Dem Koontz - Odd Thomas.rtf

(926 KB) Pobierz
Odd Thomas

              Dean

              KOONTZ

              Odd Thomas

              Dean KOONTZ

Odd Thomas

 

              Z angielskiego przełożył WITOLD NOWAKOWSKI

              WARSZAWA 2004

              Ten, kto nadzieję chce ugościć.

              Nie widzi cnoty w uległości

              Bo od kołyski do grobowej deski.

              Serce bić musi. Serce nie śpi.

              KSIĘGA ZALICZONYCH ROZKOSZY

              Nazywam się Odd Thomas, chociaż w obecnych czasach, gdy większość z nas wciąż klęka przed ołtarzem sławy, naprawdę nie wiem, kogo to obchodzi, że w ogóle żyję.

              Nie jestem sławny. Nie jestem dzieckiem sławnych ludzi. Nigdy nie poślubiłem nikogo sławnego i nikt sławny mnie nie zmieszał z błotem, nikomu z nich też nie oddałem nerki. Co ciekawsze, wcale nie gonię za sławą.

              Według standardów naszej kultury jestem zupełnym zerem, tak wielkim, że magazyn „People" nie tylko o mnie nie nie napisał, ale nawet odmówił mi prenumeraty, bojąc się, że czarna dziura mojej pustej egzystencji wessie go w mrok zapomnienia.

              Mam dwadzieścia lat. Dla dorosłych przemądrzalców jestem więc nieledwie dzieckiem. Dzieci już mi nie ufają, widząc we mnie dorosłego. Po wsze czasy wyleciałem z magicznego świata małych i bezwąsych istot.

              W konsekwencji spec od demografii mógłby uznać, że moim jedynym audytorium są młodzieńcy i dziewczęta gdzieś między dwudziestym i dwudziestym pierwszym rokiem życia.

              Kłopot w tym, że tak wąskiemu gronu nie mam nie do powiedzenia. Nie mnie nie obchodzą troski i pragnienia większości amerykańskich dwudziestolatków. No, może z jednym wyjątkiem. Też chciałbym jakoś przetrwać.

              Miałem niezwykłe życie.

              Nie o to chodzi, że było na przykład lepsze od Twojego. Mam absolutną pewność, że Twoje życie jest w miarę potrzeb wypełnione blaskiem, szczęściem, pomyślnością i znośną dawką strachu. Tak jak ja jesteś człowiekiem, więc znasz pojęcia smutku i radości.

              Ale moje życie było niezwykle. Przytrafiły mi się osobliwe rzeczy, które na ogół nie zdarzają się przeciętnym ludziom.

              Nigdy nie napisałbym tego pamiętnika, gdyby nie zmusił mnie do tego pewien olbrzym ważący ponad sto osiemdziesiąt kilo i mający sześć palców u lewej ręki.

              Nazywa się P. Oswald Boone. Wszyscy na niego mówią Mały Ozzie, bo jego ojciec. Duży Ozzie wciąż się pałęta po tym świecie.

              Mały Ozzie ma kota imieniem Straszny Chester. Uwielbia go. Prawdę mówiąc, gdyby Straszny Chester wyzionął dziewiątego ducha pod kołami peterbilta, to Mały Ozzie zapewne nie przeżyłby tej straty. Wielkie serce pękłoby z rozpaczy.

              Osobiście nie przepadam za Cheslerem - choćby dlatego, że kilka razy nasikał mi do butów.

              Ozzie próbował go tłumaczyć, i chociaż brzmiało to sensownie, to jednak mnie nie przekonał. Może inaczej: wierzę mu, ale nie wierzę kotu.

              Bo niby jak mam wierzyć kotu, który ponoć urodził się pięćdziesiąt osiem lat temu? Owszem, nawet widziałem zdjęcia na poparcie tej teorii, ale wciąż uważam, że to zwykły szwindel.

              Z pewnych oczywistych względów, o których opowiem za chwilę, ten rękopis nie może być wydany za mojego życia. Póki żyję, nie dostanę złamanego centa za to, co napisałem. Mały Ozzie wyszedł z propozycją, żebym zrobił Cheslera swoim spadkobiercą, bo on przecież - tu cytuję - „wszystkich nas przeżyje".

              Nie. Wolę wybrać kogoś innego. Kogoś, kto na mnie nie sika.

              A poza tym przecież nie piszę tego dla pieniędzy. Chcę po prostu zachować zdrowy rozum i przekonać się, czy mam cel w życiu i czy zasługuję na dalszą egzystencję.

              Bez obawy, moje zwierzenia nie będą smutne ani bardzo straszne. P. Oswald Boone przykazał mi, abym o wszystkim pisał lekkim tonem.

              -    Jak zaczniesz smęcić - burknął - to przygniotę cię moim ogromnym dupskiem. A dobrze wiesz, że waży prawie dwieście kilo. To nie najlepszy rodzaj śmierci.

              Gruba przesada. Dupsko, chociaż wielkie, waży co najwyżej siedemdziesiąt kilogramów. Setka z kawałkiem jego zwalistego cielska maltretuje resztę szkieletu.

              Już na początku okazało się, że nie o wszystkim można mówić wyłącznie na wesoło. Ozzie zaproponował wówczas, żebym wziął na siebie rolę subiektywnego narratora.

              -    Tak zrobiła Agata Christie w Zabójstwie Rogera Ackroyda - zauważył. - I podziałało.

              W tamtej powieści miły narrator w rzeczywistości był mordercą, ale czytelnik

              dowiadywał się o tym na samym końcu.

              Wierzcie mi, że nie jestem łotrem ani zbrodniarzem. Nie zrobiłem niczego złego, co musiałbym ukrywać. Mój subiektywizm bierze się z napięcia zawartego w pewnych słowach.

              Nie musicie jednak się przejmować. Wkrótce i tak prawda wyjdzie na jaw.

              Ale uprzedzam bieg wypadków. Mały Ozzie i Straszny Chester pojawią się na scenie dopiero po wybuchu krowy.

              Cała historia zaczęła się we wtorek.

              Dla Was to zwykły dzień po poniedziałku. Dla mnie to jeden z sześciu dni tchnących przygodą, strachem i tajemnicą.

              Tylko czasami nie pomyślcie sobie, że wiodę jakieś magiczne Życie. Zbytek tajemnic budzi zniechęcenie. Liczne przygody są męczące. A strach jest po prostu strachem.

              Tamtego ranka, właśnie we wtorek, obudziłem się bez budzika już o piątej. Śniły mi się trupy w kręgielni.

              Prawdę mówiąc, to nigdy nie nastawiam budzika, bo mam doskonałe wewnętrzne poczucie czasu. Kiedy chcę wstać o piątej, to wystarczy, że przed zaśnięciem powtórzę sobie w duchu ze trzy razy, że pobudka za piętnaście piąta.

              Otóż to. Mój wewnętrzny budzik jest zupełnie sprawny, ale późni się o cały kwadrans. Dowiedziałem się tego przed wieloma laty i jak widać, znalazłem radę.

              Sen o trupach w kręgielni dręczył mnie przez trzy lata, raz albo dwa w miesiącu. Jeszcze nie wszystko dla mnie jest na tyle jasne, żebym podjął jakieś działania. Mam nadzieję, że potem nie będzie za późno.

              A zatem wstałem o piątej, usiadłem na łóżku i powiedziałem na głos:

              -    Oszczędź mnie, abym mógł ci służyć.

              Tak brzmiał poranny pacierz, którego nauczyła mnie Babcia Sugars, jeszcze gdy byłem

              mały.

              Pearl Sugars była matką mojej matki. Gdyby była matką mojego ojca, to nazywałbym się Odd Sugars - i miałbym całkiem przechlapane

              Babcia Sugars wierzyła, że z Bogiem można targować się o wszystko. Nazywała Go „starym sprzedawcą dywanów".

              Kiedy siadała do pokera, w zamian za wygraną obiecywała Bogu nieść Jego święte słowa i dzielić się z sierotami. Do końca życia sporo zarabiała w karty. To była istotna część naszych dochodów.

              Babcia Sugars lubiła sobie wypić i miała dryg nie tylko do pokera, więc nie zawsze mogła dotrzymać obietnicy i krzewić Słowo Boże wśród bliźnich. Wychodziła jednak z założenia, że Bóg wie, iż nie tylko przez nią jest oszukiwany, i że patrzy na to przez palce.

              Jeżeli zrobisz to z fasonem, to zawsze możesz wykantować Boga i wyjść z tego zupełnie cało, mawiała Babcia Sugars. Żyj pomysłowo i z wyobraźnią, to sam pozwoli ci na więcej, bo będzie ciekaw, co wymyślisz. Da ci też spokój, jeżeli będziesz rozbrajająco głupi. Właśnie dlatego tylu głupców wciąż się pałęta po tym świecie i nieźle sobie radzą w życiu. Nie możesz tylko krzywdzić innych ani z rozmysłem, ani przez głupotę. To Go nie śmieszy i zsyła karę za niespełnione obietnice.

              Babcia Sugars cichaczem nieźle pociągała, ogrywała w pokera największych twardzieli z rodzaju tych, co to wcale nie lubią przegrywać i jeździła jak wariat (ale nie po pijaku), z wyraźną pogardą dla wszelkich praw fizyki. Jadła dobrze i tłusto, a mimo to umarła zupełnie spokojnie, we śnie, w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Znaleziono ją z prawie pustą butelką brandy przy łóżku, ulubioną książką, otwartą na ostatniej stronie. I uśmiechem na ustach.

              Wszystko więc wskazywało na to, że była z Bogiem w dobrej komitywie.

              A zatem, jak już wspominałem, obudziłem się we wtorek rano, zadowolony z tego, że wciąż żyję. Na dworze było jeszcze ciemno. Zapaliłem nocną lampkę i rozejrzałem się po pomieszczeniu, które służyło mi za sypialnię, salonik, kuchnię i jadalnię. Nigdy nie wstawałem z łóżka, dopóki się nie przekonałem, kto na mnie tym razem czeka.

              Ci, którzy życzliwie lub niechętnie przyglądali mi się, kiedy spałem, z reguły nie podejmowali rozmowy przy śniadaniu, Czasami wystarczyło, że poszedłem do kibla, żeby od razu prysnął czar poranka.

              Tym razem był tylko Elvis w lei ze storczyków. Uśmiechał się i niczym z pistoletu celował we mnie palcem.

              Dobrze mi się mieszkało w tej niewielkiej izdebce nad garażem na dwa samochody. Lokum było przytulne, chociaż z góry wiedziałem, że nigdy się nie znajdzie na przykład w „Architekturze wnętrz". Gdyby ich fotograf przypadkiem tutaj zajrzał, to zaraz pewnie mruknąłby z niechęcią, że w tytule nie ma słowa „zgroza".

              Kartonowa postać Elvisa w skali jeden do jednego, zabrana kiedyś z kina, w którym wyświetlali Błękitne Hawaje, stała tam, gdzie ją postawiłem. Czasami w nocy ktoś ją przesuwał albo ruszała się sama.

              Wziąłem prysznic. Namydliłem się brzoskwiniowym mydłem i brzoskwiniowym szamponem. Mydło i szampon dostałem od Stormy Llewellyn. Stormy naprawdę ma na imię Bronwen, ale uważa, że to za bardzo kojarzy się z elfem.

              A ja naprawdę mam na imię Odd.

              Moja matka twierdziła, że to błąd w metryce. Raz mówiła, że powinno być Todd, a raz, że Dobb, po jakimi wujku, który podobno żył w Czechosłowacji

              Ojciec zapewniał mnie, że moje imię zawsze brzmiało „Odd", ale nie zdradził mi nie więcej. Wspominał tylko, że nie mieliśmy żadnych krewnych w Czechach.

              Matka z kolei z całej siły upierała się przy wuju, chociaż nie pokazała mi ani jego, ani swojej siostry Cymry, z którą rzekomo miał się ożenić.

              Ojciec znał Cymry, lecz zaręczał, że nigdy nie wyszła za mąż. Uważał ją za dziwaczkę, ale do dziś nie wiem dlaczego. Nie mówił o tym.

              Matka złościła się, kiedy ktoś nazywał jej siostrę dziwaczką. Uważała, że Cymry j est „darem od Boga" i na tym koniec. Żadnych wyjaśnień.

              Nie próbowałem zmienić imienia. Przyzwyczaiłem się do niego, zanim dorosłem na tyle, żeby zrozumieć, że jest niecodzienne.

              Ze Stormy łączy mnie coś więcej niż przyjaźń. Wręcz jesteśmy duchowo spokrewnieni.

              Po pierwsze mamy kartkę z maszyny do wróżenia, głoszącą, że zawsze będziemy razem.

              Po drugie mamy takie samo znamię.

              A oprócz kartki i znamienia jestem w niej szczerze zakochany. Skoczyłbym dla niej prosto w przepaść, gdyby mnie tylko poprosiła. Rzecz jasna przedtem spytałbym o powód.

              Na szczęście dla mnie Stormy nie miewa takich pomysłów. Nie żąda nie, czego sama nie mogłaby zrobić. Jest kotwicą moralną wśród zdradliwych prądów współczesnego świata. Dodajmy: kotwicą dużego statku.

              Pewnego razu zastanawiała się przez cały dzień, czy wolno jej zatrzymać pięćdziesiąt

              centów, które znalazła w budce, w telefonie. W końcu odesłała je do urzędu telekomunikacji.

              A wracając do skoku w przepaść... Nie chodzi o to, żebym bał się śmierci. Po prostu jeszcze nie jestem gotów, aby umówić się z nią na randkę.

              Pachnący brzoskwinią (tak jak lubi Stormy), bez strachu przed śmiercią, zjadłem jagodziankę, pożegnałem Elvisa słowami „Pilnuj interesu", kiepsko parodiując jego brzmienie głosu, i poszedłem do pracy, do Pico Mundo Grille.

              Wstawał świt, ale słońce wisiało już nad horyzontem niczym ścięte żółtko.

              Pico Mundo leży w tej części Kalifornu, w której mimo wody dostarczanej stanowym wodociągiem nie zapomnisz, że jednak jesteś na pustyni. W marcu panuje tu spiekota. W sierpniu, czyli tak jak dzisiaj, żar nie do opisania

              Do oceanu, który ponoć jest gdzieś na zachodzie, mamy tak daleko, że myślimy o nim niczym o ciemnej plamie na Księżycu zwanej Morzem Spokoju.

              Czasem, podczas głębszych wykopów na obrzeżach miasta, gdzie wciąż przybywają jakieś nowe domy, robotnicy znajdują grube warstwy muszli. Kiedyś, przed wiekami, szumiało tu morze.

              Gdy przyłoży się taką muszelkę do ucha, nie słychać fali, ale jękliwy świst suchego wiatru, jakby i ona zapomniała o swoim pochodzeniu.

              Na dole, pod schodami wiodącymi z mojego mieszkania, w blasku wschodzącego słońca stała Penny Kallisto. Sama przypominała muszelkę na plaży. Miała czerwone trampki, białe szorty i białą koszulkę bez rękawów.

              Zwykle nie wpadała w ponurą desperację wieku dorastania, tak charakterystyczną dla wielu nastolatków. Niedawno obchodziła dwunaste urodziny, była żywa, wesoła i skora do śmiechu.

              Ale dzisiaj spojrzała na mnie jakoś tak poważnie. Jej niebieskie oczy lekko pociemniały niczym toń morza, na którą padnie cień chmury

              Popatrzyłem na dom, odległy o piętnaście metrów. Rosalia Sanchez - moja gospodyni -pewnie już czekała na to, abym ją zapewnił, że w nocy nie zniknęła. Nawet przed lustrem nie czuła się zupełnie bezpieczna.

              Penny bez słowa stanęła plecami do schodów. Powoli wyszła na podwórko.

              Niczym dwa majaki, za pomocą słońca i własnego cienia, para wielkich kalifornijskich dębów malowała na podjeździe złotopurpurowy obraz.

              Penny, idąc przez koronkę, ciemności i światła, to na przemian jaśniała, to kryła się w mroku. Czarna mantyla cienia przygasiła blask blond włosów: jej skomplikowany wzór zmieniał się z każdym krokiem.

              Przestraszony, że Penny zaraz mi ucieknie, szybko zbiegłem ze schodów i poszedłem za nią. Trudno, pani Sanchez musiała poczekać.

              Penny zaprowadziła mnie do małej kamiennej sadzawki na trawniku przed domem. Tam, wokół postumentu podtrzymującego nieckę, pani Sanchez zgromadziła pokaźną kolekcję różnej wielkości muszli wykopanych na stokach wzgórz okalających Pico Mundo.

              Dziewczynka przykucnęła, podniosła muszlę wielkości pomarańczy, wstała i wyciągnęła do mnie rękę.

              Muszla była chropawa i brązowo-biała. Gładkie wnętrze lśniło perłowym różem.

              Penny złożyła dłoń, jakby ciągle trzymała muszlę, przytknęła ją do ucha i przechyliła głowę. W ten sposób dała mi znak, żebym posłuchał.

              Poszedłem za jej przykładem, ale nie usłyszałem morza. Nie usłyszałem także melancholijnego śpiewu pustynnego wiatru, o którym mówiłem wcześniej.

              W muszli chrapliwie dyszał jakiś potwór. Charczał przyśpieszonym rytmem i wydawał zduszone jęki obłąkanego pożądania.

              W samym środku pustynnego lata dziwny chłód zmroził mi krew w żyłach

              Penny zauważyła po mojej minie, że usłyszałem to, co chciała. Przeszła przez trawnik,

              wyszła na ulicę, stanęła tuż przy krawężniku i popatrzyła na zachodni kraniec Mangold Lane.

              Odłożyłem muszlę, poszedłem za nią i też zamarłem w oczekiwaniu.

              Zło czaiło się gdzieś w pobliżu. Ciekawy byłem jego twarzy.

              Wzdłuż ulicy rosły stare kumam. Twarde korzenie w wielu miejscach pokruszyły chodnik, wybrzuszając betonowe płyty.

              Wśród gałęzi nie było najcichszego wiatru. W powietrzu panowała niczym niezmącona cisza, jak w dzień sądu ostatecznego, na sekundę przed rozdarciem nieba.

              Większość domów w tej okolicy, tak jak dom pani Sanchez, zbudowana była w stylu wiktoriańskim, w różnym stopniu zasuszenia. Pico Mundo powstało w tysiąc dziewięćsetnym roku. Ojcowie miasta przyjechali tutaj ze wschodniego wybrzeża, więc przywieźli ze sobą odległe zwyczaje i architekturę lepiej pasującą do chłodnego i wilgotnego klimatu

              Może myśleli, że wezmą ze sobą tylko to, co naprawdę kochali? Że na zawsze pozbędą się wszelkiego brudu?

              Ale niestety, nikt z nas nie ma wpływu na bagaże, z którymi podróżuje. Mimo naszych najszczerszych chęci zawsze się znajdą ze dwie, trzy walizki mroku i niedoli.

              Przez pół minuty jedynym ruchomym obiektem był jastrząb szybujący wysoko po niebie. Widziałem go co chwila między gałęziami.

              Dzisiejszego ranka obaj wybraliśmy się na łowy. Penny chyba wyczuła moje zdenerwowanie, bo wzięła mnie za prawą rękę.

              Byłem jej wdzięczny za tę uprzejmość. Trzymała mnie zupełnie pewnie ciepłą i przyjazną dłonią. Jej duch dodawał mi odwagi.

              Samochód jechał bardzo wolno, zaledwie kilka kilometrów na godzinę, więc usłyszałem go dopiero wtedy, kiedy wyłonił się zza rogu. Spojrzałem nań i zrobiło mi się nie tylko strasznie, ale i smutno.

              Był to pontiac firebird 400 z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku, odrestaur...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin