Lindell Unni - Miodowa pułapka.txt

(667 KB) Pobierz
	UNNI LINDELL



	MIODOWA PUŁAPKA





	 Dziękuję



	 nadkomisarz policji



	 Evie B. Ragde



	 za szczególnie



	 wartościową pomoc.



	 Dziękuję też jak



	 najbardziej żywej,



	 prawdziwej Birce.





	 Wściekłość nadpłynęła jak



	 fala.



	 Rozpoznawalna,



	 nieustępliwa,



	 ruchliwa



	 –



	 znikąd. Uderzyła jak zawsze



	 niczym grom i wznieciła



	 pożar nie do ugaszenia. Jakby



	 się wpadło w czarną dziurę.



	 Żadnych



	 hamulców.



	 Nic,



	 tylko



	 poszarpane



	 emocje.



	 Wzniesienie dłoni, napięcie



	 mięśni i żar nienawiści, gdy



	 pada cios. Przeklęte gadziny.



	 Nachodzą człowieka i myślą



	 sobie, że wszystko im wolno.



	 Rządzą się, moszczą. Jak się



	 to



	 nazywa?



	 Egoizm,



	 egocentryzm albo po prostu



	 czysta bezczelność. Woda w



	 dzbanku ma ten sam kolor co



	 szkło. Zawsze tak: nic nie



	 wygląda na to, czym jest.



	 Woda to nie szkło.





	 W bruzdach wąskich na



	 palec samotne pszczoły



	 Gospodarują wśród traw.



	 Przyklękam,



	 Zaglądam do otworu i



	 napotykam oko



	 Krągłe, zielone, niepocieszone



	 jak łza



	 […]



	 Królowa pszczół zaślubia



	 zimę twoich lat.





	Sylvia Plath, Córka pszczelarza, z tomu



	 The Colossus and other Poems (1960),



	tłum. Ewa Truszkowska.





	 10 czerwca (14.42)





	Vera Mattson zmęczonym gestem



	przeciągnęła dłonią po szerokim



	czole. Farbowane włosy, zebrane na



	karku w nieporządny węzeł, nie były



	już intensywnie czarne: przetykały



	je srebrne nitki i znaczyły brązowe



	odrosty.



	Siedziała na malowanym stołku



	kuchennym, ściskając w dłoniach



	kubek z kawą, i wyglądała przez



	szparę między firankami. Zerknęła



	na garaż z falistej blachy, wzdłuż



	którego rósł gęsty i ciernisty



	żywopłot z berberysu poprzerastany



	powojem. Obok niej na stole leżała



	zmięta, szara od brudu ściereczka.



	Farba z parapetu zaraz odpadnie.



	Dzisiaj na dworze nie było policji



	ani



	węszącego,



	powiewającego



	ogonem owczarka na naprężonej



	smyczy. Chyba skończyli już tutaj



	dochodzenie?



	Popatrzyła na żółty dom po



	drugiej



	stronie



	ulicy.



	Łodygi



	pnących róż okryła świeża zieleń



	liści, pąki lada moment miały



	rozwinąć się czerwienią na żółtej



	ścianie. Córka sąsiadów i jej trochę



	przysadzista przyjaciółka o rudych



	włosach znowu skakały na batucie.



	Ich



	histerycznie



	ostre



	głosy



	napływały przez szczelinę w oknie.



	Widziała niewyraźnie dwie skaczące



	sylwetki – góra, dół, góra, dół.



	Migały



	nad



	i



	pod



	gałęziami,



	obwieszonymi



	kiśćmi



	niebieskoliliowego



	bzu.



	Dziewczynki miały na sobie dżinsy i



	jakieś krótkie bluzeczki, które



	odsłaniały połowę brzucha. Że też



	rodzice w dzisiejszych czasach nie



	dbają, żeby dzieci były porządnie



	ubrane. I dlaczego dziewczynki są w



	domu w środku dnia? Czyżby rok



	szkolny już się skończył? A może



	zatrzymano je ze względu na to, co



	przed tygodniem zdarzyło się z



	chłopcem?



	Nagle dźwięk pojawił się znowu.



	Vera Mattson zatrzymała na chwilę



	w ustach łyk letniej kawy, nim go



	przełknęła. Coraz bliższy, irytujący



	dzwonek samochodu rozwożącego



	lody mieszał się z pokrzykiwaniem



	dziewcząt. Ta-ta. Ta-ta. Ta-ta. A



	potem zapadła cisza.



	Samochód z lodami przyjeżdżał co



	poniedziałek i za każdym razem do



	głębi ją denerwował. Nie chodziło



	tylko o to, że monotonny dźwięk



	niemal zadawał jej fizyczny ból. Szło



	też o niepokój, jaki wywoływał.



	Napływający ludzie, wołania, hałas.



	Nie lubiła zakłóceń. Vera Mattson z



	lekkim



	stuknięciem



	odstawiła



	kubek na blat stołu i przyjrzała się



	swoim grubym palcom. Sytuacja



	mogła się zmienić w ciągu sekundy.



	Zdjęcie chłopca, który zniknął



	tydzień temu, było wszędzie – w



	telewizji i we wszystkich gazetach.



	Zamknęła na moment oczy i



	zobaczyła dziecko z blond włosami,



	półotwartymi ustami i zbyt dużymi



	przednimi zębami. Była ostatnią,



	która go widziała.



	Wstała, podeszła do pojemnika z



	chlebem i otworzyła go. Były tam



	tylko dwie piętki, tak więc musiała



	ruszyć do sklepu. Najgorsze, co



	mogło się jej przydarzyć. Problem



	stanowiła nadwaga. Vera Mattson



	nie lubiła spotykać się z ludźmi. I



	mimo że było lato, dalej chodziła w



	zimowym płaszczu. Właściwie nie



	był



	specjalnie



	gruby.



	Przede



	wszystkim – wytarty. Nosiła też



	skarpetki do spódnicy i używała



	starej nylonowej siatki na zakupy.



	Sygnał samochodu z lodami



	rozległ się znowu.



	– Nic się nie stało. Czuję się



	dobrze – powiedziała do siebie,



	zatykając uszy dłońmi.



	Przeszła do wąskiego przedsionka



	i stanęła, przyglądając się swojej



	twarzy w wiszącym na ścianie



	lustrze,



	ze



	starości



	pokrytym



	ciemnymi plamami. Jej odbicie było



	tak pozbawione wyrazu i mało



	zachęcające,



	że



	najchętniej



	umknęłaby



	wzrokiem



	przed



	własnym



	spojrzeniem.



	Przez



	ostatnich dziesięć lat niewiele się



	zmieniła. Wszystko inne – tak, ale



	ona – nie.





	Wielokrotnie



	powtarzała



	policjantom, że nie chce być w nic



	wmieszana. Ale nie dali jej spokoju.



	Nalegali,



	żeby



	opowiedziała



	wszystko, co wie. Przecież nic nie



	wie, odparła. Bo co by to miało być?



	Co niby miała wiedzieć?



	Tłumaczyła ciągle od nowa to



	samo – że widziała tych trzech



	chłopców tego dnia. Że wołała za



	nimi, bo jak zwykle szli skrótem



	przez jej ogród. Bardzo to irytujące,



	zwierzyła się detektywom. Gdyby ją



	zapytali,



	powiedziałaby,



	że



	zwymyślała



	chłopców.



	Doprowadzali ją do szaleństwa tym



	wiecznym skradaniem się pod



	ścianami. Nie ma wątpliwości, że



	uwielbiali ją prowokować. Tego



	dnia, kiedy zniknął blondynek,



	otworzyła



	drzwi,



	wybiegła



	i



	krzyczała za nimi na cały głos, że



	teraz ma naprawdę dosyć, że pójdzie



	na skargę do ich rodziców i tak



	dalej. Dwóch z nich zdążyło przeleźć



	przez rozebrany płot na końcu



	ogrodu



	i



	zniknęło,



	zbiegając



	zboczem w stronę Oddenveien.



	Trzeci, blond półdiablę, zawahał się



	i stanął. A potem zawrócił. Jej



	pyskowanie



	poskutkowało.



	Wystraszony



	i



	zdezorientowany



	zatrzymał się parę metrów od niej,



	jakby mu nogi wrosły w ziemię.



	Trwało to zaledwie chwilę. Zerwał



	kiść bzu. Patrzyła wściekła, jak



	drobnymi dłońmi gniecie liliowe



	kwiatki. Jak rozciera je w palcach na



	miazgę i rzuca na ziemię.



	Dziś mija dokładnie tydzień od



	tego dnia. Policja powiedziała jej, że



	przypuszczalnie jest ostatnią, która



	widziała Patrika Øye. Oczywiście nie



	miała pojęcia, jak chłopiec się



	nazywa,



	dopóki



	policjanci



	nie



	zapukali do jej drzwi. Powiedziała



	im wszystko: że nie pobiegł za



	tamtymi dwoma, ale odwrócił się i



	wyskoczył za bramę, a potem pognał



	żwirowaną drogą w tym samym



	kierunku, z którego go przyniosło.



	Wtedy widziała go po raz ostatni.



	Zbyt duży czarno-beżowy tornister z



	ukośnym



	zielonym



	paskiem



	podskakiwał mu na plecach.





	 10 czerwca (15.16)





	 Signe Marie Øye podniosła się na



	łokciu i pozostała w tej pozycji. Na



	stole stała szklanka wody. Obok niej



	leżała biała serwetka z brązową



	plamą tłuszczu. Wpatrywała się w



	zamknięte drzwi werandy i w niebo,



	które barwiło szybę błękitem. Silne



	letnie



	światło



	nachalnie



	i



	przygniatająco rozgrzewało godziny



	do białości.



	Nagle znowu pojawiła się siostra i



	wzięła ją za rękę.



	– Chodź – odezwała się. – Usiądź.



	Zrobiłam omlet.



	Usta wydawały się suche i obce.



	Siostra cały czas nalegała, żeby jeść.



	Zadzwoniła przyjaciółka, obiecała



	przyjść i skosić trawę. Trawnik



	całkiem zarósł, bo wiosna była



	ciepła. Ale co tam trawa wobec tego,



	że Patrik zniknął.



	Zmusiła się, by usiąść. Siostra



	postawiła



	przed



	nią



	talerz,



	przycupnęła obok na kanapie i



	zaczęła ją karmić. Wkładała jej do



	ust żółte kawałki. Signe Marie Øye



	żuła powoli, jakby usta nie były jej.



	Od dłuższego czasu nie sypiała.



	Tej nocy i poprzedniej też nie.



	Wtem usłyszała samochód na



	drodze za oknem. Odwróciła głowę.



	Silnik przez chwilę pracował na



	wolnym biegu, potem wrzucono



	wsteczny i samochód się kawałek



	wycofał. Skręcił z powrotem na



	drogę i odjechał. A więc tym razem



	to też ni...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin