdy, z policji w Boulder - powiedział.
Jako mieszkaniec przedmieć przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego przyszedł policjant, a nie szeryf okręgowy. Dopiero potem zadałem sobie pytanie, co w ogóle sprowadza do mnie przedstawiciela prawa.
- Mogę wejć? - spytał.
- Tak, oczywicie. Chwileczkę - powiedziałem do detektywa, a potem do Cicero: - W porzšdku. Dobra psina. Odsuń się. - Cicero zrobiła parę kroków w tył i weszła prosto w narty, które upadły z trzaskiem na podłogę. Nogš odsunšłem je na bok i zaprosiłem policjanta do rodka.
Poszedł za mnš do salonu. Rozejrzał się po wielkim pokoju i popatrzył przez okno na panoramę Front Range. Nie proszony usiadł w moim fotelu z wysokim oparciem, z turkusowej skóry.
Cicero szarpnęła smycz.
- Spokojnie. Leż! - rozkazałem. Cicero, nie zawsze posłuszna moim poleceniom, usiadła i bystrym wzrokiem ledziła naszego gocia.
- Jest pan lekarzem, prawda? Psychiatrš, tak?
- Klinicznym psychologiem - uciliłem.
- Terapeutš. Psychoterapeutš. - Detektyw najwyraniej stawiał mnie na równo z kawalarzami z Boulder, metamorficznymi refleksologami, wy-równywaczami energii jin shin i terapeutami od kolorów, tymi, którzy badajš paletę barw w twoim jedzeniu z takš samš pilnociš, z jakš urzšd skarbowy przyglšda się zeznaniom podatkowym. Wyjšł notesik z naszy-wanej kieszeni na prawym biodrze i zajrzał do rodka.
- Ma pan pacjentkę nazwiskiem... Hart? Karen Eileen Hart?
Zawahałem się. Zawsze reagowałem w ten sposób, gdy próbowano ode mnie wycišgnšć informacje o kim, kogo poddawałem psychoterapii. cišgnšłem usta i spojrzałem na detektywa. Wyglšdał, jakby chodził w tym samym ubraniu przez większš częć tygodnia. Oczy miał zmęczone i zaczerwienione, a jego postawa zdradzała zniecierpliwienie. Podejrzewałem, że co najmniej jeden fałd tłuszczu na jego brzuchu przypadał na każde dziesięć lat służby w policji. Prawdopodobnie przesłużył w niej dwadziecia lat i przekroczył czterdziestkę. Czoło miał kształtne i wielkie niczym stan Nebraska, olbrzymi obszar równiny sięgał kędzierzawych, lekko rudych włosów. Trzymał łokcie lekko odstawione od boków jak to zwykle robiš bardzo silni ludzie.
- A jeli mam?
Wydšł policzki i powoli wypucił powietrze.
- To ma pan martwš pacjentkę. Jeżeli nie, to tracę czas. Więc jak?
Opadłem na oparcie kanapy.
- Boże. Karen Hart nie żyje?
Zamknšłem oczy. Detektyw dał mi na moment spokój. Po chwili odzyskałem równowagę.
- Przepraszam. Nie chciałem przekazać tej wiadomoci w taki sposób. - Miał na twarzy niewyrany, współczujšcy umiech. Błagał w milczeniu, żebym nie był dupkiem i nie czepiał się szczegółów.
- Jest mojš pacjentkš.
- Znalelimy jej ciało dzisiaj rano, po anonimowym telefonie. Facet powiedział, że w pewnym mieszkaniu przy Maxwell Street leży martwa dziewczyna. Pojechalimy tam. I rzeczywicie znalelimy trupa. Wyglšdało na przedawkowanie. Teraz po prostu staram się powišzać lune końce, bo jestem dokładny.
Maxwell Street? Tak, ona tam mieszka. Karen Hart? Nie, to jaka pomyłka.
- Karen Hart? - zapytałem z głowš wysuniętš w przód.
- Dwadziecia cztery lata. Włosy ciemne. Oczy niebieskie. Ładniutka dziewczyna. - Mówił jak ojciec. Miał akcent rodem z Minesoty. Domylałem się, że ze stron Boba Dylana, z Iron Range.
Natychmiast pomylałem o dwóch innych pacjentach w głębokiej depres...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin