Pollak Paweł - Kanalia.txt

(599 KB) Pobierz
	Paweł Pollak



	Kanalia



	Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza



	Warszawa 2006



	*



	Słowa zawisły w powietrzu. Słychać było, że nie wypowiada



	ich pierwszy raz. Brakło w nich tego radosnego zdumienia



	własnym uczuciem, jakie charakteryzuje początkowe



	wyznania. Nie pobrzmiewała też nadzieja, że coś zmienią.



	Raczej prośba: nie krzywdź mnie, przecież nie mówię tego ze



	złośliwości.



	- Kocham cię - te słowa były już tylko echem poprzednich.



	Dziewczyna opierała się o bramę. Nie wykonała żadnego



	gestu, że chce odejść, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nie



	radości, tylko zadowolenia z posiadanej przewagi.



	- Żeby chociaż raz usłyszeć „tak" - chłopak powiedział na



	głos to, o czym marzył.



	-Tak.



	- Co „tak"?



	- No usłyszałeś. A teraz wynoś się.



	18 marca, środa



	Uporczywy dźwięk pojawił się najpierw we śnie, ale dobiegał



	coraz wyraźniej, jakby zza kadru. Wreszcie do świadomości



	Markowskiego dotarło, że ten dźwięk to nie element snu,



	tylko jazgot budzika. Usiadł ciężko na łóżku, spuścił nogi na



	podłogę, potrącając leżącą tam butelkę, i podszedł do regału,



	żeby wyłączyć budzik. Jazgot jednak nie umilkł, rozsadzał



	mu od środka czaszkę.



	Wezbrała w nim fala mdłości. Podniósł butelkę, spojrzał na



	nią pod światło. Na samym dnie było jeszcze trochę płynu.



	Poszedł do kuchni po pieprz i czystą literatkę. Wszystkie



	jednak, tak jak większość naczyń, znajdowały się w zlewie.



	Posypał pieprzem język i zapił resztką wódki. Poczuł się



	znacznie lepiej. Zapalił papierosa i sięg-nął po komórkę, żeby



	sprawdzić datę i dzień tygodnia. Środa. Do 7 kąpieli trzy dni,



	teraz wystarczyło wyczyścić zęby i przemyć twarz, na którą



	staraĹ‚ siÄ™ nie patrzeć w lustrze. Ĺysawa czaszka, siwa szcze-



	cina na podwĂłjnym podbrĂłdku, fioletowy nos faceta, ktĂłry



	za rok skończy pięćdziesiąt lat. Naciągnął spodnie, już za



	ciasne, bo brzuch ciągle rósł. Ze zwału ubrań na krześle



	wybrał w miarę niepomiętą koszulę. Obwąchał skarpetki.



	Jeszcze się nadawały. Najwyżej ten młody prokuratorek,



	wyperfumowany jak ciota, będzie się krzywił, gdy będą



	dokonywali oględzin zwłok. Jakby czasami ich smród nie



	zabijał skutecznie zapachu niezbyt świeżej koszuli.



	Markowski zszedł do samochodu. Ze złością odkrył, że jakiś



	pies obsikał przednie koło jego nowiutkiego megane.



	„Skopię, jak dorwę skurwysyna - pomyślał zirytowany. - Jak



	mu lumpy lejÄ… na samochĂłd, to wzywa taki policjÄ™, ale



	kundlowi pozwala wszystko obszczywać". Pocieszył się



	perspektywą cosobotniego mycia i przekręciwszy kluczyk, z



	przyjemnością wsłuchał się w szum silnika. Wrzucił jedynkę i



	podjechał do pobliskiego McDonalda po bigmaka na



	śniadanie. Manewrując kanapką tak, by nie pobrudzić



	siedzeń, włączył się do porannego ruchu na głównej ulicy



	prowadzącej do centrum. Lubił dojazdy do pracy, atmosferę



	budzącego się do gorączkowej aktywności miasta. W



	przeciwieństwie do powrotów do domu. Wiedział, że dzień, w



	którym pojedzie do pracy po raz ostatni, będzie dniem, w



	którym wyciągnie z szuflady biurka służbowy pistolet i strzeli



	sobie w łeb. No ale to za kilkanaście lat, jak poślą go na



	emeryturę. Przełożeni wprawdzie chętnie wi-dzieliby go na



	wcześniejszej, bo ostro działał im na nerwy. Nic by mu nawet



	nie pomogło, że był świetnym policjantem, gdyby nie



	wiedział o paru rzeczach, o których szefostwo wolałoby nie



	czytać w gazetach. Do tego miał plecy, bo jego brat, działacz



	partyjny za czasów realnego socjalizmu, przefarbował się na



	demokratę i wysoko zaszedł w szeregach następczyni PZPR.



	Plecy były wprawdzie okresowe, w zależności od zmieniającej



	siÄ™ koniunk-tury politycznej, i raczej iluzoryczne, bo z



	bratem nie utrzymywał ściślejszych kontaktów, ale czasami



	się przydawały. Dzięki nim uniknął „kopa w górę" do



	przekładania papierków. Odmówił, posługując się



	argumentem, że wolałby awansować w czasach, gdy brat



	grzał opozycyjne ławy, żeby nie było najmniejszych



	wątpliwości, że nie pomogło mu wspólne nazwisko. Został



	tam, gdzie chciał, czyli przy robocie operacyjnej, i jeszcze



	wyszedł na człowieka z zasadami. Śmiać mu się chciało.



	Przyhamował lekko przed skrętem w stronę Polnej,



	przepuścił tramwaj i jadące z naprzeciwka samochody.



	Przejechał koło aresztu i zatrzymał się przed



	ciemnoczerwonym budynkiem komisariatu. Wysiadł z



	samochodu, wciągnął głęboko w płuca miejskie powietrze, w



	którym oprócz spalin czuło się nadchodzącą wiosnę, i



	powiedział półgłosem:



	- Dobra dziadu, co dzisiaj wymyśliłeś?



	Na jego widok oficer dyżurny pochylił się do okienka.



	- Komendant wzywa pana inspektora.



	- Coś jednak wymyślił.



	- SĹ‚ucham?



	- Nie, nic.



	Postanowił, że najlepiej rozmowę ze „starym skurwielem"



	mieć już za sobą. Zapukał do gabinetu i wszedł, nie czekając



	na zaproszenie. Komendant Stolarczuk siedział za biurkiem,



	wysoki i chudy. Wyglądał, jakby miał dostać apopleksji.



	Markowski zaczął się zastanawiać, czy to jego osoba



	wywołuje taką reakcję, czy też Stolarczuk ma czerwoną twarz



	z natury albo z przepicia. Komendant nie był sam. Prężył się



	przed nim jakiś gołowąs w mundurze.



	Markowski usiadł.



	- Pan komendant mnie wzywał.



	- Tak. Przydzielam obecnego tu aspiranta, Krzysztofa



	Lepkę, do pańskiego zespołu dochodzeniowego - oznajmił



	Stolarczuk bez jakichkolwiek wstępów i odchylił się w



	fotelu z miną, która mówiła: a to ci dowaliłem.



	- Ale ja już mam asystenta - zaprotestował Markowski.



	- To rozkaz, odmaszerować - Stolarczuk nawet nie usiłował



	stworzyć pozorów, że jego decyzja nie jest szykaną. - Za



	miesiąc oczekuję raportu. Od obu - dorzucił, jakby nie



	chciał zostawić cienia wątpliwości, że zależy mu na



	upokorzeniu inspektora.



	Markowski wstał i ruszył do wyjścia. Postanowił, że zanim



	strzeli sobie w łeb, wybije Stolarczukowi zęby. Z aspirantem



	niepewnie następującym mu na pięty wszedł do swojego



	pokoju.



	Usiadł za kulawym biurkiem, spojrzał na odrapane ściany,



	maszynę do pisania pamiętającą pewnie lata pięćdziesiąte,



	szafę z aktami, telewizor marki Rubin i aspiranta z następnej



	epoki. Starannie ułożone jasne włosy, paznokcie wyraźnie po



	manicure, zapach wody kolońskiej i zarozumiała mina



	dwudziestopięciolatka wiedzącego wszystko o świecie.



	Markowski nie lubił pewnych siebie smarkaczy, czyli w ogóle



	nie lubił smarkaczy, bo nieśmiałość to była cecha, która



	dawno wyszła z mody. „Tworzyliby z prokura-torkiem



	dobraną parkę pedałów - pomyślał. Może nawet nimi są.



	Świat schodzi na psy, jak pedały mogą się ze sobą żenić".



	- Przede wszystkim zdejmij, synek, ten mundur, to jest,



	kurwa, dochodzeniĂłwka, a nie kompania reprezentacyjna.



	- Tak jest, panie inspektorze! - Lepka rozejrzał się



	bezradnie, nie wiedząc, czy polecenie ma potraktować



	dosłownie, czy po prostu w następnych dniach przychodzić



	do pracy po cywilnemu.



	Od chwili, kiedy zobaczył inspektora, uznał go za



	nieobliczalnego i wcale nie wykluczał pierwszej możliwości.



	Rozważania aspiranta przerwało wejście asystenta



	Markowskiego, komisarza Milana Senika. Senik miał



	czterdzieści dwa lata.



	Jego wygląd był polem zmagań między nadchodzącym



	wiekiem średnim, alkoholem i stresem policyjnej roboty a



	efektem wielu godzin spędzanych na siłowni i pływalni,



	wcześniej zaś na matach tatami. Nieco



	zniszczona twarz i zakola - rezultat odsuwajÄ…cych siÄ™



	ciemnych włosów - kontrastowały z muskularną, pozbawioną



	brzucha sylwetkÄ….



	- Cześć, co masz? - Markowski zwrócił się do niego i



	sięgnął po paczkę papierosów. Lepka z niepokojem



	rozejrzał się za zakazem palenia, ale nigdzie takiej tabliczki



	nie dostrzegł. Coś mu zresztą mówiło, że tabliczka nie



	zrobiłaby na inspektorze większego wrażenia.



	- Czołem, kto to? - Senik zainteresował się najpierw



	nowicjuszem.



	- Stary skurwiel dał mi aspiranta.



	Lepka z przerażeniem stwierdził, że inspektora i komisarza



	łączy komitywa, co oczywiście spowoduje, że jeszcze trudniej



	będzie mu uzyskać akceptację. Skrzywił się. Tymczasem



	Markowski inaczej zinterpretował jego wyraz twarzy.



	- Co, notujesz juĹĽ do raportu?



	-Nie, tylko...



	Ale Markowski już go nie słuchał i ponownie zwrócił się do



	Senika:



	- Co masz?



	- Topielec nad rzeką, przy kładce do Ogrodu Botanicznego,



	dziewczyna, trochę nieświeża.



	- Mordarski dzwonił?



	- T...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin